Szarańcza na żywo i w studio...
Szarańcza na żywo i w studio...
Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko
513
BLOG

Prywatka z szarańczą i miodem. Karnawał 2013

Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko Kultura Obserwuj notkę 9

Panie i Panowie, oficerowie czytający i Ty, Wiekopomna Administracjo (wiem, idiotyczny komplement): studyjny „Unto the Locust” Machine Head oraz koncertowy, dwupłytowy „Machine F***king Head Live”. Karnawał czas zacząć!

 
*
„Teraz Rocka” lubię za to, że nie zamienił się w pismo sponsorowane przez koncerny fonograficzne. Widziałem tego typu tytuły poświęcone kinu i zawsze robiło to wrażenie gorzej niż nienajlepsze, eufemistycznie mówiąc. Kadry – jak wiemy od syfilityka z reklamy Heyah – decydują o wszystkim. W tym wypadku chyba stare, teraz/tylkorockowe kadry zadecydowały, że miesięcznik nie zdziadział i nie zmienił się w makulaturę ze sponsorowanymi tekstami.
 
„TR” lubię także za to, że ilekroć tam zajrzę, dowiem się o płycie czy książce, które nasycą moje nieskomplikowane gusta okołomuzyczne. Jestem prostym facetem wychowanym na muzyce klasycznej (zaczynając od „Kill`em all” Metalliki) zatem także niniejsza notka będzie poświęcona dwóm albumom z tej przestrzeni werbalno-mentalnej, poznanym dzięki „TR”.
 
Panie i Panowie, oficerowie czytający i Ty, Wiekopomna Administracjo (wiem, idiotyczny komplement): studyjny „Unto the locust” Machine Head oraz koncertowy, dwupłytowy „Machine F***king Head Live”.
 
„Unto the Locust” to jedna z płyt najczęściej przeze mnie słuchanych w 2012 r. (obok „Dark Roots of Earth” Testamentu, „Kairos” Sepultury, koncertowej „En vivo!” Iron Maiden i „Na wszystkich giełdach świata” Spirit of 84 oraz – hłe hłe – „Master of Puppets” lekko zużytej panny M.). Machine Head zaistniał dla mnie bodaj w roku 1994 albumem „Burn my eyes”. W czasach, gdy szczerze szczerzył kraciaste koszule cały ten w gitarę Cobaina kopany grandż – był olśnieniem. Co zrozumiałem wówczas nawet z pomocą walkmena firmy S***. I trzeba przyznać, że Machine Head postarzało się godnie: dojrzewając. „Unto the Locust” nie ma tak wiele drapieżności pionierskiego MH, ale zyskało szacowny ciężar brzmienia, któremu nie jest wszystko jedno [cokolwiek chciałem przez to powiedzieć...]. Zresztą, sami posłuchajcie „Locust”: szarańcza, mleko, malina i sam miód!
 
Jedźmy (nikt nie woła) dalej. Dobrzy ludzie z MH postanowili wzmocnić trochę promocję „UtL” i wydali koncertowy „Machine F***king Head Live”. I to będzie moja płyta tego karnawału! Jedna wielka prywatka z szarańczą i thrashowym miodem! Bo to jest kwintesencja dobrze nagranego i zrealizowanego koncertowego albumu, świadectwo tego, co dzisiejsza technika może wydobyć z granej na żywo muzy (nie zabrakło nawet zduszonego zawodzenia w złej tonacji). Słuchamy kapeli jaka może się pochwalić naprawdę solidnym brzmieniem i która nawet w łagodniejszych, melodyjnych kompozycjach nie zatraciła swojego pierwotnego charakteru. Co istotne: obecność na tej koncertówce utworów z debiutanckiego „BmE” („Old”, „Davidian” pokazuje, że zupełnie zasłużenie wdarli się wtedy na metal-Parnas. „Metal Hammer” w 1994 r. pisał o nich: „protegowani Slayera”. Dziś udowadniają, że dawno wyrośli z krótkich majtek „protegowanych”.
 
W filmie „Amadeus” Milosa Formana podpuszczony przez Saleriego cesarz krytykuje kompozycję Mozarta krótko: „za dużo nut”. Od wyroku Jego Cesarskiej Niekompetencji nie ma odwołania: za dużo, qrczeż, nut! Znam kilka albumów koncertowych, o których da się to z pewnością powiedzieć: za długie, przekombinowane, nudne. Symfoniczna Metallika znakomitym przykładem. „Machine F*** Head Live” to zupełnie inna para glanów – dwupłytowy album dzięki umiejętnej aranżacji całości show, różnorodności, energii da się odsłuchać w całości bez cienia znudzenia. Znacie to uczucie, gdy w głosie wokalisty, sposobie brzmienia, reakcji publiczności słychać prawdziwą radość, ekstatyczny ton przedłużającej się chwili, która trwa zaklęta w riffy, skandowanie spod sceny, śpiew i – że się tak brzydko wyrażę – feedback? Jeśli znacie, ale zapomnieliście, a na koncert nie puszcza żona, dzieci i kryzys nas powszedni – posłuchajcie „Who We Are”: z kawałka, który na płycie brzmi nieźle zrobili muzyczną ucztę: szarańcza, miód, thrash metal!
 
I tu kropka. Karnawał czas zacząć. Urwania łbów przy samej rzyci życzę.

 

Krzysztof Wołodźko Utwórz swoją wizytówkę Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty. Wyją syreny, wyją co rano, grożą pięściami rude kominy, w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną, noc jest przelaną kroplą jodyny, niechaj ta kropla dzień nasz upalny czarnym - po brzegi - gniewem napełni - staną warsztaty, staną przędzalnie, śmierć się wysnuje z motków bawełny... Troska iskrą w sercu się tli, wiele w sercu ognia i krwi - dymem czarnym musi się snuć pieśń, nim iskrą padnie na Łódź. Z ognia i ze krwi robi się złoto, w kasach pękatych skaczą papiery, warczą warsztaty prędką robotą, tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery, im - tylko radość z naszej niedoli, nam - na ulicach końskie kopyta - chmura gradowa ciągnie powoli, stanie w piorunach Rzeczpospolita. Ciąży sercu wola i moc, rozpal iskrę, ciśnij ją w noc, powiew gniewny wciągnij do płuc - jutro inna zbudzi się Łódź. Iskra przyniesie wieść ze stolicy, staną warsztaty manufaktury, ptaki czerwone fruną do góry! Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi drogę, co dzisiaj taka już bliska? Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi, gniewną, wydartą z gardła konfiskat. Władysław Broniewski, "Łódź"

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (9)

Inne tematy w dziale Kultura