Czy za cały chichot i zgrzyt na listach lektur w nieskończoność odpowiadać ma Gombrowicz?
„Muzyka jaka wtedy była wspaniała, Wodecki, Sośnicka, wszystko melodyjne, tekst na poziomie, romantyczny i do rymu i do taktu, a teraz te rapy... Nie ma dzikich plaż... A jak się nie daj Bóg zachorowało nad morzem, to się szło i bez pytania od razu leczyli, wszędzie się można było leczyć. (…). Mówię panu: nie żyje już ani pies Pankracy, ani Miś Uszatek... Nie ma dzikich plaż, już nie ma dzikich plaż...”.
„W latach osiemdziesiątych to tu się działo! Nikt nie wiedział o AIDS, wszyscy go sobie ochoczo przekazywali. (…) Bo jakże to tak w komunizmie AIDS?”.
„Gdy się szło na pocztę, wtenczas się zamawiało, panie Michałku, rozmowę w kabinie i ta telefonistka w trakcie rozmowy co chwilę się włączała i pytała: – Mówi się? – to nawet porządnie się przeginać nie można było, bo w każdej chwili baba mogła się włączyć. (…) Ale za komuny to w ogóle się mówiło. Nic nie było, w sklepach, panie, pustki, to co pozostawało, jak nie zmyślać?”.
O tym, jak polscy homoseksualiści deprawowali radzieckich żołnierzy: „Legnickie cioty chodziły pod koszary poprzebierane za kobiety. Początkowo w ogóle udawały kobiety i mówiły, że od przodu nie mogą, bo mają akurat te trudne dni... Istniała szkoła legnicka, żeby się przebierać, i szkoła wrocławska, której my jesteśmy założycielkami, żeby się nie przebierać, bo oni są do cweli przyzwyczajeni, to im wszystko jedno – cwel im robi lachę, czy ktoś spoza koszar”.
„Nie ma żołnierzy, nie ma parku, a pedały bawią się w nowoczesnym i eleganckim barze, w którym jest modnym bywać każdemu, pełno tam dziennikarzy i elitki. Ale to nie są już pedały, tylko geje. Solarium, techno, fiu-bździu. (…) A kiedyś... Naprzeciwko Opery przez całą komunę była taka mała knajpka należąca do Orbisu, nazywana Małą Ciotką, Orbisówką, Ciotolandem, albo – przez przejezdnych – Ciotolandem. Pięć metrów kwadratowych barek! (…) Cinkciarze z wyraźnym obrzydzeniem wchodzili w opary Małej Ciotki, zwabiały ich jednak interesy, Matka Joanna od Pedałów skupowała od nich złoto i stanowiła coś w rodzaju jednoosobowego skrzyżowania lombardu z kantorem. Stojąc przy wysokim barku, cinkciarze wstydzili się swoich torebek, tak zwanych pederastek, przenosili ciężar ciała z jednej nogi na drugą, a nogi te obleczone były nieodmiennie w kolorowe ortalionowe dresy i oplecione w pasie kolejnymi saszetkami. Ruskie zegarki, sygnety, jakieś talony – wszystko to Matka próbowała zębami, grzała za biustonoszem i winnych zakamarkach swego przepastnego ciała. Boże, jak stali bywalcy Małej Ciotki byli o nią zazdrośni, jak nienawidzili cinkciarzy!”.
To tylko kilka z wyimków z jednej najlepszych powieści o późnych latach 80-tych i polskiej transformacji, „Lubiewa”, Michała Witkowskiego. I właśnie fakt, że tamta rzeczywistość (z całym brudem i szpetotą, sentymentalnym lukrem, z ciotami-ofiarami transformacji, dożywającymi swoich lat do emerytury na jakichś portierniach, gdzie ocalało stare linoleum i zapach PRL) opisana jest jako kronika homoseksualizmu, przydaje jej barw. Właściwie, gdyby zekranizować „Lubiewo”, byłoby to świetne antidotum na „kulturę »Misia«”, a przynajmniej znakomita wobec niej alternatywa.
Witkowski jest starszy ode mnie o jakieś dwa lata. Sporo nas różni, choćby fakt, że on lata 80-te i pierwsze lata III RP oglądał z perspektywy Wrocławia, ja (po)pegeerowskiej wsi i Poznania. Jednak w jego opisach tamtego świata odnajduję ten klimat, sentyment, ludzi, zjawiska, rzeczy, które drzemią w mojej pamięci. Tęsknoty własne i cudze, młodszych i starszych. Cały ten galimatias i kicz przemian, przaśność i urodę, marazm i przedsiębiorczość, z jej amatorszczyzną, entuzjazmem, nadziejami i porażkami.
Jest „Lubiewo” i jest „Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej”, czyli peregrynacje do Lichenia Polaka-katolika-pedała-nieudanego biznesmena. Kiedyś,, dawno temu, w Jaworznie robiłem dla „TRYBUNY” tekst dotyczący peerelowsko-transformacyjnych lat w tamtych okolicach. Chodziłem m.in. po „Tarce”, resztkach "ludowego" ośrodka wczasowego, oprowadzany przez kogoś, kto w latach 80-tych i wcześniej tańczył tam, chodził za rękę z ukochaną kobietą, pił wódkę. Chodziliśmy po ruinach: zniszczone domki wczasowe „w stylu góralskim”, puste oczodoły hotelu z restauracją nad jeziorkiem (patrz zdjęcie, a obrazujący obecny stan miejsca film tutaj), kikuty żelazobetonu, rzucające cień, choć same już stały się cieniem i wspomnieniem dawnych lat. Już nie ma dzikich plaż, nie żyje pies Pankracy... Polska Rzeczpospolita Wyrugowana, za szpetna, nie-martyrologiczna, za mało eseldowska, sprywatyzowana albo zdemolowana, ani jaruzelska, ani solidarnościowa, banalna.
A co do listy lektur... Ciekawe, czy znalazłoby się na niej miejsce dla Witkowskiego. Chyba że za cały polski literacki chichot i zgrzyt w nieskończoność odpowiadać ma Gombrowicz.
Źródło zdjęcia: http://paola27.flog.pl/wpis/3717358/zapomniana-tarka-jaworzno
Krzysztof Wołodźko
Utwórz swoją wizytówkę
Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty.
Wyją syreny, wyją co rano,
grożą pięściami rude kominy,
w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną,
noc jest przelaną kroplą jodyny,
niechaj ta kropla dzień nasz upalny
czarnym - po brzegi - gniewem napełni -
staną warsztaty, staną przędzalnie,
śmierć się wysnuje z motków bawełny...
Troska iskrą w sercu się tli,
wiele w sercu ognia i krwi -
dymem czarnym musi się snuć
pieśń, nim iskrą padnie na Łódź.
Z ognia i ze krwi robi się złoto,
w kasach pękatych skaczą papiery,
warczą warsztaty prędką robotą,
tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery,
im - tylko radość z naszej niedoli,
nam - na ulicach końskie kopyta -
chmura gradowa ciągnie powoli,
stanie w piorunach Rzeczpospolita.
Ciąży sercu wola i moc,
rozpal iskrę, ciśnij ją w noc,
powiew gniewny wciągnij do płuc -
jutro inna zbudzi się Łódź.
Iskra przyniesie wieść ze stolicy,
staną warsztaty manufaktury,
ptaki czerwone fruną do góry!
Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi
drogę, co dzisiaj taka już bliska?
Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi,
gniewną, wydartą z gardła konfiskat.
Władysław Broniewski, "Łódź"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura