Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko
2017
BLOG

Pierwszy śledczy transformacji. Rzecz o Jacku Tittenbrunie

Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko Socjologia Obserwuj temat Obserwuj notkę 33

Zmarły niedawno prof. Jacek Tittenbrun, poznański socjolog, pozostawił po sobie fundamentalne dzieło o polskich przemianach gospodarczych. Jego czterotomowa praca „Z deszczu pod rynnę. Meandry polskiej prywatyzacji” to lektura obowiązkowa dla tych, którzy chcą zrozumieć tajniki III Rzeczypospolitej.

Znaczna część opiniotwórczych elit współczesnej Polski nigdy nie godziła się na zbyt wnikliwą i krytyczną ocenę początków transformacji. Ostentacyjny niemal nacisk na pozytywne strony przejścia od PRL-u do III RP i przemilczanie negatywów skutkowały nie tylko kultem Leszka Balcerowicza. Propaganda transformacyjnego sukcesu celowała w bagatelizowanie krytyki newralgicznych elementów polskich przemian, na czele z prywatyzacją. Dlatego szczycący się swoim rzekomym pluralizmem i otwartością na inne poglądy liberalny mainstream solidnie przemilczał książkę prof. Tittenbruna. Pokazując zresztą swoje prawdziwe oblicze: raczej wpływowej i nietolerancyjnej dla innych racji sekty beneficjentów transformacji niźli klubu dżentelmenów z otwartymi głowami.

Poznaniak, miłośnik jazzu

Wróćmy do prof. Tittenbruna. Urodził się w 1952 r. w Poznaniu. Przez całe życie to było jego miasto. Zajął się socjologią, był niedogmatycznym marksistą, interesowały go nie tylko zagadnienia ściśle teoretyczne, ale np. kwestie robotniczej własności i spółdzielczości socjalnej. Na początku lat 90. XX w. został kierownikiem Zakładu Socjologii Gospodarki i Struktury Społecznej UAM. Opublikował wówczas „Upadek socjalizmu realnego”. W połowie lat 90. wskutek wypadku stracił wzrok. Nie poddał się i nie zaprzestał pracy naukowej – w pisaniu pomogły mu nowoczesne technologie.

Fascynujące były jego horyzonty kulturalne. Pięknie opisał je we wspomnieniu o profesorze jego dawny uczeń Przemysław Pluciński: „Kiedy rozmowa zbaczała na tematy muzyczne, potrafił wspominać chociażby dawne wizyty w domu ciotki, Zofii Komedowej, podczas których miał okazję słuchać kompozycji jej męża, Krzysztofa Komedy. Opowiadał też o dawnych festiwalach Jazz Jamboree, w których uczestniczył jako ledwie kilkunastoletni chłopak i podczas których poznał kwiat polskiej sceny muzycznej. Gawędził z równą fascynacją o operze, jak i o sakralnej muzyce cerkiewnej. Najbardziej kochał jednak bluesa. Słuchał go naprawdę głośno i nie było go wówczas dla świata”.

Sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu

Praca „Z deszczu pod rynnę. Meandry polskiej prywatyzacji” ukazała się w 2007 r. Była owocem wieloletniej pracy, skrzętnego badania źródeł: materiałów prasowych, komunikatów spółek, sprawozdań Najwyższej Izby Kontroli, Państwowej Inspekcji Pracy itp. Według Heglowskiej frazy „Sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu” merytoryczna i pełna ocena zjawiska możliwa jest dopiero z historycznego dystansu. To ważne: krytyka prywatyzacji pióra prof. Tittenbruna nie była dyktowana bieżącym interesem, nie była robioną na gorąco publicystyką, reportażem itp. Była dokonaną na chłodno oceną prywatyzacji z końca lat 80. i początku lat 90. XX w. – od uwłaszczania nomenklatury poczynając. A warto sobie przypomnieć, że piewcy transformacji szydzili także z tego terminu, uważając go za brednie oszołomów niepogodzonych z przepoczwarzeniem PRL-u w III RP.

Jak uwłaszczenie nomenklatury rozumiał i opisywał prof. Tittenbrun? „Posługuję się pojęciem nomenklatury jako kategorią naukową, nie ideologiczną. A o realności i nagminności zjawiska zwanego uwłaszczaniem się nomenklatury świadczyć może liczba spółek między osobami prywatnymi i przedsiębiorstwami uspołecznionymi. Od stycznia do września 1989 r. powstało 12,6 tys. takich spółek. Dodajmy, że nomenklatura, czyli wykaz stanowisk, których obsadzenie wymagało akceptacji odpowiedniej instancji partyjnej, obejmowała w 1988 r. ok. 30 tys. kluczowych stanowisk, a jeśli dodać do tego stanowiska objęte rekomendacjami partyjnymi, które tylko formalnie nie miały mocy wiążącej – 360 tys.” – mówił przed laty w wywiadzie dla „Obywatela”.

Marksista, co się postkomunie nie kłaniał

Profesor Tittenbrun był zdeklarowanym marksistą. W odróżnieniu od wielu swoich kolegów i koleżanek, w czasach PRL-u zajmujących się zawodowo myślicielem z Trewiru, na początku lat 90. nie nawrócił się ani na postmodernizm, ani na ultraliberalizm gospodarczy. Nie bez powodu jeden z pierwszych rozdziałów „Z deszczu pod rynnę” nazywa się „Czerwona pajęczyna”. Naukowiec opisuje w nim m.in. działalność Leszka Millera, którego nazywa „jednym z pilotów łagodnego lądowania” PZPR-owskiej nomenklatury w nowej ustrojowej rzeczywistości. Jeszcze w grudniu 1989 r. Mieczysław Rakowski powierzył Leszkowi Millerowi i Mieczysławowi Wilczkowi zadanie stworzenia spółki Agencja Gospodarcza. W skład jej rady nadzorczej wchodzili m.in. Ireneusz Sekuła, Janusz Kubasiewicz i Leszek Miller jako prezes. Na początku 1990 r. z kasy PZPR-u do Agencji Gospodarczej przepłynęło ponad 9 mld zł i 100 mln zł na Fundację Wschód-Zachód (w skład rady fundacji wchodził m.in. Aleksander Kwaśniewski). Zarówno AG, jak i Fundacja Wschód-Zachód stały się finansowym zapleczem Socjaldemokracji RP, z której później wyłonił się Sojusz Lewicy Demokratycznej.

Opisy prof. Tittenbruna są precyzyjne – poszczególnie stronice „Z deszczu pod rynnę” nadawałyby się nie tylko na źródło krótkich felietonów, ale całych reportaży. Zdaniem naukowca skala finansowego drenażu instytucji publicznych przez PZPR tylko od końca epoki Gierka do początków transformacji jest niewyobrażalnie wysoka: „Gdyby podsumować długi [PZPR] wobec państwowego ubezpieczyciela, dodać odsetki za zwłokę i straty budżetu z tytułu ulg i pożyczek, powstałaby astronomiczna suma przekraczająca majątek, jaki PZPR kiedykolwiek zgromadziła”. I o tym też trzeba pamiętać, gdy przyjdzie do rozważań, dlaczego w III RP brakowało pieniędzy na politykę państwa, w tym politykę społeczną, amortyzującą społeczne koszty transformacji. Za powodzenie pasożytniczej postkomunistycznej formacji zapłaciliśmy u progu III RP olbrzymie frycowe.

Czerwone światło dla polskiej gospodarki

W 2018 r. nawet w liberalnych mediach wolno mówić o niekorzystnych z punktu widzenia rozwoju Polski elementach transformacji. Ale jeszcze dekadę temu nie tylko liberałowie, ale też niemała część około-AWS-owskiej prawicy wolała o tym zbyt wiele nie dyskutować. Ultraliberalne dogmaty narzucały wiarę, że kapitał nie ma narodowości i właściwie wszystko jedno, jakie podmioty rządzą gospodarką na obszarze danego kraju. Czy faktycznie? Profesor Tittenbrun skrupulatnie analizował choćby niekorzystne dla Polski zjawiska związane z wyprzedażą banków.

Instytucje finansowe, które przechodziły w ręce zachodniego kapitału, traciły zainteresowanie kredytowaniem polskiego przemysłu. To zresztą proces globalny: „Pod semaforem stoją te sektory gospodarki, które nie mają szans na uzyskanie kredytu, i te kraje, w których bank nie zamierza kredytować żadnych projektów. Wnioski kredytowe płynące z firm należących do sektorów zakazanych nie są na ogół w ogóle badane. […] W przypadku Polski do sektorów, dla których pali się czerwone światło, należą górnictwo węgla kamiennego i hutnictwo. Ponadto zagraniczni właściciele banków niechętnym okiem patrzą także na chemię ciężką i przemysł stoczniowy, co potwierdziły problemy z uzyskaniem kredytowania przez Stocznię Szczecińską”.

Elita beneficjentów transformacji nigdy nie uczci pamięci prof. Tittenbruna. Ale powinni go wspomnieć, niezależnie od poglądów, wszyscy, którzy rozumieją, że polskie przemiany to nie tylko sukcesy, ale przemilczane meandry prywatyzacji.



Tekst pierwotnie ukazał się w "Gazecie Polskiej Codziennie"

Krzysztof Wołodźko Utwórz swoją wizytówkę Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty. Wyją syreny, wyją co rano, grożą pięściami rude kominy, w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną, noc jest przelaną kroplą jodyny, niechaj ta kropla dzień nasz upalny czarnym - po brzegi - gniewem napełni - staną warsztaty, staną przędzalnie, śmierć się wysnuje z motków bawełny... Troska iskrą w sercu się tli, wiele w sercu ognia i krwi - dymem czarnym musi się snuć pieśń, nim iskrą padnie na Łódź. Z ognia i ze krwi robi się złoto, w kasach pękatych skaczą papiery, warczą warsztaty prędką robotą, tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery, im - tylko radość z naszej niedoli, nam - na ulicach końskie kopyta - chmura gradowa ciągnie powoli, stanie w piorunach Rzeczpospolita. Ciąży sercu wola i moc, rozpal iskrę, ciśnij ją w noc, powiew gniewny wciągnij do płuc - jutro inna zbudzi się Łódź. Iskra przyniesie wieść ze stolicy, staną warsztaty manufaktury, ptaki czerwone fruną do góry! Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi drogę, co dzisiaj taka już bliska? Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi, gniewną, wydartą z gardła konfiskat. Władysław Broniewski, "Łódź"

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo