Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko
3238
BLOG

Bartłomiej Kozek: Blisko już bunt?

Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko Polityka Obserwuj notkę 24

Barłomiej KozekAnna Grodzka odnalazła się na Wiejskiej całkiem nieźle i jako jedyna chyba dziś polityczka stara się odwoływać do elektoratu wielkomiejskiego językiem społecznej wrażliwości – o zielonej lewicy, ruchu LGBT, przyczynach sukcesu Ruchu Palikota, słabościach i perspektywach lewicy w Polsce rozmawiam z Bartłomiejem Kozkiem, działaczem Zielonych, publicystą gazety „Zielone Wiadomości”, współpracownikiem Zielonego Instytutu – think-tanku promującego zieloną politykę w Polsce.


Działasz w polskich Zielonych, jesteś publicystą m.in.„Zielonych Wiadomości”, piszesz do„Przekroju” Kurkiewicza. Ideowo chyba ci najbliżej do lewicy krytyczno-politycznej. Jak trafiłeś do polityki, a jak do dziennikarstwa?
 
Najbliżej mi do zielonej polityki – szczególnie do tej jej odcienia, dla którego sprawiedliwość ekologiczna nie jest możliwa do osiągnięcia bez sprawiedliwości społecznej – i vice versa. Krytykę Polityczną cenię, w szczególności za te książki, z których jestem w stanie cokolwiek zrozumieć. ;)
 
Nie wiem, czy trafiłem do polityki – to chyba polityka trafiła do mnie. Pierwszy raz zainteresowałem się nią w roku 1995, podczas wyborów prezydenckich. Rozumiałem dość niewiele, ale kibicowałem Lechowi Wałęsie – nie mam pojęcia dlaczego, może to jego wąsy i pokojowy Nobel? ;) Zaczynałem z prawicowych pozycji – w 1997 przyprawiałem rodziców o epilepsję swoją miłością do AWS, w sumie w klimacie Podkarpacia, w którym dorastałem, nie był to jakiś szczególnie ekstrawagancki wybór. Po drodze na lewą stronę sceny politycznej przeszedłem krótkie zaciekawienie Unią Wolności, etap czytania polskiego „Newsweeka” i przekonania, że nie ma niczego lepszego niż podatek liniowy i Platforma Obywatelska, aż w końcu przez SDPL zatrzymałem się na Zielonych, od tego czasu żadnych głębszych wolt ideowych nie pamiętam. Wcześniejsze składam na karb młodego wieku i politycznego nieopierzenia. ;)
 
Brzmi to trochę jak swego rodzaju polityczny coming-out, ale myślę, że ta ewolucja poglądów nauczyła mnie pewnego dystansu – nie tyle wobec politycznych przekonań, co bardziej szacunku dla cudzych poglądów i wartości spokojnego ich przedstawiania. Do dzisiaj jakoś niespecjalnie bawią mnie grupy na portalach społecznościowych, zajmujące się obrażaniem PiSu, mimo iż za formacją Jarosława Kaczyńskiego, jego wizją państwa i opozycyjności nie przepadam. Podśmiewywać się z politycznego przeciwnika można z klasą albo i bez klasy – większość przykładów należy niestety do tej drugiej grupy. Zaakceptowanie faktu, że mogłoby się być osobą „po tej drugiej stronie” – z różnych powodów, od klasowych, przez miejsce urodzenia, aż po wpływ rodziny – jest cennym ćwiczeniem intelektualnym. Oczywiście nie mam zamiaru udawać świętego, tym bardziej że jako luteranin w takowych nie wierzę, więc z całą pewnością i mnie zdarza się w tym względzie „przeginanie pały”, staram się jednak nie epatować polityczną agresją więcej niż niezbędnie konieczne.
 
Polityka i dziennikarstwo przenikały się u mnie właściwie od zawsze – pisywałem do szkolnych gazetek, zdarzało mi się prowadzić audycje w radiu internetowym. W liceum mój artykuł, „Platforma Samoobrony”, zrównujący populizm Andrzeja Leppera i Jana Rokity, opublikował „Przekrój”, wygrałem też organizowany przez „Trybunę” konkurs na hasło pierwszomajowe propozycją „Wyzyskiwacze wszystkich krajów, walcie się”.Oj tak, byłem młody i głupi. ;) Oba te zdarzenia wspominam z sentymentem, ale był to już czas, kiedy Internet zaczął trafiać nawet na podkarpacką, podprzemyską wieś, można było sobie zamówić przez sieć „Rok 501” Noama Chomsky'ego i „No Logo” Naomi Klein, więc powoli, przez „klucz alterglobalistyczny” rozbudowywałem swoje lewicowe przekonania.
 
Na studiach bardzo szybko zdecydowałem się na zapisanie do Zielonych. Zawsze uważałem, że skoro już czytam i zdobywam wiedzę, powinienem się nią dzielić z innymi, stąd wpierw utworzyłem bloga„Zielona Warszawa”, liczącego przeszło tysiąc wpisów, potem zaś zdecydowałem się go połączyć z „Zielonymi Wiadomościami”. To jak dotąd najciekawsze przedsięwzięcie medialne, w którym biorę udział – z jednej strony regularnie aktualizowana strona internetowa, w której mam stały dział publicystyczny, z drugiej – rozdawana za darmo gazeta papierowa, bodaj najbardziej egalitarne i masowe medium, jeśli o trafianie do ludzi (szczególnie nie posiadających dostępu do sieci, np. chętnie ją biorących osób starszych) chodzi. Stąd też moje zaangażowanie w pracę intelektualną w think-tanku Zielony Instytut, w którym aktualnie koordynuję pracę nad publikacją o Zielonym Nowym Ładzie w polityce społecznej.
 
W stosunkowo niedawnejwypowiedzi dla Nowych Peryferii stwierdziłeś: „By w ogóle budować polityczną alternatywę, trzeba umieć przełożyć język wielkich idei na atrakcyjną narrację dotyczącą codziennego życia. W innych krajach, mniej dotkniętych neoliberalnym ukąszeniem, z nieprzerwanymi tradycjami ruchów postępowych, przestrzeń do artykulacji takich marzeń jest znacznie szersza. Nad Wisłą, gdzie – jak trafnie zauważył Adam Ostolski – nadal bardziej ceni się tanią pracę niż innowacyjne myślenie, tej przestrzeni jest znacznie mniej. Z tej perspektywy większym niż rzekoma nieprzystawalność kwestii kulturowych i społecznych, lansowana przez część środowisk lewicowych, jest po prostu brak umiejętności artykulacji własnych interesów i aspiracji przez szerokie rzesze polskiego społeczeństwa. Zabetonowana scena polityczna nie ułatwia przełamania tego marazmu”. Zatem lewicy brakuje języka, którym można by się porozumiewać ze „zwykłymi Polkami”. Skąd ten brak? Czy widzisz remedium?
 
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, gdybym ją znał zapewne siedziałbym już w którymś ministerstwie zamiast z napięciem czekać do kolejnego przelewu. ;) Przed zeszłorocznymi wyborami parlamentarnymi czytałem programy polityczne głównych partii politycznych. Gdyby zerknąć na program SLD (mówię o całościowym dokumencie, nie zaś o niesławnym pakcie z BCC, abstrahuję też od odwiecznej dyskusji nt. tego, czy SLD w ogóle można nazwać partią lewicową) to myślę, że większość jego postulatów była całkiem progresywna i utrzymana w lewicowym duchu. Tak jak piszę – na pewno nie wszystkie, jak np. upieranie się przy zachowaniu kryterium dochodowego jako elementu pomocy społecznej. Cóż z tego, skoro ludzie odpowiedzialni za kampanię tej partii uznali najwyraźniej, że wystarczy zorganizować event, by ludzie zaczęli głosować? Jak można było opowiadać bajki, że ambitny program socjalny można zrealizować bez podwyżki podatków dla najbogatszych? O wielkich sprawach można mówić przez pryzmat indywidualnych losów, przytaczać ludzkie historie i pokazywać, jak zmieni się na lepsze życie szarego Kowalskiego czy Nowakowej dzięki postulatom partii X czy Y – czemu formacje i środowiska, odwołujące się do społecznej wrażliwości nie miałby się w ten sposób komunikować z ludźmi?
 
Lektura wspomnianych przeze mnie programów wyborczych sprawiła, że się załamałem. Do tej pory wydawało mi się, że może brak w Polsce wiedzy, umożliwiającej realizację spójnego, lewicowego projektu politycznego. Po paru latach działalności najróżniejszych lewicowych ośrodków, od Krytyki Politycznej, poprzez Ośrodek Lassalle'a Michała Syski, Think Tank Feministyczny, aż po Le Monde Diplomatique czy Nowego Obywatela nie sposób powiedzieć, że brakuje intelektualnej narzędziowni. Frustrujące jest to, jak bardzo z tej narzędziowni nie potrafimy czasem korzystać. Partie polityczne kończą na eventach. Media, które zgodnie z nazwą powinny spełniać funkcję przekaźnika między nimi a społeczeństwem, nie poinformują o pomysłach programowych, jeśli nie dostaną spotu z lodówką albo gumowego penisa. Do tego wszystkiego toniemy w osobistych animozjach, nie potrafimy się pogodzić z faktem, że możemy się różnić w pewnych sprawach i że mimo to warto wypracować pewien wspólny „projekt minimum”, co kończy się tym, że pozyskana w różnych środowiskach wiedza często nie wychodzi poza nie. O organizowaniu wspólnych kampanii, dbaniu o PR (który ma kluczowe znaczenie w komunikowaniu się w świecie mediów i który jest najczęściej albo odrzucany w całości, albo hołubiony do poziomu zapomnienia, że jest ważnym, ale tylko narzędziem), próbie wymyślenia sposobu wyjścia do ludzi wolę nie wspominać...

W cytowanej wyżej wypowiedzi dla Nowych Peryferii dajesz do zrozumienia, że nietrafne są zarzuty części lewicy wobec środowisk podnoszących kwestie obyczajowe, iż te drugie skupiają się na sprawach trzecio-, lub drugorzędnych. Odczytuję to jako grzeczną polemikę m.in. z własnym pismem. I szczerze mówiąc, wciąż nie czuję się przekonany: co lewica obyczajowa ma do zaoferowania „starym, niewykształconym, z małych wsi”?
 
Popatrzmy na feminizm – co daje nam trzymanie się założenia, że zajmuje się jedynie wydumanymi problemami dobrze wykształconych kobiet z dużych miast? Owszem, bywa i taki jego odcień, ale czy jest on odcieniem dominującym? Do różnorodności w obrębie ruchów społecznych, także tych, które można nazwać lewicowymi czy progresywnymi chyba nadal za bardzo podchodzimy w formie zagrożenia niż szansy na współpracę. Wydaje mi się to bolączką dość egalitarnie dotykającą większości tychże środowisk, więc nie jest tak, że są tu jacyś „źli” i „dobrzy”. Kiedy jednak na tę różnorodność się otwiera, okazuje się np., że Manify formułują bardzo konkretne, lewicowe postulaty ekonomiczne (za co zresztą zbierają później cięgi od liberalnych feministek), a prace Think Tanku Feministycznego unaoczniają sytuację ekonomiczną kobiet zarówno w skali makro – patrz niedawną analizę Anny Zachorowskiej-Mazurkiewicz – jak i mikro, portretując losy kobiet w takich ośrodkach, jak Wałbrzych, Krosno, Tarnobrzeg czy Łódź. Obraz, jaki się z nich wyłania – prekariatu, umów śmieciowych, braku dostępności żłobków i przedszkoli, zajmowanie z konieczności ekonomicznej komunalnych pustostanów – trudno określić mianem tematu drugo-, czy trzeciorzędnego, podobnie jak i towarzyszące im zjawiska w rodzaju przemocy wobec kobiet. Sam „Nowy Obywatel” opublikował swego czasu bardzo dobry zbiór tekstów feministycznych, więc zdaje się że dostrzega ten potencjał. Wydaje mi się to niezłą bazą do nawiązania dialogu nie tylko z wielkomiejską klasą średnią.
 
Trochę gorzej wydaje się być, jeśli o kwestie mniejszości seksualnych chodzi. Faktem jest, że jeśli o regulacje prawne kwestii związków jednopłciowych chodzi, Polska wlecze się w ogonie Unii Europejskiej. Mam też wrażenie, że nieco bardziej konserwatywne kulturowo środowiska (dla jasności stosuję tu wyraz „konserwatyzm” w formie opisowej, nie zaś ocennej) łatwo wpadły w koleiny myślenia o osobach nieheteronormatywnych analogicznego do feministek – jako osób bogatych, wyalienowanych od problemów społecznych. Pamiętajmy jednak, że społeczność LGBT jak i każda inna poddawana jest z jednej strony neoliberalnej propagandzie, z drugiej zaś w walce o swoje prawa korzysta z dostępnego w przestrzeni publicznej języka – a ten jak wiemy jest raczej neoliberalny niż lewicowy. Kończy się to często mówieniem w kategoriach grupowego interesu czy prawa do rozpoznania indywidualnej tożsamości, mniej zaś – o budowie nowej, bardziej włączającej społeczności i państwa.
 
To prawda, że w Polsce brakuje nam swojskiego odpowiednika Petera Tatchella – gejowskiej ikony, równie mocno walczącej o prawa osób LGBT jak o zastąpienie kapitalizmu demokracją ekonomiczną, ale umówmy się – sam się nie zrobi. Za pojawieniem się takiej postaci stoją zresztą lata nieprzerwanych tradycji angielskiego ruchu robotniczego, prężne lewicowe ośrodki intelektualne oraz silnie skupiająca się na sprawiedliwości społecznej partia Zielonych, której jest członkiem. Nie zapominajmy też, że dotarcie do wszystkich osób LGBT w celu wykonania badań socjologicznych jest trudne, bowiem część z nich nie ujawni się w obawie przed nieprzyjemnościami – i będą to raczej osoby mieszkające w mniejszych ośrodkach, nierzadko o konserwatywnych poglądach, i niekoniecznie zamożne – w przeciwnym wypadku byłoby bowiem wielce prawdopodobne, że przeniosłyby się do większego ośrodka.
 
Nie zapominajmy też, że problemy ekonomiczne i światopoglądowe często się ze sobą łączą. Zapraszam – w celach poznawczych rzecz jasna – na gejowskie portale randkowe, gdzie obok ofert matrymonialno-seksualnych znajdziemy wcale nie mało apeli osób szukających pracę czy pokoju do wynajęcia. Kwestie stereotypowych ról płciowych mają znaczenie w tak z pozoru odległych od siebie kwestiach, jak niskie wynagradzanie kobiet sfeminizowanych zawodów opiekuńczych (np. praca przedszkolna czy pielęgniarska), niski priorytet dla opieki żłobkowej i przedszkolnej, czy handel kobietami, sponsoring i prostytucja. Pamiętajmy też o tym, że w niedawnych wyborach konserwatywny okręg krakowski wybrał na posłankę Annę Grodzką, a w okręgu gdyńskim Robert Biedroń zyskał więcej głosów niż Leszek Miller, który w kwestiach kulturowych może być nazwany politykiem konserwatywnym. RP zdobył zresztą swoją polityczną reprezentację w okręgach bardzo konserwatywnych i tradycjonalistycznych, jak krośnieński czy lubelski, w którym ma aż dwoje posłów. Moim zdaniem jednym z czynników było tu przebudzenie ludowego antyklerykalizmu, wbrew pozorom w polskiej tradycji politycznej bardzo żywotnego. Obszary wiejskie nie okazały się dla Palikota wyborczą pustynią. Warto zatem zastanowić się, czy aby na pewno unikanie tematów uważanych za światopoglądowe daje gwarancję politycznego sukcesu.
 
Nie piszę tego wszystkiego po to, by apelować o to, by kolejne parady równości organizować w Sanoku pod hasłem legalizacji trawki i związków poliamorycznych, ale wydaje mi się, że część środowisk lewicowych ma dość przykrą manierę uznawania, że jesteśmy konserwatywnym społeczeństwem, w związku z tym nie powinniśmy poruszać tematyki obyczajowej. To argument analogiczny do tego, że Polska w obecnej strukturze globalnego rynku jest krajem peryferyjnym, konkurencyjnym ze względu na niskie koszty pracy, dlatego broń Boże nie powinniśmy podwyższać podatków dla globalnych koncernów czy walczyć z umowami śmieciowymi. Problem nie tkwi w tym, że lewica zajmuje się prawami kobiet czy osób LGBT, ale DO KOGO kieruje JAKI przekaz i w JAKICH PROPORCJACH przedstawia poszczególne elementy swojego programu.
 
Tak, jakby zadeklarowana feministka nie mogła mówić o zmianach w systemie podatkowym, a gej walczyć z prywatyzacją szpitali. Albo tak, jakby w wyborach głos lesbijki, pracującej w copywritingu w Warszawie był gorszy niż pracującej w hucie szkła w Krośnie. I jakby przygotowanie programu dla jednej z nich uniemożliwiało przygotowanie programu dla drugiej. Gdyby istotnie tak było, to SLD nie uzyskałoby nigdy takiego poparcia jak w 2001, a PO jak w 2007, kiedy pod jednym namiotem znaleźli się ludzie o bardzo zróżnicowanej pozycji społecznej, ekonomicznej oraz poglądach obyczajowych. Ważne jest nie pomijanie tego czy owego aspektu programowego, ale odpowiednia komunikacja społeczna, wiarygodność oraz realizowanie możliwie jak największej ilości wyborczych haseł – zarówno z koszyka ekonomicznego, jak i kulturowego. Dla przykładu – niemieccy Zieloni za czasu swoich rządów załatwili m.in. kwestie związków partnerskich, dlatego dziś mają więcej przestrzeni do mówienia np. o konieczności podwyższenia najwyższej stopy podatku dochodowego czy o wprowadzeniu płacy minimalnej.

Jednym z wyznaczników Twojej lewicowości jest ekologia. Być w Polsce ekologiem, to jakby robić za „wroga narodu” w oczach sporej części chowanych na prawicowych mediach odbiorców. Czym jest dla Ciebie ekologia? Skąd jej znaczenie? Jakie istnieją dziś ekologiczne priorytety dla Polski?
 
Ekologia? Przypuszczam że ze świadomości bycia „dzieckiem Czarnobyla” i dzięki lekcjom środowiska w podstawówce. ;) Edukacja ekologiczna ma duży potencjał zmiany społecznej – umożliwia zrozumienie, że jesteśmy wzajemnie powiązani z przyrodą, a stąd już niewielki krok do zrozumienia wzajemnych powiązań społecznych i ekonomicznych i uniknięcia wpadania w pułapki poszukiwania prostych rozwiązań złożonych problemów.Do tego łatwo nauczać ją od małego, kiedy dzieci wykazują zainteresowanie otaczającym ich światem i mają chęć jego zrozumienia. Tak było za moich czasów, ale nie wiem jak jest teraz, być może dziś przedszkolaki już tylko oglądają LOLkoty na Fejsbuku. ;)

Zrozumienie ograniczonych możliwości podtrzymania życia przez ziemskie ekosystemy wydaje mi się kluczowym wyzwaniem dla ludzkości jako całości. Wyzwaniem nie tylko ekonomicznym, ale też i kulturowym. Jak pisał Harald Welzer, żyjemy w otoczeniu „infrastruktur mentalnych” – sposobów myślenia o świecie, które wydają się nam oczywiste i naturalne, tyle że takimi nie są. Wzrost gospodarczy w obecnej formie jest dzieckiem rewolucji przemysłowej, a więc relatywnie nowym wynalazkiem człowieka. Jeszcze na jej początku Adam Smith czy John Stuard Mill pisali o tym, że wzrost wcześniej czy później, ze względu na ograniczenia środowiskowe, będzie musiał się skończyć, a gospodarka – wejść w stan rozwoju bezwzrostowego.
 
W Polsce o debacie na temat alternatyw dla wzrostu możemy póki co pomarzyć, na razie osiągnięciem bywają inwestycje nie prowadzące do ekologicznej degradacji. Ekologię – tak jak i feminizm czy kwestie LGBT – zamknięto w niszy wielkomiejskiej elity, a przecież przestrzenna degradacja ekologiczna często towarzyszy degradacji społecznej. Kiedy po transformacji uporaliśmy się z najbardziej skrajnymi przykładami zanieczyszczenia wody czy powietrza ekologia wyparowała z politycznego głównego nurtu.Obowiązywać zaczęło przekonanie, że nie jest to temat istotny, a środowisko nie powinno stać na drodze rozwoju. Do dziś w przestrzeni medialnej przyzwolenie na drogą, przepłaconą inwestycję w rodzaju Stadionu Narodowego w Warszawie wydaje się większe, niż na zwiększenie kosztu budowy drogi w celu ominięcia cennego obszaru przyrodniczego.
 
O ekologii zwykło się – jak w wypadku unijnego pakietu energetyczno-klimatycznego – mówić w kategoriach kosztów i wyrzeczeń, jakie „zła Unia” domaga się od nas, podczas gdy inne państwa mogły przez lata rozwijać się bez oglądania na koszty ekologiczne. Tyle że dziś te same państwa nie dość, że muszą inwestować w energetykę odnawialną w celu zmniejszenia emisji gazów cieplarnianych, dodatkowo muszą wydawać kolejne, całkiem spore pieniądze, na rewitalizowanie przestrzeni zdegradowanych ekologicznie, odbudowywanie bioróżnorodności etc. Ekologami szczuje się na inne grupy społeczne, na przykład górników, bardzo skutecznie wypierając z medialnego przekazu fakt, że ekologiczna transformacja polskiej energetyki wcale nie musi uderzać w tę grupę tak mocno, jak twierdzi chociażby rząd czy prawicowi politycy.
 
Po pierwsze, już dziś część węgla... importujemy, mimo posiadania własnych złóż. Po drugie, rozsypuje się nam sieć przesyłowa, a sama jej modernizacja zmniejszy straty energetyczne i tym samym – zwiększy efektywność wykorzystania energii. Po trzecie, żaden ze scenariuszy rozwoju energetyki do roku 2050, w tym te promowane przez instytucje ekologiczne (Instytut na Rzecz Ekorozwoju, Greenpeace), nie przewiduje rezygnacji z użycia węgla kamiennego do zaspokajania potrzeb energetycznych kraju. Po czwarte, oznacza to, że co najmniej część miejsc pracy zostanie zachowana, resztę zaś można stopniowo wygaszać albo proponować nowe, zielone miejsca pracy, np. przy termorenowacji budynków, zwiększającej ich efektywność energetyczną. Po piąte, inwestycje w efektywność energetyczną i odnawialne źródła energii zwiększają naszą niezależność energetyczną, w tym od dostaw ropy i gazu z Rosji – o tym prawicowi politycy bardzo często zapominają. Po szóste, rozproszone, odnawialne źródła energii (wiatr, słońce, geotermia, biomasa) tworzyć będą nowe miejsca pracy, które nie muszą być skupione w dotychczasowych centrach rozwoju kraju. Dla obszarów wiejskich i mniejszych ośrodków mogą stać się one świetnym sposobem na poprawę sytuacji na lokalnych rynkach pracy. Oczywiście pod warunkiem, że rząd na poważnie weźmie się za ich promocję i rozpowszechnianie, zepsuć nawet najlepszą koncepcję jest bowiem nad wyraz łatwo.
 
Przemyślana polityka ekologiczna może przyczynić się nie tylko do poprawy stanu środowiska, ale także do poprawy warunków i jakości życia. Nie wspomniałem tu o kwestiach bardziej oczywistych, takich jak zmniejszenie kosztów ochrony zdrowia w wyniku np. poprawy jakości powietrza. Pokazuje to też, w jaki sposób można konstruować polityczny przekaz – ukazując raczej szanse niż zagrożenia, dając nadzieję bardziej niż strach, tego bowiem w naszym codziennym życiu mamy już dostatecznie dużo. Być może żyjemy w „społeczeństwie ryzyka”, jak twierdził Ulrich Beck, ale niekoniecznie musi to oznaczać, że ludzie chcą z tego tytułu bać się jeszcze bardziej.

Mamy za sobą cztery lata rządów Platformy Obywatelskiej. Być może czekają nas następne cztery. Politycznie lewica jest w rozsypce. Uważasz Ruch Palikota za jakiś przełom, szansę?
 
Nauką z tych wyborów powinno być to, że nie zawsze wygrywa się je strachem.Popatrzmy na ich największych zwycięzców – Platformę Obywatelską i Ruch Palikota. Moim zdaniem obie te formacje wygrały nie z powodu strachu przed PiS, ale prezentowania pewnej spójnej, optymistycznej wizji...

Nie jestem przekonany...
 
Zobacz, PO pokazała, że dzięki niej trochę się w tej Polsce buduje i że jeśli utrzyma się przy władzy, pieniędzy z Unii na kontynuowanie tego procesu będzie raczej więcej niż mniej. Palikot rozpalił wyobraźnię w sumie mało konkretną wizją „nowoczesnego państwa”, w którym mniej będzie kleru i urzędników, a więcej – wolności obyczajowej i równie mało skonkretyzowanej społecznej wrażliwości. Mam wrażenie, że lewica w ogóle nie rozważa tej kwestii – tego, że owszem, wskaźniki ekonomiczne nie są porywające, warunki życia są mało zadowalające, nadal wokół nas jest wiele biedy, ale mimo to ludzie jakoś nie głosują na partie lewicowe.
 
Owszem, może się to częściowo zmienić dzięki protestom w sprawie ACTA i rosnącej ilości młodych, niezadowolonych ze swej sytuacji ekonomicznej. Owszem – możemy argumentować, że tak naprawdę konsekwentnie lewicowy wyborcza ma dość słabą ofertę ze strony rynku politycznego. Moim zdaniem jednak warto pamiętać o tym, że w międzyczasie pojawiła się całkiem liczna nie tyle klasa średnia (tej mamy w Polsce dość niedużo), ale grupa, którą można określić mianem „statecznych mieszczan”, niekoniecznie uważająca się za wykluczoną z życia społecznego czy udziału w kulturze. Grupa ta może nawet wyglądać na wygraną na transformacji, ale ciągną się za nią np. kredyty na mieszkania czy kwestia dostępności żłobków i przedszkoli dla dzieci. Dla tejże grupy koncepcja rządzenia jako zapewniania „ciepłej wody w kranie” może być zupełnie akceptowalna – co nie znaczy, że jest ona na zawsze przytwierdzona do PO.
 
„Bunt statecznych mieszczan” mogliśmy obserwować w wyborach samorządowych w 2010 roku w Poznaniu – okazało się, że prawie 10% głosujących uznało, że lepszą jakość w życia w mieście dałyby im rządy promujących zrównoważony rozwój Stowarzyszenia „My Poznaniacy” niż innych, skupiających się na wielkich wydatkach infrastrukturalnych kosztem środowiska i usług publicznych partii politycznych. Nie ma powodu, by podobny zryw nie miał nastąpić również na skalę ogólnopolską – potrzeba jedynie siły politycznej, której przekaz dotyczący sprawiedliwości społecznej nie będzie nakazywał poczucia winy tym, którym względnie, na tle krajowej średniej się powiodło i zorientowany będzie na przyszłość, zamiast na pielęgnowanie martyrologii, etosów i myślenia o przeszłości, o którym ludzie po prostu nie chcą słyszeć. Jak do tej pory jedyną strategią na tego typu elektorat był mityczny „marsz do centrum”, który koniec końców poniósł porażkę wszędzie tam, gdzie został obrany. Budowa nowej, zarazem skutecznej wyborczo jak i pozwalającej na realizację swoich haseł strategii może zająć nieco czasu.
 
Do Ruchu Palikota mam ambiwalentne uczucia. Przed wyborami byłem bardzo sceptyczny, trzeba jednak przyznać, że Palikot wykonał tytaniczną pracę, odwiedzając małe miasteczka, do których właściwie nie zapuszczali się inni politycy, może poza premierem i jego Tuskobusem. W jego programie nadal mamy podatek liniowy, a w politycznym działaniu – mało merytoryczne happeningi a la zapalenie kadzidełka w Sejmie. Są jednak pewne elementy parlamentarnego funkcjonowania RP, które mnie osobiście pozytywnie zaskakują – i nie chodzi mi tu o zmianę kulturową, jaką jest wprowadzenie do Sejmu pierwszego jawnego geja czy osoby transseksualnej.
 
Anna Grodzka odnalazła się na Wiejskiej całkiem nieźle i jako jedyna chyba dziś polityczka stara się realizować coś, o czym pisałem wcześniej – odwoływanie się do elektoratu wielkomiejskiego językiem społecznej wrażliwości. To ona pilotuje w klubie prace Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej nad nowelizacją kodeksu pracy, poprawiającą sytuację pracownika. To ona – sceptycznie podchodząc do stanowiska samego Palikota – atakuje Tuska za pomysł wydłużania wieku emerytalnego, odwołując się do... swojego doświadczenia jako przedsiębiorczyni, gdy zamiast posłuchać doradców sugerujących jej zwalnianie pracowników zwolniła doradców i z nową ekipą postawiła firmę na nogi, nie chciała bowiem zwalniać ludzi, z którymi się zżyła. Można uznać, że jest to ckliwa, sentymentalna historyjka, ale konia z rzędem temu, kto zdobędzie dziś społeczne poparcie wielkimi narracjami, intelektualnymi bon-motami czy odwoływaniem się do nawet najbardziej chlubnej historii polskiego ruchu socjalistycznego.
 
Trudno mówić o jednolitości, zwartości środowisk lewicowych w Polsce. Przypuśćmy jednak, że potrzebujemy wspólnej strategii na najbliższe lata rządów PO, czy też „minimum programowego” – wspólnego wyróżnika lewicowej działalności publicznej. Potrafiłbyś szkicowo zarysować takie „minimum” w obecnej (po)kryzysowej sytuacji?
 
Kluczowe dla przyszłości lewicy, jak już napisałem, jest zrozumienie i poszanowanie dla wzajemnej różnorodności. Na poziomie organizacyjnym oznaczałoby to więcej współpracy, a co najmniej „życzliwą neutralność” zamiast pielęgnowania środowiskowych czy historycznych uprzedzeń. Niekoniecznie musimy zaraz budować jedną partię, zawsze jednak możemy czytać nawzajem swoje teksty, uczyć się od siebie, wymieniać informacjami, dyskutować bez poczucia stuprocentowej słuszności poglądów własnych i stuprocentowego obrania przez pozostałych błędnej taktyki, strategii i programu. Gdybym kierował się środowiskowymi uprzedzeniami, najpewniej nie odpowiadałbym na te pytania – nie widzę jednak powodu by sądzić, że dzięki trzymaniu się nich byłbym szczęśliwszym człowiekiem, nie mówiąc już o zwiększaniu szans na realizację wizji bardziej zielonej Polski. Gdyby powstałe po II Wojnie Światowej w Ameryce prawicowe, wolnorynkowe think-tanki walczyły ze sobą, a nie z dominującą wówczas myślą ekonomiczną, być może po dziś dzień żylibyśmy w świecie konsensusu keynesistowskiego, a nie waszyngtońskiego.
 
Pamiętajmy też, że minimum programowe nie musi oznaczać przyjęcia strategii istnienia jednej partii lewicowej. W większości krajów Europy Zachodniej w parlamentach zasiadają 2-3 formacje tego typu, dla przykładu w Niemczech mamy SPD, Zielonych i Lewicę. Myślę, że należałoby długofalowo do takiej właśnie sytuacji dążyć. Już dziś widać, że Palikot i SLD zbierają na stratach PO różniące się od siebie elektoraty, które niekoniecznie zsumowałyby się w wypadku ich sojuszu wyborczego. Patrząc się na polską sytuację społeczną i polityczną, odwzorowanie podziału niemieckiego wydaje się pożądane, także biorąc pod uwagę polityczne temperamenty i różnice w obieranych przez poszczególne środowiska strategiach politycznych. Wizja socjaldemokratycznej partii masowej, tworzącej wokół siebie aurę formacji pragmatycznej i skupiającej się na celach bardziej niż na ideologii, wspieranej przez dwie silnie ideowe formacje, z których jedna apelowałaby do wielkomiejskiego, liberalnego światopoglądowo elektoratu, druga zaś – do bardziej konserwatywnego, robotniczego i porobotniczego „targetu” nie wydaje się być zupełnie nierealistyczna. Pamiętajmy, że jeszcze do niedawna spora grupa komentatorów uważała, że poza SLD nie ma już miejsca na cokolwiek po lewej stronie sceny politycznej, podczas gdy dziś partia ta jest okrążana przez Palikota zarówno z prawej, jak i lewej flanki.
 
Partie te – tak jak np. działo się to w Danii czy Szwecji – mogłyby przed wyborami przyjmować wspólną deklarację programową, swego rodzaju „plan minimum” zapowiadający wspólne rządy. W polskich warunkach w obrębie tego planu powinny znaleźć się kwestie związane z walką z rozwarstwieniem społecznym oraz ekologiczną modernizacją gospodarki. Wśród przykładowych postulatów moglibyśmy znaleźć m.in. podwyższenie płacy minimalnej, zrównanie oskładkowania umów o pracę niezależnie od ich formy prawnej, wpisanie przedszkoli w subwencję oświatową czy publiczne programy termorenowacyjne oraz wspierające rozwój zielonej energetyki. Sporo miejsca powinny zająć kwestie związane ze zwiększeniem finansowania opieki zdrowotnej, edukacji, kultury oraz badań i rozwoju, co najmniej do średniego poziomu europejskiego. Ich finansowanie powinno pochodzić z nowych podatków ekologicznych oraz z przywrócenia polskiemu systemowi podatkowemu jego redystrybucyjnego charakteru. Ważnym aspektem powinno być również poprawianie warunków pracy, ale też likwidacja tych barier w rozwoju małej i średniej przedsiębiorczości, które utrudniają zakładanie firm, dostęp do ich finansowania etc. i których likwidacja nie pogarszałaby sytuacji osób pracujących w nich. Poprawa sytuacji kobiet, np. poprzez rozwój placówek opieki nad dziećmi i osobami starszymi, obligatoryjny podział urlopu rodzicielskiego między rodziców – również powinny mieć miejsce w takim programie minimum. Jestem pewien, że gdyby przyszły rząd tych formacji skutecznie by je realizował, to dajmy na to wspomniana już przeze mnie pracownica huty szkła w Krośnie nie pomstowałaby na legalizację związków partnerskich, a lesbijka-copywriterka z Warszawy raczej by się cieszyła, że przestała pracować na umowie śmieciowej, niż płakała z powodu podwyżki podatku PIT dla najbogatszych. Nie ukrywam, że mam nadzieję na dożycie takich szczęśliwych czasów.
 
Dziękuję za wywiad.
 
Kraków-Warszawa, 15-16 II 2012

Bartłomiej Kozek – publicysta magazynu „Zielone Wiadomości”, współpracownik Zielonego Instytutu – think-tanku promującego zieloną politykę w Polsce. Wcześniej – działacz polityczny. Był m.in. sekretarzem generalnym Zielonych, członkiem Zarządu Krajowego i Rady Krajowej partii, przewodniczącym jej koła warszawskiego, a także współautorem jej politycznego programu, m.in. dotyczącego rynku pracy, emerytur i ochrony zdrowia.
 
Zdjęcie: Joanna Erbel.

 

Krzysztof Wołodźko Utwórz swoją wizytówkę Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty. Wyją syreny, wyją co rano, grożą pięściami rude kominy, w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną, noc jest przelaną kroplą jodyny, niechaj ta kropla dzień nasz upalny czarnym - po brzegi - gniewem napełni - staną warsztaty, staną przędzalnie, śmierć się wysnuje z motków bawełny... Troska iskrą w sercu się tli, wiele w sercu ognia i krwi - dymem czarnym musi się snuć pieśń, nim iskrą padnie na Łódź. Z ognia i ze krwi robi się złoto, w kasach pękatych skaczą papiery, warczą warsztaty prędką robotą, tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery, im - tylko radość z naszej niedoli, nam - na ulicach końskie kopyta - chmura gradowa ciągnie powoli, stanie w piorunach Rzeczpospolita. Ciąży sercu wola i moc, rozpal iskrę, ciśnij ją w noc, powiew gniewny wciągnij do płuc - jutro inna zbudzi się Łódź. Iskra przyniesie wieść ze stolicy, staną warsztaty manufaktury, ptaki czerwone fruną do góry! Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi drogę, co dzisiaj taka już bliska? Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi, gniewną, wydartą z gardła konfiskat. Władysław Broniewski, "Łódź"

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (24)

Inne tematy w dziale Polityka