W roku 1997 ojciec magister jezuickiego nowicjatu skierował mnie do ośrodka dla bezdomnych do Przegalina koło Gdańska. To była duża wieś, nieopodal znajdował się zrujnowany PGR, w którym nie brakowało zrujnowanych ludzi.
W ośrodku byli w większości starzy mężczyźni, samotni, spora część z poważnym problemem alkoholowym. Byli i młodzi, z oznakami chorób psychicznych, na bakier z prawem. W przytulisku wygospodarowano miejsce na małe pomieszczenie, wyznaczone na miejsce modlitewne, stołówka z krzyżem i nieodzownym obrazem przedstawiającym Brata Alberta.
Część mężczyzn pracowała w nieodległym Gdańsku, jeden z mieszkańców był nawet ochroniarzem w jakimś dużym, chyba już prywatnym zakładzie pracy. To był pan Romek, z którym któregoś dnia zrobiliśmy sobie rowerową wycieczkę do nieodległego Sztutowa. Promem, na gapę, narażając się na niechętne uwagi przewoźnika, przeprawiliśmy się tam i z powrotem, na brzegi Wisły. Pan Romek, może pięćdziesięcioletni, był świetnym gawędziarzem, bratem-łatą i jednym z tamtejszych kucharzy, który nawet stare kurze nogi potrafił w długim procesie gotowania doprowadzić do stanu jadalności. Tak, w porównaniu z zakonną, jezuicką kuchnią, ta z przytuliska była naprawdę uboga.
W piątki przygotowywaliśmy drogę krzyżową, do której przyłączało się zwykle dwóch, trzech mieszkańców przytuliska. Pletliśmy z drugim nowicjuszem te swoje nabożne mądrości chłopaczków starszym ludziom, którzy na życiu zjedli już zęby, i których życie mało nie zjadło i nie wypluło.
Czasem pod ośrodek przyjeżdżała karetka, z której sanitariusze wysadzali niechcianych, bezdomnych pacjentów. Był wrzesień, październik, w przydomowym ogródku trwały wykopki. Zwoziłem siano z pola przerdzewiałą taczką i piłem mleko od kozy, która znajdowała się „na stanie”. Bezdomni traktowali naszą dwójkę trochę jak gości, niektórzy jak intruzów, dla innych byliśmy miłą odmianą, ba, jakąś atrakcją.
Któregoś dnia, już w październiku, w ośrodku pojawiło się stare małżeństwo. Okazało się, że on spędza w przytulisku wszystkie zimy od dobrych kilku lat. Powód prozaiczny: nie stać ich było, by z niewielkich pieniędzy zakupić opał na zimę dla dwojga. Nie starczyłoby na utrzymanie. Mężczyzna był chory, na szyi miał wielkiego, rakowatego guza. Palił papierosa za papierosem na ławce przed domem i milczał. Czasem tylko rozmawiał z innym, podobnym sobie starym człowiekiem, alkoholikiem. Do dziś mam żal do siebie, że nie potrafiłem do niego przysiąść, porozmawiać z nim. Albo po prostu dłużej posiedzieć. Byłem młody i głupi.
Pamiętam swój gniew na ten świat, który tak oddziela ludzi i tak ich upokarza.
Pod koniec października wróciłem do nowicjatu, pełen wrażeń. W dużej kaplicy nowicjuszy pachniało czystością, nabożnością, drzewem. Z dużego tarasu kolegium jezuitów na Tatrzańskiej roztaczał się piękny widok na Bałtyk. Po tarasie dreptali nowicjusze, zmawiali różaniec, plotkowali i ukradkiem palili papierosy. Pytali, jak było. Trudno było wszystko ubrać w słowa. Ojciec magister, Jan Bartlewicz SJ, cieszył się z naszego powrotu. Pobyt w Przegalinie był tylko eksperymentem, zakończył się na czwórce z blisko dwudziestki naszej trzódki. Później często wracałem myślami do tego domu nad brzegiem Wisły (czy ostał się powodziom?). Nikogo stamtąd już nigdy w życiu nie spotkałem.
Dlaczego teraz o tym piszę?
Nigdy nie wierzyłem tak naprawdę w żadną ideologię. Męczą mnie doktrynerzy, niezależnie od opcji, jaką wyznają. Nie wierzę już nawet, co lewacy mają w zwyczaju, w przyrodzoną dobroć człowieka, poczynając od własnej. Fakt, że zawsze chciałem świata trochę lepszego i przyjaznego ludziom, wynikał właśnie ze spotkań z ludźmi takimi jak Pan Romek, jak ten stary mężczyzna z rakową naroślą na szyi, który patrzył, jak jego żona odchodzi na autobus. Pewnie nawet nie mieli telefonu. Gdyby tamtej zimy, albo następnej umarł on, albo ona, kto przekazałby informację? Kobieta z opieki społecznej? Świstek papieru, doręczony pocztą? Nieważne, zupełnie nieważne.
Nie wierzyłem i nie wierzę w żadną ideologię. To, że sam siebie określam jako człowieka lewicy wynika raczej z krnąbrności i biografii, niż z przyjęcia za swoją jakiejś integralnej ideologii, czy doktryny. Wq… mnie po prostu głęboko ten świat, w którym bogaci stają się jeszcze bogatsi, biedniejsi jeszcze biedniejsi i znajdujemy tysiące usprawiedliwień wobec własnej obojętności, nudy i sztampowości. Ale, właściwie, za własne ideały nie oddałbym dziś funta kłaków. Jednak życie bez nich byłoby już zupełnie głuche i ślepe.
Jestem dziś tak bezbrzeżnie, cholernie smutny. Siedzę i słucham „Gwiazdy” Nohavicy. Przypominam sobie, kim byłem, wiem, kim jestem… Gdy spali się moje życie, co się uda Panu Bogu wyciągnąć z popiołu? To nie jest aż tak istotne zresztą. Posłuchajcie ze mną.
Leżała w błocie gwiazda
pięcioramienna goła
widocznie komuś spadła
z ramienia albo z czoła
ot ktoś się rozstał z gwiazdą
nie zauważył tego
tak jest z miłością każdą
dotyczy to wszystkiego
Spojrzałem w kosmos w górę
i zobaczyłem w niebie dziurę
tak cię ukarał Bóg
za to żeś nieba sięgać mógł
Myślałem o mym dziadku
na tle chmurnego nieba
o tym czy wszystkie drogi
prowadzą tam gdzie trzeba
podniosłem z błota gwiazdę
a serce moje czuło
że coś pięknego we mnie
na zawsze się zepsuło
Spojrzałem w kosmos w górę ...
Dlaczego mi kłamaliście
kosmiczni rozbójnicy
niebo jest poszarpane
i leży na ulicy
znalazłem wczoraj gwiazdę
brudną i lepką jak gleba
chciałem ją niebu zwrócić
lecz nie dosięgnę nieba
Więc patrzę w kosmos w górę
i nadal widzę w niebie dziurę
to kara boska jest
za zadufany ludzki gest
Znalazłem wczoraj gwiazdę
gasnącą gwiazdę
I jeszcze Wysocki.
Krzysztof Wołodźko
Utwórz swoją wizytówkę
Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty.
Wyją syreny, wyją co rano,
grożą pięściami rude kominy,
w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną,
noc jest przelaną kroplą jodyny,
niechaj ta kropla dzień nasz upalny
czarnym - po brzegi - gniewem napełni -
staną warsztaty, staną przędzalnie,
śmierć się wysnuje z motków bawełny...
Troska iskrą w sercu się tli,
wiele w sercu ognia i krwi -
dymem czarnym musi się snuć
pieśń, nim iskrą padnie na Łódź.
Z ognia i ze krwi robi się złoto,
w kasach pękatych skaczą papiery,
warczą warsztaty prędką robotą,
tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery,
im - tylko radość z naszej niedoli,
nam - na ulicach końskie kopyta -
chmura gradowa ciągnie powoli,
stanie w piorunach Rzeczpospolita.
Ciąży sercu wola i moc,
rozpal iskrę, ciśnij ją w noc,
powiew gniewny wciągnij do płuc -
jutro inna zbudzi się Łódź.
Iskra przyniesie wieść ze stolicy,
staną warsztaty manufaktury,
ptaki czerwone fruną do góry!
Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi
drogę, co dzisiaj taka już bliska?
Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi,
gniewną, wydartą z gardła konfiskat.
Władysław Broniewski, "Łódź"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości