obywatel cohen obywatel cohen
168
BLOG

JACEK D. - HISTORIA PRZEGRANEGO POKOLENIA (I)

obywatel cohen obywatel cohen Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 1


-   Wiesz, Paweł, wychodzi na to, że masz coś z proroka… Stało się tak, jak przewidywałeś…
-   …Czyżby? O czym ty mówisz?
-   Pamiętasz, dzwoniłem do ciebie – to było jakoś pod koniec tamtego roku? Rozmawialiśmy wtedy między innymi o D.
-   Noo… chyba pamiętam, było coś takiego…   była taka rozmowa.
-    No i miałeś rację. To, co wtedy o nim powiedziałeś,  sprawdziło się co do joty.
-   Taaa … , tylko co ja wtedy o nim powiedziałem?
-   No jak to co!? Nie pamiętasz? Mówiłeś, że jesteś pewien,  że źle skończy.
-   Ach,  to … . No tak… było coś takiego…

     Sapnąłem do telefonu i na chwilę zawiesiłem głos. Próbowałem zebrać myśli i przypomnieć sobie moje rzekome  proroctwa sprzed prawie roku.
   
-   Jasne, to może tak wyglądać – tak,  jak mówisz…, że coś tam przewidziałem… Tyle że wtedy,  miałem na myśli jednak coś innego.  Broń Boże, wcale nie chodziło o jego śmierć, nie mówiąc już o tych paskudnych  okolicznościach… Akurat to najgorsze, o czym wtedy myślałem, jednak się nie stało…

     -  Najgorsze… ? No to w końcu co miałeś na myśli?...


    
     Gdyby ktoś mnie zapytał, czy Jacek D. był dla mnie kiedyś kimś naprawdę ważnym, miałbym problem z prostą odpowiedzią. Nasza znajomość zawsze miała coś z gry przeciwieństw, przyciągania i odpychania. Poznałem go w październiku historycznego 1981 roku. Obaj rozpoczynaliśmy studia polonistyczne na Uniwersytecie Łódzkim i zapewne właśnie podczas inauguracji spotkaliśmy się po raz pierwszy. Szczerze mówiąc, nie pamiętam tego pierwszego spotkania. Jacek zewnętrznie niczym szczególnym się nie wyróżniał, może tylko rzadko spotykaną u dwudziestolatków zaawansowaną łysiną. Zwykły, dość zabawny, bezpretensjonalny facet, pewny siebie, łatwo nawiązujący kontakt, co akurat dla naszych relacji mogło mieć decydujące znaczenie, bo w mojej osobie spotykał gościa raczej zamkniętego i słabo zsocjalizowanego. Zrządzeniem losu znaleźliśmy się w tej samej grupie  i na początku studiów chodziliśmy na te same zajęcia, siedzieliśmy w ławce obok siebie. Można powiedzieć, że trzymaliśmy się razem – na wykładach i ćwiczeniach, jak i na przerwach pomiędzy nimi.

     Przy bliższym poznaniu okazało się, że D. bywał na swój sposób nonszalancki. Na przykład posługiwał się zestawem błazeńskich min, którymi zwykł kończyć rozmowy na jakiś niewygodny dla siebie temat. Jednym z takich zachowań, zdecydowanie nadużywanym przez niego, było wydawanie odgłosu naśladującego beczenie barana, czym zapewne sygnalizował chęć zamknięcia jakiegoś wątku, dla którego nie znajdował mądrzejszej puenty. Czymś więcej niż nonszalancją, bo chyba nawet ekstrawagancją, było jego fanatyczne przywiązanie do ŁKS-u, jednego z dwóch łódzkich (wówczas) pierwszoligowych klubów piłkarskich. Na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku Łódzki Klub Sportowy, choć od wielu sezonów utrzymujący się w polskiej pierwszej lidze, był drużyną bez większych wzlotów i sukcesów, grającą piłkę bez charakteru i wyrazu, raczej bez wybitnych piłkarzy. Dla odmiany Widzew był objawieniem – po awansie do pierwszej ligi niemal natychmiast wniósł do polskiego futbolu powiew świeżości, z najlepszymi w Europie grał bez kompleksów, jak równy z równym.  Dzięki ambicji wielu i umiejętnościom kilku szczególnie utalentowanych graczy stał się legendą i jedną z drużyn tworzących historię polskiej piłki. W tamtym czasie publiczne deklaracje oddania i uwielbienia dla ŁKS-u wśród łódzkich kibiców, budziły raczej zdziwienie i niedowierzanie. Dla D. nie miało to jednak znaczenia – podejrzewam, że akurat ŁKS-owi pozostał wierny aż do samego końca. Niewątpliwie nie bał się, a może i chciał, uchodzić za człowieka kontrowersyjnego, a wtedy – na początku naszej znajomości - pewnością siebie demonstrował swoją dojrzałość. Zresztą, niczym mi tak nie imponował, jak już wówczas całkowicie ukształtowanym światopoglądem, co przejawiało się w jego ideowo jednoznacznej politycznej aktywności. Niby czas był wyjątkowo polityczny, ale dla wielu, tak jak choćby dla mnie, oznaczało to w sumie tylko płynięcie z nurtem – z pełnym przekonaniem co do kierunku, ale jednak bez głęboko ugruntowanych przekonań.
     Wracając do Jacka – sport, obok polityki, był jego życiową pasją. Ministerialna kariera w rządzie Buzka stanowiła logiczne połączenie i zwieńczenie obu tych pasji. Dobrze pamiętam jego telewizyjny debiut w roli ministra sportu – był gościem również debiutującego na ogólnokrajowej antenie, przeniesionego właśnie z regionalnego katowickiego ośrodka, młodego dziennikarza, niejakiego Kamila Durczoka. Przeczucie mówi mi, że mechanizm karier ich obu w III RP musiał być bliźniaczo podobny, zapewne obu promowały te same siły, być może nawet ci sami ludzie. D. chcąc zaprezentować swoje sportowe kompetencje, wystąpił w programie Durczoka w roli bramkarza testowanego przez samego prowadzącego redaktora. I, muszę przyznać, nie było w tym akurat żadnego telewizyjnego picu - Jacek rzeczywiście z upodobaniem praktykował grę na pozycji bramkarza, o czym mogłem się nie raz przekonać w czasie studiów.
     Nie będę ukrywał, że zdecydowanie więcej zawdzięczałem jego pasji politycznej niż sportowej. Oczywiście, D. jak większość z nas w czasach SOLIDARNOŚCI odrzucał komunizm jako zbrodniczy, narzucony z zewnątrz przez sowietów, system. Ale od razu trzeba zaznaczyć, że Jacek gardził lewicą jako taką, i co ciekawe, a co wówczas było dla mnie prawdziwym objawieniem, jako
lewicową określał krajową opozycję, która sama siebie nazywała demokratyczną. Z jeszcze większą „atencją” wyrażał się o zachodnioeuropejskiej lewicy – nazywał ją po prostu „pedalską”. Pamiętam nasze, moje i jego, rozbawienie, gdy D. przytaczał właśnie relację zasłyszaną w „Wolnej Europie”, gdzieś w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, o problemach kilkuosobowej delegacji holenderskich komunistów-homoseksualistów, przybyłych do Moskwy na kolejny zjazd KPZR. Holenderscy towarzysze jako element ze wszech miar niepewny w ojczyźnie komunizmu na każdym kroku spotykali się ze specyficzną „nadopiekuńczością” sowieckich służb, co bardzo utrudniało im nawiązywanie tak pożądanych przez nich kontaktów. W każdym razie wybór między sowieckim komunizmem a zachodnim socjalizmem był dla Jacka klasyczną alternatywą pomiędzy dżumą a cholerą, a uwzględniając historyczne realia początku lat osiemdziesiątych, może lepiej byłoby powiedzieć: pomiędzy AIDS-em a HIV-em.

                                                            


                                                   

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura