Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko
2752
BLOG

Moja lewicowa pierwsza dziesiątka /książki/

Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko Rozmaitości Obserwuj notkę 5

PRSESSJEDo ostatniego numeru "Pressji" przygotowaliśmy wraz z Remikiem Okraską, naczelnym "Nowego Obywatela" po dziesięć godnych naszym zdaniem polecenia tytułów, ważnych dla lewicy. Remik skupił się na tytułach polskich, ja zapraezentowałem "alternatywną listę przebojów". Tekst naczelnego "NO" można przeczytać tutaj. Moje typy: w tej notce (tekst sprzed ostatecznej redakcji)...

 

Karol Marks, Fryderyk Engels, „Manifest Komunistyczny” (1848)
„Niechaj drżą panujące klasy przed rewolucją komunistyczną. Proletariusze nie mają w niej nic do stracenia prócz swych kajdan. Do zdobycia mają cały świat”. „Manifest partii komunistycznej” Karola Marksa i Fryderyka Engelsa, w następnych wydaniach ogłaszany pod tytułem „Manifest komunistyczny”, po raz pierwszy ukazał się drukiem w lutym 1848 roku. Marks i Engels opracowali go na życzenie II zjazdu Związku Komunistów, który odbył się na przełomie listopada i grudnia 1847 roku. Kołakowski w „Głównych nurtach marksizmu” określa dokument mianem klasycznego i fundamentalnego tekstu naukowego socjalizmu i ogłasza arcydziełem „politycznej literatury propagandowej”.
„Manifest komunistyczny” dziś, ponad sto sześćdziesiąt lat od wydania (sic!) to szacowny zabytek. Czy jedynie? Wiele tez Marksa można uznać za chybione, czy to o narastającym stale konflikcie między burżuazją a proletariatem, czy o zniesieniu prywatnej własności, co miało być rezultatem zdeterminowanych procesów ekonomicznych i historycznych. Bo i marksowskiej/marksistowskiej historiozofii sama historia rzuciła w twarz „sprawdzam” i przelicytowała ją.
Niemniej jednak sam opis mechanizmów rynkowych, sojusz kapitału i techniki, triumfalny pochód kapitalizmu i burżuazji w nowej odsłonie epoki globalizmu jest wciąż aktualny. Prawicowemu, młodocianemu czytelnikowi, który Marksa zna bodaj jedynie z przepisów o zakazie propagowania „symboli komunistycznych” warto zaproponować dłuższy cytat: „Przez eksploatację rynku światowego burżuazja nadała produkcji i spożyciu wszystkich krajów charakter kosmopolityczny. (…) Odwieczne narodowe gałęzie przemysłu uległy zniszczeniu i ulegają mu codziennie w dalszym ciągu. Zostają one wyparte przez nowe gałęzie przemysłu, których wprowadzenie staje się kwestią życia dla wszystkich narodów cywilizowanych, przez gałęzie przemysłu, które przerabiają już nie miejscowe, lecz sprowadzane z najodleglejszych stref surowce i których fabrykaty spożywane są nie tylko w danym kraju, lecz także we wszystkich częściach świata. Miejsce dawnych potrzeb, zaspokajanych przez wyroby krajowe, zajmują nowe, wymagające dla swego zaspokojenia produktów najodleglejszych krajów i klimatów. Dawna miejscowa i narodowa samowystarczalność i zasklepienie ustępują miejsca wszechstronnym stosunkom wzajemnym i wszechstronnej współzależności narodów. (…) W ciągu swego stuletniego zaledwie panowania klasowego burżuazja stworzyła siły wytwórcze bardziej masowe i potężne, niż wszystkie pokolenia poprzednie razem wzięte. Ujarzmienie sił przyrody, rozpowszechnienie maszyn, zastosowanie chemii w przemyśle i rolnictwie, żegluga parowa, koleje żelazne, telegrafy elektryczne, przysposobienie pod uprawę całych części świata, uspławnienie rzek, całe jakby spod ziemi wyczarowane masy ludności – które z poprzednich stuleci przypuszczało, że takie siły wytwórcze drzemią w łonie pracy społecznej”1.

 
Aleksander Hercen, „Rzeczy minione i rozmyślania” (1852-1868)
Więcej niż biografia intelektualna, książka zdumiewająca i poruszająca: intelektualnymi horyzontami autora, bogactwem opisanych przeżyć, szerokim pejzażem historycznym, wielością miejsc, wydarzeń, ludzi, idei, które Hercen kochał, zwalczał, nie znosił. Jej autorem jest zaś jeden z najciekawszych, ważnych nie tylko dla lewicy rosyjski myślicieli, zesłaniec i emigrant, pisarz i twórca Wolnej Drukarni Rosyjskiej (powstałej z pomocą Towarzystwa Demokratycznego Polskiego), wydawca bijącego na trwogę pisma „Kołakoł”. Autor, który przez większość XIX wieku miał swoje stałe miejsce na kartach wydawanego przez carskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych „alfabetycznego katalogu książek w języku rosyjskim, których sprzedaż i przedrukowywanie w Rosji zakazane jest”.
Cóż to są „Byłoje i dumy”? Hercen: „To nie tyle notatki, co spowiedź”. Samuel Fiszman, w przedmowie do polskiego wydania „Rzeczy minionych…” stwierdza: „Hercen nie wspomina swojej przeszłości, a przeżywa ją głęboko, tak jak gdyby ona była teraźniejszością, jak gdyby opisane zdarzenia działy się przed chwilą. (…) Wydaje się nam, jak gdybyśmy razem z Hercenem – i za każdym razem z innym Hercenem – oglądali koronację Mikołaja w 1825 r., brali udział w burzliwych dyskusjach na Uniwersytecie Moskiewskim w latach trzydziestych, jechali do Wiatki i Władimira, byli świadkami barwnych demonstracji ludu włoskiego w r. 1848 i rewolucji lutowej w Paryżu”2.
„Ludzie pragnęliby wszystko zachować: i róże, i śnieg; mieliby ochotę, ażeby obok dojrzałych kiści winogron wiły się majowe kwiaty!”3 – pisze Hercen w przedmowie do „Rzeczy minionych”… I w jakiejś mierze jego wielotomowe wspomnienia czynią zadość temu śmiałemu marzeniu. Bo jest tu i śnieg i róże, i życie i śmierć ludzi i ludów. I żyją oni, wciąż dla nas żyją na kartach, które ten człowiek pozostawił. I jest w tej książce jeszcze mądrość, którą daje ludziom nietuzinkowym piękno i tragedia życia, przyjaźń, miłość, zdrady i rozczarowania. Oto blisko pięćdziesięcioletni Hercen wspomina jak wespół z Mikołajem Ogariewem, przed laty, jako dwaj dojrzewający chłopcy padli sobie w objęciach na Górach Worobiowych i poprzysięgli „w obliczu całej Moskwy poświęcić całe życie obranej (…) walce”4, walce z uciskiem, walce o wolność. I blisko pięćdziesięcioletni Hercen dedykuje przyjacielowi z dziecięcych lat, stojąc z nim „przy pierwszej maszynie drukującej wolne rosyjskie słowo” te myśli: „Życie… żywoty, narody, rewolucje, najukochańsze głowy pojawiały się, zmieniały i znikały między Górami Worobiowymi a Primrose Hill; ślad ich już zatarł się prawie przez nieubłagany wicher zdarzeń. Wszystko dokoła zmieniło się: zamiast rzeki Moskwy płynie Tamiza i dokoła jest obce plemię… i nie ma dla nas powrotu do ojczyzny… Ocalało jedynie marzenie dwóch chłopców”5

 
Borys Sawinkow, „Koń wrony” (1923)
„W czasach, gdy o Leninie nikt prawie jeszcze nie słyszał, młodszy od niego o lat dziewięć Borys Wiktorowicz Sawinkow był jednym z najgroźniejszych rosyjskich rewolucjonistów. W 1904 i 1905 przygotował i przeprowadził zamachy, które wstrząsnęły podstawami Cesarstwa Rosyjskiego. Od bomb bojowców zginęli minister spraw wewnętrznych Wiaczesław Plehwe i wielki książę Sergiusz Romanow, stryj ostatniego cara Rosji” – czytamy na okładce książki „Sawinkow”, pióra Andrzeja Stanisława Kowalczyka.
„»Koń wrony« to spowiedź »ucznia czarnoksiężnika« – człowieka, który rozpętał demony rewolucji i za cenę własnego życia stara się je okiełznać. Trzy etapy rosyjskiej wojny domowej: frontowy, partyzancki i terrorystyczny – to trzy etapy klęski »zbawiciela z mieczem«, który siejąc wokół siebie śmierć, przekonuje się, że całe jego życie było pomyłką”6 – to już z przedsłowia do polskiego wydania „Konia wronego”, z roku 1991.
Zresztą, tu trzeba głos oddać jedynie samemu Sawinkowowi.
„2 listopada. Jegorow – to siwy chłop z Pskowa. Starowier: nie pali, jada z własnych naczyń i surowo przestrzega nakazów wiary. (…) Gdy zapisał się na ochotnika, zapytałem go: – Za co ich nienawidzisz? – Kogo? – Komunistów. – Znaczy, biesów? A za co ich kochać? Dom spalili, syna zabili… Toż i psu szkoda szczeniąt… Na ogniu palić ich trza. – Ale biali z dziedzicami. – To i co? Dziedzicom my łby ukręcim. – Kiedy? – Przyjdzie ta pora”7.
„9 listopada. Nie mam domu ani rodziny. Strat nie poniosłem, bo nie mam majątku. Wiele rzeczy jest mi obojętnych. Wszystko mi jedno, kto właściwie jeździ do »Jaru«: pijany wielki książę czy pijany majtek z kolczykiem; nie o »Jar« tu w końcu chodzi. Wszystko mi jedno, kto się konkretnie bogaci – to jest rabuje: czynownik carski czy »świadomy komunista«; nie samym chlebem żyje człowiek. Wszystko mi jedno, czy rządy sprawuje Łubianka czy Ochrana (…). A jednak ich nienawidzę [tj. bolszewików – K.W.]. Rozchełstani, z petem w gębie, zaprzedali Rosję na froncie. Rozchełstani, z petem w gębie, bezczeszczą ją teraz. Profanują nasz obyczaj. Profanują język. Profanują samo miano Rosjan. Chełpią się tym, że zapomnieli, skąd pochodzą. Dla nich ojczyzna to przesąd”8.
„10 listopada. Czy wierzę w zwycięstwo? Na tyłach tępota, przekupstwo, złodziejstwo – głupota ślepych myszy. Na froncie tępota, waleczność i rozbój – żadne tam rycerstwo w białych płaszczach, istne sobowtóry wrogów”9.
„11 listopada. Wiem, za co wieszam, ale nie wiem, po co. Na tyłach fabrykują cara, nie cara nawet, lecz kacyka (…). Może to ratunek dla Rosji? Ratunek, ale dla generałów i obszarników. Ratunek dla tych, których wraz z krwią wypluł rosyjski lud”10.
Sawinkow – zapamiętajcie, Panie i Panowie, to nazwisko.
 
 
Ilia Erenburg, „Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca” (1928)
Gorzka satyra na nieokrzepły jeszcze Związek Radziecki. Gorzka satyra na II Rzeczpospolitą. Gorzka satyra na Niemcy, Francję, Anglię i Palestynę. Gorzka satyra na świat, który nie lubi typów w rodzaju Lejzorka (Łazika) Rojtszwańca: biednych, zbyt refleksyjnych, sarkastycznych, rzewnych i zagubionych. Gdyby jeszcze Rojtszwaniec był Rosjaninem, Polakiem, Niemcem, Francuzem czy Anglikiem. Niestety, na nieszczęście, zupełnie pechowo i ostatecznie był biednym Żydem, który nawet o świetlistej przyszłości Rosji Radzieckiej i innych wspaniałych i dumnych z siebie krajach myślał w kategoriach Talmudu, księgi Zohar i swojego nieuleczalnego, żydowskiego humoru, podszytego smutkiem, gryzącym święty spokój sumień.
Andrzej Drawicz uważał, że Lejzorek jest „bratem Szwejka, potomkiem Kubusia Fatalisty”. Tak może być. Krawiec mężczyźniany z Homla, Rojtszwaniec, jest duchowym bratem wszystkich niespokojnych duchów, kontestatorów, sceptyków i wagabundów, kamyczkiem w bucie wielkich ideologii i pompatycznych idei, ustalonego porządku świata i dobrobytu zbudowanego na krzywdzie i łajdactwie. I (ubogim) krewnym Żyda Wiecznego Tułacza. A może jest w Lejzorku, nieszczęsnym tułaczu, podobieństwo do innej jeszcze postaci? Do pewnego anioła z wiersza Zbigniewa Herberta: „Szemkel/ jest czarny i nerwowy/ i był wielokrotnie karany/ za przemyt grzeszników/ między otchłanią/ a niebem/ jego tupot nieustanny/ nic nie ceni swojej godności/ i utrzymują go w zastępie/ tylko ze względu na liczbę siedem/ (…) Szemkel Szemkel/ – sarkają aniołowie/ dlaczego nie jesteś doskonały/ malarze bizantyjscy/ kiedy malują siedmiu/ odtwarzają Szemkela/ podobnego do tamtych/ sądzą bowiem/ że popadliby w herezję/ gdyby wymalowali go takim jaki jest/ czarny nerwowy/ w starej wyleniałej aureoli”… Ale Lejzorek Rojtszwaniec nie przemycał dusz. Nie, on starał się zachować jedynie swoje kruche człowieczeństwo, swoją duszę żydowską, bicie serca i stukot przyziemno-podniebnych myśli w świecie, w którym nie było dla tego wszystkiego miejsca.
Kończą się przy grobie Racheli jego mądre, zabawne, straszne przygody i historie, jak ta o Żydzie przegonionym wokół Rzymu, którego z opresji uratował inny Żyd, cieśla Joszua. Kończą się tak, jak wszystko tutaj, ale z iskrą nadziei, rzuconą w mrok życia, iskrą opowieści o małym Josku, który ocalił miasto przed gniewem Boga: „Ciemno było w niebiosach (…). Grzechy wasze ważyły tyle, że nie mogły ich przeważyć żadne pokutnicze łzy. Bóg zamknął uszy. (…) Lecz rozległ się krzyk tego dziecka. Dziecko dmuchnęło w trąbkę i Bóg usłyszał. Bóg nie wytrzymał. Bóg się uśmiechnął”11.
Podejrzewam, że tym, co ocala świat, zbawiany co rusz przez różne „izmy”, są życie i myśli takie, jak Lejzorka Rojtszwańca i „śmieszny dźwięk ze szczerego dziecięcego serca”.
 

George Orwell, „Droga na molo w Wigan” (1937)
„Jechałem pociągiem wśród straszliwego krajobrazu hałd, kominów fabrycznych; złowrogich, brudnych, ohydnych kanałów (…). Lokomotywa ciągnęła powoli wagony przez peryferyjne dzielnice miasta, mijaliśmy całe szeregi niewielkich, szarych, slumsowatych domków, biegnące prostopadle do nasypu. Na tyłach jednego z nich klęczała na kocich łbach młoda kobieta, wtykając patyk w ołowianą rurę ściekową. (…) Spojrzała w górę na przejeżdżający pociąg, a ja znalazłem się tak blisko, że niemal mogłem jej spojrzeć w oczy. Miała okrągłą, bladą twarz, typową zmęczoną twarz mieszkanki slumsów, dwudziestopięciolatki, lecz z powodu poronień i nieustannej harówki wyglądającej na lat czterdzieści; dostrzegłem w jej oczach tak bezbrzeżny smutek i beznadzieję, że jakich nigdy wcześniej w życiu nie oglądałem. (…) Biedaczka była aż nadto świadoma swojego losu – rozumiała tak samo dobrze jak ja, jakie to straszne klęczeć tak w przejmującym chłodzie na oślizłych kamieniach podwórka slumsowego domu i przepychać kijem ohydną rurę”12 – to jeden z bodaj najbardziej przejmujących fragmentów „Drogi…”, w której Orwell (właściwie Eric Blair) daje opis swojej dwumiesięcznej podróży po biednych, przemysłowych rejonach północnej Anglii; podróży, jaką rozpoczął pod koniec stycznia 1936 roku.
„Droga…” jest książką, o której treści i mocy przekazu decyduje zarówno wyostrzony zmysł obserwacji Orwella-reportażysty, jak wrażliwość i zdolność namysłu, jasnego przedstawienia myśli przez Orwella-eseistę. Pisarz ogląda z bliska chociażby pracę górników, ich obyczaje, mieszkania, rodziny, żyje w tanich pensjonatach, rozmawia z ludźmi, których świata właściwie dotąd nie znał. Jest to świat ubogi, surowy, pełen własnych nadziei i beznadziei, świat oddzielony kulturowymi i ekonomicznymi normami i rytuałami od pozostałych klas społecznych. W spotkaniu z nim rodzić się zaczyna Orwell-socjalista, ale nie pro-sowiecki dogmatyk, lecz trzeźwy analityk porządku społecznego, zakochany przy tym w „radosnej, starej Anglii”. Jego „Droga…” to ostrość pióra, zdolność wczucia się w otaczającą rzeczywistość, przy równoczesnym zachowaniu własnej tożsamości. I szczerość autora wobec siebie: „Nie miałem pojęcia, w jakich warunkach żyje klasa robotnicza (…). Straszliwy los przyzwoitego człowieka żyjącego z pracy własnych rąk, wyrzucanego nagle na bruk po wielu latach stałego zatrudnienia, jego rozpaczliwe zmagania z prawami ekonomicznymi, których nie pojmuje ni w ząb, rozpad rodzin, wyniszczające psychicznie poczucie wstydu – żadnej z tych rzeczy osobiście nie doświadczyłem. »Bieda« była dla mnie synonimem zwykłego głodowania”13.
Naprawdę dobrze by było, gdyby prawica czytała Orwella nie tylko jako autora „Roku 1984”… Dobrze by było, gdyby i lewica go czytała.

Martin Luther King, „Dlaczego nie możemy czekać” (1964)
Kanwą książki pastora Kinga są wydarzenia, jakie rozegrały się wiosną i latem 1963 roku w Birmingham, w stanie Alabama. Było to jedno z istotniejszych wydarzeń w walce z segregacją rasową w Stanach Zjednoczonych w XX wieku.
O co, między innymi, walczono? „1) desegregacja bufetów, toalet, garderoby w sklepach z odzieżą oraz kranów z wodą do picia w sklepach z różnymi artykułami i domach towarowych; 2) awansowanie i zatrudnianie Murzynów na zasadzie równouprawnienia w całym handlu i przemyśle Birmingham; (…) 4) utworzenie komitetu złożonego z przedstawicieli białych i Murzynów, który opracuje plan desegregacji w innych dziedzinach życia Birmingham”14. Ale sprawa nie dotyczyła jednego miasta w Alabamie. Była oznaką problemów o wiele głębszych i zagadnień fundamentalnych dla godności człowieka dyskryminowanego i jego praw obywatelskich, jego miejsca w porządku społecznym, ekonomicznym, prawnym, kulturowym Stanów Zjednoczonych. Nic też dziwnego, że ostatecznie, w skutek konsekwencji pastora Kinga i jego współpracowników, oraz masowego udziału w protestach czarnoskórej ludności, w sprawę zmuszony był zaangażować się rząd federalny.
King zdawał sobie sprawę z tego, co później, w zupełnie innych realiach świetnie pojęła „Solidarność”, a czego dziś zdają się nie pojmować neoliberalne chłystki: że walka o chleb jest walką o godność, nawet gdy uznamy, że „nie samym chlebem żyje człowiek”: „Z nadejściem 1963 roku struktura gospodarcza wyglądała tak, jak gdyby dokonano podziału pracy. Dla Murzyna zarezerwowano prace najniższe płatne i najbardziej dorywcze. Jeśli usiłował zmienić swoją sytuację, obijał się o wysoką ścianę dyskryminacji. Z nadejściem lata kolorowy Amerykanin wyraźniej niż kiedykolwiek zobaczył i odczuł rosnące bezrobocie. Równość oznacza godność, a godność oznacza zabezpieczenie pracy i płacy wystarczającej na cały tydzień”15.
Metodą walki, jaką przyjęli inicjatorzy wystąpień, był bierny opór. „Bierny opór – pisze King – jest potężną i sprawiedliwą bronią. Jest to broń wyjątkowa w historii, ponieważ zadaje ciosy nie kalecząc, nie powodując ran i uszlachetnia człowieka, który się nią posługuje. Jest to miecz, który goi. Stanowiąc praktyczny, jak i moralny wyraz murzyńskiej tęsknoty do wolności, akcja bezpośredniego biernego oporu wykazała, że można zwyciężać w bitwach nie przegrywając wojen. Z tych względów stała się triumfalną taktyką rewolucji murzyńskiej 1963 roku”16.
Najistotniejszym rozdziałem tej książki jest dla mnie „List z aresztu w Birmingham”, datowany na 16 kwietnia 1963: płomienna i gorzka, choć nie pozbawiona nadziei odpowiedź na oświadczenie ośmiu duchownych z Alabamy, którzy uznali działalność Kinga za „niemądrą i nie na czasie”. Z aresztu King odpowiedział im: „pokonana racja jest silniejsza niż triumfujące zło”17.
 
 
Andrzej Chwalba, „Sacrum i rewolucja. Socjaliści polscy wobec praktyk i symboli religijnych (1870-1918)” (1992)
Praca naukowa Andrzeja Chwalby daje wgląd w zagadnienie ważne dla tożsamości i źródeł rodzimej lewicy. Zagadnienie słabo przy tym znane i rzadko obecne w publicznym dyskursie w okresie istnienia i dominacji pro-sowieckiego wzorca lewicowości, z którego w znacznej mierze wywodził się porządek PRL. Chwalba w swej publikacji ukazuje, jak koncepcje i myśl lewicowa kształtowała się na ziemiach polskich w relacji do chrześcijaństwa, ze szczególnym naciskiem na rolę i miejsce Kościoła rzymskokatolickiego w przestrzeni publicznej, życiu politycznym, narodowym, kulturowym.
Cztery rozdziały książki omawiają kolejno kwestie odniesienia socjalistów do praktyk religijnych, język religijny w partyjnych środkach przekazu, adaptacje kościelnych środków przekazu oraz symbole i czynności religijne w działalności polskich socjalistów. „W partiach socjalistycznych – zauważa prof. Chwalba – istniały spore różnice w stosunku do wiary, przy czym szczególnie wyraźne między inteligentami a robotnikami, chłopami, rzemieślnikami. Wśród socjalistów robotników, rzemieślników, chłopów wierzący mieli zdecydowaną większość. Wielu z nich nie kryło się ze swoją religijnością”18. Najistotniejsze zagadnienie, na które stara się dać odpowiedź książka, zawiera się w pytaniu: „jak miały się do siebie »sacrum« i »rewolucja« – tak w płaszczyźnie jednostkowej, jak i publicznej? Czy musiały się znaleźć w konflikcie? Jeśli tak, to na czym on polegał i w czym się przejawiał oraz jakie były jego skutki, tak dla duchowieństwa, jak i dla socjalistów, wolnomyślicieli i wierzących?”19. Odpowiedź na te pytania nie jest jednoznaczna, ponieważ książka dotyczy rzeczywistości społecznej, kulturowej i – last but not least – trzech różnych zaborów, dotyczy wielu środowisk i organizacji partyjnych, obejmuje sobą obszar kilkudziesięciu lat.
„Sacrum i rewolucja”, praca właściwie czysto historyczna może jednak stanowić źródło szerszej refleksji nad wzajemnymi relacjami lewicy i religii w dzisiejszych, polskich realiach. Mamy tu przecież zwykle do czynienia z całą masą uproszczeń i uprzedzeń, a dzisiejsze, stereotypowe rozważania tych kwestii prowadzą zwykle do dość trywialnych i mało inspirujących wniosków. Jest zatem publikacja Chwalby inspirującą lekturą i źródłem wiedzy o zapoznanym fragmencie polskich dziejów.
 
 
Naomi Klein, „NO LOGO” (2000)
Wypada mieć zdanie na temat tej książki. I nawet warto ją przeczytać. „NO LOGO” ma już ponad dziesięć lat. Fakt, że wciąż pamięta się o tej publikacji, w czasach gdy lektury modne, bestsellery, itp. „rzeczy kultowe” mają nie więcej, niż swoje pięć minut, przemawia na jej korzyść. Dziś jej treści wydają się być oczywiste dla przeciętnie zorientowanego w funkcjonowaniu globalnego rynku konsumenta. Niemniej, w polskich realiach, gdzie myślenie tyle urocze, co odrealnione, zwane mesjanistycznym, świetnie współgra z najbardziej cyniczną dominacją kapitału nad ludźmi, „NO LOGO” jest jak haust świeżego powietrza.
Tytuł książki odnosi się do zjawiska, które Klein uznała za najistotniejszej dla rozwoju globalnego rynku: „astronomiczne dochody jakie międzynarodowe korporacje zdobyły w ciągu ostatnich piętnastu lat, jak również ich potężny wpływ na kulturę, mają swe źródło w niewinnej na pozór idei, wymyślonej przez teoretyków zarządzania w połowie lat 80., wedle której aby odnieść sukces, firma musi stworzyć przede wszystkim markę, rozumianą jako przeciwstawienie produktu. Wcześniej (…) poważny fabrykant zajmował się przede wszystkim produkcją towarów. Tak nakazywała ideologia epoki maszyn”20.
Trzy rozdziały tej książki mówią o konsekwencjach życia w świecie globalnych korporacji. „No space” – brak przestrzeni. „No choice” – brak wyboru. „No jobs” – brak pracy. I wreszcie „No logo” – próba wyjścia poza logikę światowego systemu handlu jako „zasady pierwszej” funkcjonowania społeczeństw i jednostek.
Ometkowany, postindustrialny świat brandów, marek i reklam jest z pozoru radosny i kolorowy, jak reklamy Coca-Coli. Ale pomaga na nowo odkryć i przyjrzeć się zastosowaniu w praktyce mitu platońskiej jaskini, w której iluzję bierze się za rzeczywistość. Klein występuje w roli osoby, która wychodzi z jaskini i powraca do niej, by przekonać zapatrzonych w migotliwe cienie, że mylą fałsz z prawdą. Brzmi to może pompatycznie, ale prowadzi do nader prozaicznych odkryć, dotyczących sposobu funkcjonowania, supremacji, ekonomicznego wyzysku i licznych sztuczek stosowanych przez firmy, dyktujące reguły gry w skali całej planety. Wymowny jest rozdział „No jobs” opisujący praktyki korporacji nie tylko w Trzecim Świecie, ale także w krajach „starych demokracji”, osłabionych neoliberalną ideologią, którą promowali, lub wobec której okazali się intelektualnie bezradni politycy i elity. Polska stoi tu gdzieś na przecięciu Trzeciego Świata i „starych demokracji”…
Jako pożyteczny głos w dyskusji nad „NO LOGO” polecam film dokumentalny „Koszmar Darwina”, w reż. Huberta Saupera. Do znalezienia w Sieci.
 
 
Patrick Declerck, „Rozbitkowie. Rzecz o paryskich kloszardach” (2001)
Bolesna, ale szlachetna książka. Bolesna, bo pisana bez złudzeń, taryfy ulgowej wobec kogokolwiek. Szlachetna, bo jest w niej chęć zrozumienia, współczucie, może tkliwość. Szlachetna, bo Declerck dostrzega człowieczeństwo bezdomnych, szalonych, zapitych i zaćpanych, chorych i brudnych „meneli” choć okryli je najbrudniejszymi, najciemniejszymi, najbardziej odrażającymi szatami. Patrzy na nich bez żałosnej czułostkowości moralistów i zimnej kalkulacji speców od charytatywności, zbyt dobrze zna ich świat. Ale nie są też dla niego robactwem, godnym zdeptania. W ostatecznym rachunku, to bardzo dużo.
Kim jest Patrick Declerck? W latach 1982-1985 pracował jako etnograf i asystent w Instytucie Nauk o Człowieku. W 1986 roku stworzył punkt konsultacyjny dla kloszardów we francuskiej misji przy organizacji Lekarze Świata. Później, przez dobrych dziewięć lat, pracował jako konsultant w szpitalu psychiatrycznym w Nanterre. Z jakim efektem? „Odbyłem od tysiąca pięciuset do dwóch tysięcy bezpośrednich spotkań, asystowałem zaś przy blisko pięciu tysiącach konsultacji, przeprowadzanych w szpitalu Nanterre (…). Pomagałem ich leczyć. Myślę, że kilku spośród nich przyniosłem ulgę. I wiem, że żadnego z nich nie wyleczyłem”21.
„Kloszardzi grają w chowanego” – stwierdza autor „Rozbitków”. – „Zawsze się za czymś kryją. Zawsze są gdzieś indziej albo z boku. My zaś, by ich zrozumieć, musimy im wybaczać tę skłonność do wycofywania się, transgresji. Przez większość czasu ich nienawidzę. Śmierdzą. Cuchną niespłukiwanym potem, brudnymi nogami, tytoniem, tanim winem. Śmierdzą nienawiścią, zawiścią, pretensjami. Okradają siebie nawzajem. Terroryzują najsłabszych i kaleki. Jak szczury oczekują na zaśnięcie pobratymców, by pozbawić ich resztek majątku: opróżnionych do połowy butelek, brudnych worków, wypełnionych przepoconymi szmatami i gazetami podartymi na strzępy. Zabijają się nawzajem – czasem znienacka, w alkoholowym szale, a czasem bardzo świadomie, po bardzo długim przetrawianiu podskórnych dziecinnych pretensji. Gwałcą nawzajem swoje kobiety albo zmuszają je do prostytucji – za grosze, za kilka tabletek, za papierosy i alkohol. (…) Żyją tak, że nie można gorzej. Przechodzą przez życie, zataczając się, kulejąc, skacząc na jednej nodze, na czworaka i w końcu zaczynają się czołgać. Ale jakoś przechodzą. Samobójstwa popełniają rzadko. Wolą tu zostać – dzień po dniu, rok po roku – po nic. Zachwyceni, z rozdziawionymi ustami, wpatrują się w ogonek przynęty. Żaglowce-widma. Nikogo nie ma za sterem. Wielcy wędrowcy przez pustkę, z daleka omijają twarde rafy rzeczywistości”22.
To jedna z najuczciwszych lektur jakie czytałem. Można ją podsumować stwierdzeniem Franza Kafki: „My ludzie powinniśmy stać naprzeciw siebie tak zamyśleni i współczujący, jak przed wejściem do piekła”.
 
Andrzej Gwiazda, Joanna Gwiazda, Remigiusz Okraska, „Gwiazdozbiór w »Solidarności«. Joanna i Andrzej Gwiazdowie w rozmowie z Remigiuszem Okraską” (2009)
Być może jest pewną niestosownością prezentować tu książkę wydaną przez własne środowisko ideowe, ale człowiek lewicy ma prawo, nawet obowiązek przełamywać konwenanse, szczególnie „Ad maiorem populi gloriam”…
Ponad pięciuset stronicowa publikacja może być uznana za triumf wolności myśli i słowa nad mainstreamowymi opowieściami o świecie. Triumf o tyle jednak problematyczny, że właściwie przemilczany. Niemniej, wydanie „Gwiazdozbioru…” trzeba uznać za zwycięstwo: oto w pokoleniu obecnych 30-latków, pokoleniu bombardowanym przez większość swego życia narracjami głównego nurtu, dotyczącymi historii Polski i „Solidarności” znaleźli się ludzie na tyle non-konformistyczni, by zainteresować się Gwiazdami i ich środowiskiem.
„Gwiazdozbiór” to wywiad-rzeka. Joanna i Andrzej Gwiazdowie opowiadają w nim (przez pryzmat własnego życia) o sporym fragmencie polskich dziejów, motywach i niuansach swoich wyborów ideowych i politycznych, zarówno w Polsce Ludowej, jak w III Rzeczpospolitej. Opowiadają nie tylko o Wolnych Związkach Zawodowych i „Solidarności”, nie tylko o Wałęsie i Walentynowicz, ale o swoim krytycyzmie wobec Zachodu, neoliberalizmu, o fascynacji ekologią i alterglobalizmem, o przyjaźni z anarchistami, kryzysie ludowładztwa, blaskach i cieniach Kościoła w Polsce. Opowiadają te historie w zgodzie z własnym sumieniem, niesztampowo i nie licząc się z jakąkolwiek formą politycznej poprawności, czy to bogoojczyźnianej, czy gazeto-wyborczej.
Gwiazdowie są bohaterami zaprzepaszczonego zwycięstwa. Sprawy, o którą warto było, trzeba było walczyć, wtedy i teraz. Gwiazda stwierdza: „Inicjując wielki związek zawodowy, wypowiedzieliśmy wojnę dwóm systemom jednocześnie. Komunizmowi oraz dzikiemu kapitalizmowi, który właśnie wtedy zdobywał Zachód, wypowiadając śmiertelną wojnę związkom zawodowym. Tej wojny nie mogliśmy wygrać. (…) Ominęły nas atrakcje i wygody, których zażywali ludzie płynący z prądem, ale mieliśmy inne przygody. Cena, jaką zapłaciliśmy za zaangażowanie w słusznej sprawie, nie jest zbyt wysoka. Samotne wędrówki po górach pozwoliły nam przetrwać w nienajgorszej kondycji fizycznej i psychicznej (…)”23.
W Andrzeju i Joannie Gwiazdach współczesna Polska ma jednych z najwybitniejszych przedstawicieli antykomunistycznej, „lecz konsekwentnie prospołecznej i propracowniczej lewicy”24. A dziwności rodzimych dziejów zawdzięczamy, że są to także bohaterowie części prawicy.

 

 
2 Samuel Fiszman, “O Aleksandrze Hercenie”, s. LVI [w:] Aleksander Hercen, „Rzeczy minione i rozmyślania”, Warszawa 1951,
3 Aleksander Hercen, „Rzeczy minione i rozmyślania”, Warszawa 1951, s. 6,
4 Tamże, s. 92,
5 Jak wyżej, s. 7,
6 Borys Sawinkow, „Koń wrony”, Warszawa 1991, s. 2,
7 Tamże, ss. 10-11,
8 Jak wyżej, s. 16,
9 Jak wyżej, s. 17,
10 Tamże, s. 33,
11 Ilia Erenburg, „Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca”, Warszawa (?), s. 254,
12 George Orwell, „Droga na molo w Wigan”, Warszawa 2005, s. 44-45,
13 Tamże, s. 183,
14 Martin Luther King, „Dlaczego nie możemy czekać”, Warszawa 1967, s. 109,
15 Jak wyżej, s. 21,
16 Tamże, s. 23,
17 Tamże, s. 98,
18 Andrzej Chwalba, „Sacrum i rewolucja. Socjaliści polscy wobec praktyk i symboli religijnych (1870-1918)”, Kraków 2007, s. 6,
19 Tamże, s. 7,
20 Naomi Klein, „NO LOGO”, Izabelin 2004, s. 21,
21 Patrick Declerck, „Rozbitkowie. Rzecz o paryskich kloszardach”, Warszawa 2004, ss. 9-10,
22 Tamże, ss. 10-11. 15,
23 Andrzej Gwiazda, Joanna Gwiazda, Remigiusz Okraska, „Gwiazdozbiór w »Solidarności«. Joanna i Andrzej Gwiazdowie w rozmowie z Remigiuszem Okraską”, Łódź 2009, s. 423.
24 Jak wyżej, s. 9.

 

Krzysztof Wołodźko Utwórz swoją wizytówkę Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty. Wyją syreny, wyją co rano, grożą pięściami rude kominy, w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną, noc jest przelaną kroplą jodyny, niechaj ta kropla dzień nasz upalny czarnym - po brzegi - gniewem napełni - staną warsztaty, staną przędzalnie, śmierć się wysnuje z motków bawełny... Troska iskrą w sercu się tli, wiele w sercu ognia i krwi - dymem czarnym musi się snuć pieśń, nim iskrą padnie na Łódź. Z ognia i ze krwi robi się złoto, w kasach pękatych skaczą papiery, warczą warsztaty prędką robotą, tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery, im - tylko radość z naszej niedoli, nam - na ulicach końskie kopyta - chmura gradowa ciągnie powoli, stanie w piorunach Rzeczpospolita. Ciąży sercu wola i moc, rozpal iskrę, ciśnij ją w noc, powiew gniewny wciągnij do płuc - jutro inna zbudzi się Łódź. Iskra przyniesie wieść ze stolicy, staną warsztaty manufaktury, ptaki czerwone fruną do góry! Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi drogę, co dzisiaj taka już bliska? Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi, gniewną, wydartą z gardła konfiskat. Władysław Broniewski, "Łódź"

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości