Prezenty pod choinkę zaproponowane, teraz coś na przystawkę, czyli na 6 grudnia (wspomnienie św. Mikołaja). Nie wiem, co na to czcigodny biskup Miry, ale moja propozycja dotyczy przede wszystkim fanów muzyki klasycznej, znaczy cięższej.
Panie i Panowie: „Paradise Lost. Ikona”, książka biograficzna Tomasza Jeleniewskiego (wydawnictwo GAD), poświęcona kapeli Paradise Lost. Na recenzję książki trafiłem w jubileuszowym numerze „Teraz Rocka” (wrzesień 2011). Brzmiała interesująco: Miłym i obowiązkowym akcentem są obszerne relacje z wizyt Paradise Lost w Polsce, począwszy od udziału w Metalmanii w 1992 roku, który Greg Mackintosh wspomina słowami: „Człowieku, wtedy w Anglii na nasze koncerty przychodziło najwyżej dwudziestu zachlanych kolesi, a tu pięciotysięczny tłum maniaków. Myślałem, że zemdleję”. Część zasadniczą „Ikony” wieńczy wspomnienie koncertów w naszym kraju w grudniu 2009.
Tomasz Jeleniewski tak pisze o kapeli: Paradise Lost to bez wątpienia ikona metalu i jeden z najważniejszych dla tego gatunku muzycznego zespołów. Za sprawą kolejnych przeobrażeń stylistycznych, Paradise Lost tworzył historię tej sztuki poprzez współtworzenie nowych gatunków. Zaczynali od topornego, prymitywnego death metalu, położyli podwaliny pod cały nurt gothic/doom metalu, by później niebezpiecznie balansować na granicy komercji, wykonując muzykę elektroniczną czy bardziej przystępny w swojej formie rock/metal o gotyckim zabarwieniu. (…) Nigdy nie zdarzyło im się nagrać płyty ewidentnie złej, nie skompromitowali się i nie pozwolili, żeby ich muzyka była jarmarczna czy kiczowata. Dawno już przekroczyli granice własnego stylu, przez ostatnie lata skutecznie wymykając się zaszufladkowaniu. I choć każda płyta różniła się od poprzedniej, Paradise Lost nigdy nie stracił swojej tożsamości. Ile jest tak naprawdę zespołów, które potrafią wznieść się na wyżyny swoich możliwości i nadal brzmieć świeżo i porywająco po tylu latach grania? Odpowiedź jest prosta: niewiele. Paradise Lost jak najbardziej się do tej grupy zalicza – i już za to zasługuje na uznanie i szacunek.
Paradise Lost to od czasów „Gothic” (1991) jedna z ważniejszych dla mnie kapel, choć nie ukrywam, że czasy największego zainteresowania ich twórczością przypadają na lata wydania płyt „Icon” (1993) i „Draconian Times” (1995), kapela towarzyszyła mi przez całe liceum. „One Second” było jak obuchem w głowę. Wróciłem do nich dość późno, ale póki co na dobre, po wydanej w 2009 r. płycie „Faith divides us, death unites us”.
Z tych pięciu płyt po jednym utworze:
Druga mikołajkowa podpowiedź: nowy studyjny album thrashmetalowych załogantów y weteranów, czyli
„TH1RT3EN” Megadeth. Solidna dawka metalowego rzemiosła w profesjonalnym wykonaniu, ze znakomitym wokalem thrashmetalowca-katolika po przejściach, Dave Mustaina (wyrzucenie go z pierwotnego składu to był bardzo szczęśliwy dla metalu błąd młodocianych z Metalliki). Megadeth to zresztą pierwsza z moich metalowych miłości, jeszcze z czasów podstawówki, magnetofonu jednokasetowego produkcji polskiej i pirackich kaset sprzedawanych wprost z łóżek polowych („Rust In Peace”, rok 1990, „Countdown to Extincton”, rok 1992).
„TH1RT3EN” to dużo bardzo melodyjnego, utrzymanego w stylistyce thrashu grania. Choć momentami niemal „popowego” jak na ten gatunek, choćby otwierający płytę kawałek
„Sudden Death”. Na wyróżnienie zasługują:
„We The People”,
„Never dead”,
„New World Order”. Ale niczego nie można odmówić „Black Swan”, balladopodobnemu „Millenium Of The Blind” i „Deadly nighthshade” z basem, jaki Krzysie lubią najbardziej.
Całość wieńczy biograficzne
„13” najlepszy utwór na płycie i bynajmniej nie taki pechowy: opowieść z w sumie optymistycznym przesłaniem. Alkoholik i narkoman po licznych odwykach, Dave Mustain, ma pełne prawo z dumą wyśpiewać:
Thirteen ways to see the devil in my eyes/ Because I stood here thirteen times/ and I’m still alive... Jednym słowem: „niech żywi nie tracą nadziei”. Na następnych trzynaście albumów Megadeth, na przykład.
Krzysztof Wołodźko
Utwórz swoją wizytówkę
Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty.
Wyją syreny, wyją co rano,
grożą pięściami rude kominy,
w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną,
noc jest przelaną kroplą jodyny,
niechaj ta kropla dzień nasz upalny
czarnym - po brzegi - gniewem napełni -
staną warsztaty, staną przędzalnie,
śmierć się wysnuje z motków bawełny...
Troska iskrą w sercu się tli,
wiele w sercu ognia i krwi -
dymem czarnym musi się snuć
pieśń, nim iskrą padnie na Łódź.
Z ognia i ze krwi robi się złoto,
w kasach pękatych skaczą papiery,
warczą warsztaty prędką robotą,
tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery,
im - tylko radość z naszej niedoli,
nam - na ulicach końskie kopyta -
chmura gradowa ciągnie powoli,
stanie w piorunach Rzeczpospolita.
Ciąży sercu wola i moc,
rozpal iskrę, ciśnij ją w noc,
powiew gniewny wciągnij do płuc -
jutro inna zbudzi się Łódź.
Iskra przyniesie wieść ze stolicy,
staną warsztaty manufaktury,
ptaki czerwone fruną do góry!
Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi
drogę, co dzisiaj taka już bliska?
Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi,
gniewną, wydartą z gardła konfiskat.
Władysław Broniewski, "Łódź"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura