Dom zaczęto rozbierać dzień przed naszym przyjazdem. Nie było powodu, żebyśmy przy tym asystowali, ważne było żebyśmy byli obecni w czasie ładowania drewna na TIR-a. Do Dolistowa mieliśmy pojechać naszym rozklekotanym Polonezem, ale kilka dni przed wyjazdem przyszedł do nas Ignacy, ten od którego kupiliśmy działkę i zaproponował nam, byśmy pojechali jego samochodem, bo on i jego żona są bardzo ciekawi, jak wygląda takie przenoszenie domu. Ignacy nie był altruistą i chciał abyśmy zapłacili za benzynę, wtedy my oszczędzimy kilkanaście złotych na paliwie, bo jego auto pożerało mniej benzyny, on zaś będzie miał darmową wycieczkę.
Gdybyśmy mieli lepszy samochód pewnie bym go przepędził. Co to jest, do cholery, żeby przychodzić do ludzi, którzy mają ważne sprawy na głowie z takimi propozycjami, rodem wprost z jakiejś komedii o groszorobach. Zgodziłem się jednak. Lucyna nie musiała prowadzić auta w upale, a ja nie musiałem martwić się co będzie, jak Polonez zechce się zepsuć gdzieś pod Tykocinem. Powrót zaplanowaliśmy w ten sposób, że Lucyna miała wracać z Ignacym i jego żoną, a ja z w kabinie TIR-a, który wiózł nasz dom.
Przed wyjazdem pojechaliśmy jeszcze na działkę, żeby uprzątnąć ostatnie deski pozostałe po zdjęciu szalunku z fundamentów. Sprzątaliśmy te deski i sprzątaliśmy, aż nagle nadepnąłem na gwóźdź i przebiłem sobie stopę. Każdy kto kiedyś nadepnął na gwóźdź wie, że to nie boli na początku. Boli dopiero potem kiedy okazuje się, że gwóźdź był brudny, a noga zaczyna puchnąć i rwać, jak cholera. Nie przejąłem się tym z początku, ale Lucyna twierdziła, że powinniśmy pojechać na pogotowie. No i pojechaliśmy.
Pogotowie w naszym mieście znajdowało się, hen, hen, daleko przy torach. Zanim tam dojechaliśmy stopa moja dwukrotnie powiększyła swoją objętość. Chciałem wejść na górę, bo pogotowie mieściło się na drugim piętrze, ale Lucyna powiedziała, żebym siedział spokojnie, to ona tam pójdzie i wróci zaraz z jakimś sanitariuszem czy ratownikiem, czy kimś podobnym i pomogą mi wejść po schodach. Rzeczywiście wróciła po chwili, ale sama.
- Musisz tam wejść ze mną – powiedziała
Na górze okazało się, że w pogotowiu nie ma lekarza. Ludzie zaś, którzy byli na miejscu nie mogli mi pomóc, ale doradzili żebym jak najprędzej zrobił sobie zastrzyk przeciwtężcowy.
- Bo widzi pan – rzekła sympatyczna pani – gdyby pan nie jechał tu do nas, tylko zadzwonił z działki, to my byśmy do pana podjechali i pan Romek zawiózłby pana do przychodni, gdzie zrobiliby panu opatrunek i dali ten zastrzyk. A tak, skoro pan już tu jest, to dla nas nie ma roboty. Ale poczekaj pan chwilę.
To rzekłszy odwróciła się w stronę małego pomieszczenia, które udawało kuchnię. Krzątał się tam siwy, postawny mężczyzna, który mógłby być właścicielem kantoru wymiany walut, a nie kierowcą w pogotowiu.
- Panie Romku? – zapytała – zawiezie pan tego pana do przychodni, to tylko parę kroków przecież.
Pan Romek jednak odwrócił się do nas tyłem i udawał, że słodzi herbatę. Nie pomogło dłuższe nawoływanie i znaczące milczenie, które po nim zapadło. Pan Romek brzęczał łyżeczką w szklance i widać było, że wolałby raczej wypić ten wrzątek duszkiem niż wieźć mnie gdziekolwiek.
Pomilczeliśmy jeszcze chwilę patrząc na plecy pana Romka i rozpocząłem mozolny odwrót z drugiego piętra, podskakując na zdrowej nodze i trzymając się ramienia Lucyny.
Pojechaliśmy najpierw do przychodni w naszym mieście, ale okazało się, że tam nie mają szczepionek przeciwko tężcowi. Odesłali nas do sąsiedniego miasteczka. Tam rzeczywiście zrobiono mi zastrzyk i opatrunek. Wieczorem, w naszym wynajętym mieszkaniu, zrobiłem sobie okład z rivanolu i próbowałem zasnąć, ale bezskutecznie. Noga bolała, a ja cieszyłem się, że zdecydowaliśmy się jechać z Ignacym. Mieliśmy wyruszyć z dalekiego Żoliborza, tak więc rankiem trzeba było jeszcze wsiąść do tramwaju i jechać przez całe miasto aż gdzieś pod Bielany.
Rankiem mżyło, dzień nie zapowiadał się dobrze, no i noga bolała okropnie. Ktoś bardziej przesądny będąc na moim miejscu może by zrezygnował, albo przełożył termin wyjazdu, ale ja tłumaczę sobie wszelkie przeciwności w sposób prosty i niezwykle przekonujący. Zakładam, że zawsze mam słuszność,( no prawie zawsze). Ci zaś, którzy myślą inaczej, denerwują się tą moją słusznością, i w swych czarnych duszach zaczynają mi źle życzyć. Przez to potem włażę na deski nabite gwoździami i przez to pada deszcz oraz dzieją się inne nieprzyjemne rzeczy. Kiedy człowiek jest jednak mocno uparty i cierpliwy, to może to wszystko przeczekać. W końcu przyjedzie taka chwila, że przestanie mżyć i zza chmur pokaże się słońce. Cierpliwość palcem dół wykopie, jak mawia mój przyjaciel.
Tym razem także miałem słuszność. Słońce pokazało się już w połowie drogi do Dolistowa, a noga bolała trochę mniej. Gawędziliśmy po drodze z Ignacym i jego żoną przez co droga nie dłużyła się nam i nawet nie zauważyliśmy kiedy samochód Ignacego dotoczył się do Dolistowa.
To co tam zastaliśmy było zaskakujące i, jakby to powiedzieć, rozgrzewające. Coś się wydarzyło, coś rozpoczęło i nic już od tej chwili nie było takie, jak przedtem. Nasz dom był już rozebrany. W miejscu gdzie stał sterczał tylko komin i walały się cegły, połamana dachówka i resztki desek. Na placu należącym do Marka, który znajdował się po drugiej stronie ulicy stała przyczepa TIR-a, a synowie Stasia Feltowicza i wnuk Miecia ładowali na nią grube dyle. Aż przyjemnie było popatrzeć. Poznaczone rzymskimi cyframi, wyschnięte belki stukały miarowo i głucho. Krótkie, metrowe, wrzucali na pakę podnosząc je w pojedynkę. Do długich zabierali się we dwóch, trzech. Najgorzej było z długimi na trzynaście metrów ocapami, czyli belkami wieńczącymi ściany i spinającymi całą konstrukcję. Były najdłuższe i najcięższe. Wszyscy obecni na placu musieli pomagać. Trzeba było robić to ostrożnie, żeby nie uszkodzić długiej i wyschniętej belki. Ja także pomagałem ładować mimo spuchniętej stopy. Nie wypadało tak stać i gapić się, jak inni pracują. Drewno było suche, jak pieprz, dyle były grube na dwadzieścia pięć centymetrów i szerokie na siedemnaście. Kupienie takiego drewna w tartaku oznaczałoby złożenie specjalnego i bardzo kosztownego zamówienia. Zaś to, co by przywieźli z lasu i tak byłoby gorsze od belek z mojego domu. Tartak zamawiał drewno wprost ze zrębu, mokre, które schnąc paczyło się i skręcało, przez co pogarszały się jego właściwości techniczne.
Kiedy jeszcze nie zdecydowałem się na przeniesienie domu, różni mądrale doradzali mi, żebym zrezygnował z przenoszenia starych krokwi. – Wymień całą konstrukcję dachu – mówili. Nie posłuchałem ich, bo uważałem, że to ja mam słuszność. Dobrze zrobiłem, bo moje krokwie są cztery razy grubsze i bardziej trwałe od tych pomazanych na zielono patyków, które dziś sprzedają tartaki. Jest to rzekomo drewno zabezpieczone przed szkodnikami i ogniem. Nie wierzcie w to. To zielone świństwo znakomicie się pali. Nie ma także na tej planecie owada żerującego w drewnie, który odmówiłby sobie przyjemności złożenia jaj w takiej zielonej belce.
Drewno w moim domu było pocięte w prostokątne w przekroju belki. Na każdym przekroju można było policzyć słoje. Było ich ponad osiemdziesiąt. Ile odpadło przy obróbce? Dwadzieścia? Czterdzieści? Drewno, z którego zbudowano ten dom musiało mieć więc około stu lat. To, które sprzedają dzisiaj w tartakach i składnicach ma około sześćdziesięciu, a czasem około czterdziestu lat. Wiązki przewodzące nie zdążyły się zasklepić, drewno to pełne jest wody i soków, kanały żywiczne są cały czas czynne. Tnie się je ponieważ przemysł i branża budowlana potrzebują ogromnych ilości surowca. Z roku na rok surowiec ten jest coraz słabszy. Belki w moim domu pełne były zastygłej żywicy, naturalnie zaimpregnowane. Żaden nawet obdarowany przez naturę super mocnymi szczękami owad nie miał szans na to, by wgryźć się w nie głębiej niż na kilka centymetrów.
Patrzyłem więc na ten załadunek i byłem szczęśliwy. Dobrze zrobiłem kupując ten dom, choć wszyscy dookoła uważali, że to szaleństwo, wybryk i działanie nieracjonalne, bo przecież „poważni ludzie tak nie robią”. Zawsze zastanawiał mnie ten owczy pęd do tego by postępować tak, jak wszyscy inni, nawet jeśli działania tych innych były na pierwszy rzut oka skrajnie głupie, a jedyną racją jaką podejmowali ich uczestnicy było właśnie to – bo wszyscy tak robią. Gdybym próbował tłumaczyć tym ludziom, że są manipulowani przez producentów materiałów budowlanych, przez periodyki żyjące z reklam tych materiałów i w ogóle przez ludzi, którzy czerpią zyski z tego, że całe rzesze marzycieli chcą mieć własny dom, gdybym to powiedział, uznano by mnie, jak jeszcze większego wariata. Bo przecież nikt tak nie robi! Wszyscy robią inaczej. A „wszyscy” to oczywiście synonim słowa „prawda”.
Stałem tak i myślałem o tym, że warto podejmować ryzyko i słuchać samego siebie, kiedy podszedł do mnie Sławek Feltowicz syn Stanisława i zapytał czy mam pieniądze, bo przecież obiecałem jego ojcu zaliczkę. Warto by ją wypłacić, bo Stasio zaczął się niepokoić tym, że tak stoję bez sensu i gapię się na załadunek, zamiast sięgnąć do kieszeni i uwiarygodnić tę całą nieprawdopodobną imprezę.
Odliczyłem banknoty i wręczyłem je Sławkowi. Od tej chwili robota szła jeszcze szybciej i załadunek, który miał się przeciągnąć do nocy zakończył się po piątej po południu.
Po robocie Marek zaprosił nas do siebie na herbatę. Na placu zostało jeszcze mnóstwo desek, które nie zmieściły się na samochód. Stasio zapytał czy może je zabrać dla siebie. Były to popróchniałe deski i zgodziłem się, bo co miałem z nimi robić. Marek, co prawda, był zdania, że nie powinienem nic Stasiowi dawać za darmo, bo on na pewno nie popuści mi ani złotówki, ale nie chciałem się awanturować o pieniądze już na samym początku.
W drogę mieliśmy wyruszyć tuż po zmroku, około siódmej wieczorem. Kierowca jechał bowiem gdzieś daleko na południe, a nasz dom zabierał niejako przypadkiem, przed drogą musiał się więc wyspać. Lucyna wsiadła do samochodu Ignacego i wraz z nim i jego żoną pojechała do Warszawy. Ja pozostałem sam na placu obok TIR-a wypełnionego równo ułożonymi belkami i deskami, które już wkrótce miały zamienić się w dom, w miejscu oddalonym od Dolistowa o ponad trzysta kilometrów.
CDN
Inne tematy w dziale Rozmaitości