Nieoceniony Leopold Tyrmand opisuje w swoim dzienniku taką oto historię; znajomy jego znajomego, doktor Dobrzański, który leczył partyjnych kacyków został dnia pewnego wezwany do bardzo szczególnego przypadku. W Warszawie odbywał się właśnie jakiś kongres pokoju czy jakiś inny wodewil, a w hotelu sejmowym nocowali przedstawiciele partii komunistycznych z całego świata. Ludzie ci przyjechali do stolicy Polski z krajów takich, jak Meksyk czy Malezja i takich jak Grecja czy Portugalia. W ich ojczyznach ciągle panował ponury kapitalistyczno- wojskowy reżim, więc oni nie mogli tam żyć, albowiem byli bojownikami o prawdę i szczęście ludów. Ten barwny i rozentuzjazmowany tłumek całe dnie debatował nad tym w jaki sposób jeszcze bardziej uszczęśliwić ludzkość, a wieczorami jadł, pił i popuszczał.
Po jednym z takich właśnie wieczorów, szczególnie aktywny delegat na kongres, przedstawiciel walczących z brunatnym reżimem greckich partyzantów nazwiskiem Apostolos Grozos, dostał, jak przypuszczano ataku ślepej kiszki. Wezwano doktora Dobrzańskiego. Kiedy przybył do hotelu sejmowego okazało się, że nie może tak zwyczajnie wejść do pokoju towarzysza Apostolosa Grozosa, bo na każdym piętrze stoi tajniak i pilnuje, by towarzysze delegaci nie kozaczyli za bardzo, oraz by pod żadnym pozorem nie opuszczali budynku hotelowego. Tajniacy pilnujący pięter nie mogli kontaktować się także ze sobą. Jakoś jednak udało się doktorowi dostać do pokoju greckiego towarzysza.
Kiedy próbował z nim rozmawiać w obecności tajniaka wyszło na jaw, że grecki partyzant nie rozumie żadnego języka. Ani angielski, ani francuski, ani niemiecki nie mogły posłużyć za płaszczyznę porozumienia pomiędzy polskim doktorem a greckim bojownikiem. Kiedy Dobrzański przemówił w języku Puszkina, dziwne iskierki zapaliły się w oczach Greka, ale zaraz zgasły. Podczas prób nawiązania kontaktu Grek cały czas pojękiwał i trzymał się za brzuch. Nie wiedząc co czynić, obecny przy rozmowie tajniak zawezwał w końcu bojowniczkę o wolność Argentyny, która zajmowała numer obok Greka. Welkie było zdziwienie polskiego doktora, kiedy śniady i czarniawy Grek i takaż sama Argentynka zaczęli rozmawiać ze sobą w języku, który był doktorowi bardzo dobrze znany ze słyszenia. Przed wojną można było się nim porozumieć na Nalekach w Warszawie, za jego pomocą można było dogadać umowę wynajmu kamienicy w Górze Kalwarii albo kupić furę drzewa u takiegoż śniadego i czarniawego jak delegaci pośrednika w Garwolinie. Kiedy już udało się Argentynce wyłozyć po polsku to co Grek miał do powiedzenia w języku nalewkańsko-górskokalwaryjskim, okazało się, że to nie ślepa kiszka tylko przepicie i doktor pożegnał się z delegatami z odległych krajów swojskim - a giten cześć.
Ludzie ci, podobnie jak cała reszta delgatów, wyjąwszy wysokich blodynów o nordyckich rysach, rekrutowana była, jak twierdzi Tyrmand, spośród wypróbowanych towarzyszy z Góry Kalwari, Garwolina i warszawskich Nalewek. Bojowników o szczęście i wolność mas pracujących Norwegii, Szwecji, Danii i Kanady rekrutowano we wschodnim Berlinie. Jeździli oni po całym zniewolonym świecie - do Bonn począwszy na Los Angeles kończąc i wszyscy wierzyli, że mają rzeczywiście do czynienia z Malajami, Meksykanami, Filipińczykami i przedstawicielami innych egzotycznych krajów. Warunkiem powodzenia tej operacji był oczywiście ścisły nadzór. W Warszawie ów tłumek zyskał sobie nazwę cyrku Stalina.
Historia ta przypomniała mi się kiedy opisywałem wczoraj program prowadzony w telewizji TVN przez naczelnego plejboja Marcina Melera. To popołudniowe widowisko nosiło tytuł "Śniadanie mistrzów II' i podobnie, jak w cyrku Stalina, nic nie było tam tym czym się zdawało. Oto naczelny pejboja mieni się być dziennikarzem, a ja pamiętam jego reportaże z Afryki drukowane w tygodniku "Polityka" opatrzone kilkoma zdjęciami odzianych w mundury , czarnych towarzyszy, nie wiedzieć czemu zawsze w gumowcach i zawsze fotografowanych od dołu, tak, że było widać tylko ich buty, ręce i kawałek nieba. Pomyślałem wtedy, że gdybym zebrał całą czarną ferajnę z akademika na Kickiego, ubrał ich w gumowce i przegonił po olszynce na Grochowie to wyszedłby mi lepszy reportaż z Afryki.
Pani Wellman, która gwałcąc wszelkie standardy i konwencje obowiązujące wcywilizowanym świecie dotyczące ilorazu inteligencji osób pokazująych się publicznie, także mieni się być dziennikarką i przemawia w imieniu Polaków.
Adam Ferency, na którego Tadeusz Łomnicki nawrzeszczał kiedyś i którego zrugał słowami - "Kto ci k...a dał dyplom!" I który byłby może symatyczny gdyby nie wdawał się w rozmowy z Mellerem.
Janusz Zarorski wdzięcznie od kilkudziesięciu już lat udający reżysera oraz pan Nowak z zespołu "Raz dwa trzy", którego wielką zaletą jest to, że mówi mało, a nie powinien odzywać się wcale.
Cyrk Waltera służy dokładnie tym samym celom, którym służył cyrk Stalina, tyle że Walter miast płacić tajniakom, by pilnowali celebrytów czy gadają zgodnie z linią partii, płaci samym celebrytom. Podejrzewam, że wychodzi na tym lepiej, bo tajniaka wynagradzać trzeba było miesiąc w miesiąc, a celebryta dostaje gażę jednorazową, po czym się go spławia i wynajmuje następnego.
Nie wiem tylko, jak długo jeszcze ludzie będą łykali te brednie i jak długo czarni w gumowcach będą udawali rozległe przestrzenie parku narodowego Serengeti.
Inne tematy w dziale Polityka