coryllus coryllus
2303
BLOG

Dzieci peerelu. Strach.

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 19

Dzieciństwo moje upłynęło w lęku przed muchą tse-tse i trądem. O tej pierwszej usłyszałem najpierw od siostry i natychmiast zapomniałem jej właściwą nazwą tytułując ją w rozmowach z kolegami muchą SS. Przemieniło mi się to ze względów oczywistych. O SS w czasach naszego dzieciństwa słyszało się nagminnie, mimo, że sama organizacja nie istniała już od dłuższego czasu. Poza tym SS było synonimem grozy i nazwa ta jak ulał pasowała do wrednej muchy co roznosi choroby w Afryce.

 
Po raz kolejny usłyszałem o tym dziwnym stworzeniu na lekcji geografii w szkole podstawowej. Lekcje te lubiłem bardzo, właśnie dlatego, między innymi, że pani opowiadała nam o różnych strasznych istotach zamieszkujących odległe lądy i morza. Byłem trochę starszy i wiedziałem już, że mucha z Afryki nie ma nic wspólnego z esesmanami, ani z Niemcami w ogóle. Mogłem więc spokojnie zapoznawać się z jej zwyczajami i biologią. Nie robiłem tego jednak zbyt dociekliwie, bo właśnie wtedy usłyszałem po raz pierwszy o chorobie zwanej trądem.
 
Jak to zwykle bywa w takich razach wyobraziłem sobie siebie, jak przypadkiem zarażam się trądem i umieram wolno na oczach licznie zgromadzonej rodziny oraz przyjaciół, którzy ronią łzy i wyrażają głośno żal i współczucie. Kiedy już obraz ten stanął mi przed oczami zacząłem się bać tak potwornie, jak jeszcze nigdy. Bałem się tego trądu i bałem, choć znajomi i bliscy tłumaczyli mi, że choroba jest już praktycznie wypleniona i nie ma możliwości, żeby się nią zarazić. No chyba, że na jakichś tropikalnych wyspach.
 
Nie przemawiało to do mojej rozbudzonej wyobraźni i bałem się dalej. Nie robiłem co prawda nic, żeby uniknąć zakażenia, jak dawniej podawałem rękę wszystkim wokoło, także tym, których uważałem za potencjalne zagrożenie, choć wcale nim nie byli. Nie myli się tylko po prostu zbyt często i zalatywało od nich czymś nierozpoznanym i mętnym. Nie myłem owoców przed spożyciem i bawiłem się z kolegami w śmietnikach i błocie. Czyniłem jednym słowem to co wszyscy rówieśnicy dookoła. Tyle, że oni nie liczyli się z zakażeniem tą straszną chorobą, a ja tak, przez co byłem nieszczęśliwy i zamknięty w sobie. Zyskałem przez to nawet opinię chłopca wrażliwego i delikatnego, choć nie byłem ani jednym ani drugim. Bałem się po prostu trądu. A jeśli chodzi o wrażliwość i delikatność to przeklinałem kiedy nikt nie słyszał tak samo, jak inni chłopcy i tak samo pastwiłem się na słabszymi i bezbronnymi stworzeniami, które nie mogły się przede mną bronić. Chodziło tylko o ten trąd.
 
Mój lęk przed trądem ustąpił niespodziewanie pewnego wieczora, kiedy to telewizja polska pokazała program publicystyczny o amerykańskich zbrojeniach. W bardzo przystępny sposób pan lektor wyjaśnił nam, widzom, że to co widzimy na ekranie to najnowocześniejsze pociski przenoszące głowice nuklearne. Pociski te nazywały się „Cruise” i „Pershing”. Pierwszy z nich miał wymalowaną na dziobie gębę rekina i tego właśnie bałem się najbardziej, drugi zaś był po prostu wielką rakietą lecącą najpierw do góry, a potem spadającą z hukiem na dół. Był dużo mniej widowiskowy niż sunący ponad szczytami wzgórz „Cruise” i dlatego bałem się go mniej.
 
Pocisk „Cruise” zajął więc w mej duszy miejsce zarazków trądu i przez długi czas mogłem mówić właściwie tylko o tym dziwnym i śmiercionośnym urządzeniu. Nudziło to trochę moich kolegów i nie przysparzało mi popularności, ale jakoś nie mogłem się pozbyć tej obsesji. Z czasem przestałem być uważany za nudziarza i dziwaka, bo doniesienia o mającej wkrótce nastąpić wojnie atomowej były coraz częstsze i coraz lepiej ilustrowane. Widzieliśmy na przykład siedzącego w pokoju chłopca, na którym zapala się ubranie i wszyscy święcie wierzyliśmy, że to jeden z nas. Ubranie zapalało się – rzecz jasna – z tego powodu, że w pobliżu tego chłopca wybuchła bomba atomowa. Nie mogliśmy zasnąć po nocach myśląc o tym, jak to będzie kiedy zapali się na nas to ubranie i w co się do cholery ubrać na taką okazję? Czy lepiej włożyć coś cienkiego, przewiewnego, żeby się szybciej spaliło i dało szansę na przeżycie, czy może rozsądniej będzie założyć jakiś gruby drelich, żeby mieć czas na ugaszenie go zanim ogień zacznie przypiekać skórę. Dylemat ten był nie do rozwiązania w naszych warunkach i zwykle po kilkunastu minutach jałowych dyskusji, przekrzykiwania się i przekleństw, a także wyrzucania sobie bezdennej głupoty przechodziliśmy do rozmów o czymś innym.
 
Nasze lęki osiągnęły apogeum kiedy w telewizji pokazali film pod tytułem „Nazajutrz”. Był to film amerykański, który w tamtych czasach żadną miarą nie powinien być pokazywany w polskiej telewizji. A jednak był. Nie rozumieliśmy dlaczego, ale nie to było dla nas najważniejsze. Film pokazywał, w formie fabularnej opowiastki, co się stanie kiedy już dojdzie do atomowej wojny. Oto szczęśliwi i sympatyczni ludzie, którzy chodzą po sklepach i kupują sobie różne niedostępne nam rzeczy zostają nagle postawieni w sytuacji ekstremalnej, w której – jak to w Ameryce – radzą sobie doskonale, choć na koniec wszyscy umierają. Odchodzą jednak z godnością i spokojem, bez krzyków i złorzeczeń. Podobało nam się to i baliśmy się jeszcze bardziej. Wierzyliśmy bowiem święcie, że wojna atomowa nastąpi i my także będziemy musieli przygotować się na odejście. Myśleliśmy wtedy nawet o tym, że chyba lepiej byłoby gdyby zapaliło się na nas ubranie już na początku niż mielibyśmy snuć się później pustymi drogami, samotnie, z chorobą popromienną w żyłach i czekać, aż dobry Pan Bóg skróci nasze męki. Tak do końca jednak nie potrafiliśmy rozstrzygnąć co byłoby dla nas lepsze.
 
Lęk przed wojną atomową nasilał się zwykle jesienią i zimą, kiedy wieczory były dłuższe i więcej czasu spędzaliśmy przed telewizorami, a słabł wiosną i latem, gdy hasaliśmy po łąkach i lasach. Wszędzie tam gdzie chodziliśmy, wśród kwiatów i traw, na mokradłach i leśnych pagórkach odnajdowaliśmy wielkie sterty śmiecia. Były to stare ubrania, których nie było komu oddać, zepsute pralki, których nikt nie utylizował, worki foliowe i truchła padłych zwierząt. Widok tych dzikich wysypisk spowszedniał nam i nie zwracaliśmy na nie uwagi, no chyba, że odnajdowaliśmy tam, jakieś interesujące nas rzeczy, jakieś metalowe części, które dało się przerobić na atrapę pistoletu maszynowego lub fragmenty odbiorników radiowych imitujące w zabawach krótkofalówkę albo wojskowy telefon. Nie myśleliśmy wtedy wcale o Gai naszej matce. Mieliśmy ją w nosie, a może i gdzie indziej.
 
Opamiętanie przyszło później. Akurat latem, któregoś roku, zaczęli pokazywać w telewizji program o tym jak strasznym zagrożeniem dla człowieka i dla przyrody jest zanieczyszczenie środowiska. Była w tym programie mowa o kwaśnych deszczach, o pierwiastkach ciężkich gromadzących się w ciałach ryb i o różnych innych niezwykle ciekawych sprawach. Tak się złożyło, że na ryby chodziliśmy wtedy często i mieliśmy okazję obserwować co dzieje się nad wodą. Wisła była wtedy rzeką zupełnie inną niż dzisiaj. Smród bił od niej taki, że trudno było spokojnie ustać na brzegu. Mieszkaliśmy grubo powyżej Warszawy i teoretycznie u nas śmierdzieć nie powinno. A jednak! Jakby tego było mało wiosną, kiedy poziom wody był wysoki płynęły rzeką ciała martwych prosiaków z wyprostowanymi w górę nogami, ciała psów i cieląt. Wszystko to otoczone było brudną i niezwykle trwałą pianą. Podobną w kolorze do tej, która utrzymuje się na szklankach wypełnionych pszenicznym piwem.
 
Aż do momentu gdy wyemitowano ten cholerny ekologiczny program nie przeszkadzały nam te prosiaki i psy w rzece. Łowiliśmy tam jakieś płotki i pożeraliśmy je potem nie martwiąc się zawartymi w ich ciałach pierwiastkami ciężkimi. Opamiętanie przyszło późno. A kiedy przyszło zaczęliśmy się zastanawiać co jeszcze jest wokół takiego, że może nas zabić.
 
Najmniej obawialiśmy się kwaśnych deszczy, bo niby skąd miałyby się u nas wziąć. Jakież więc było nasze zdziwienie i przerażenie kiedy pewnego majowego poranka wyszliśmy na ulicę. Było właśnie po deszczu. Lało całą noc i na ulicach utworzyły się kałuże. Wokół ich brzegów – patrzyliśmy na to z niemym przerażeniem – utworzyła się siarkowo-żółta obwódka jakiejś dziwnej substancji, jakby drobnego proszku. Było dla nas oczywiste, że spadł oto kwaśny deszcz i dni nasze są policzone. Nie ma ratunku. Wszak nabraliśmy już w płuca tego zatrutego siarkowego powietrza, a zatruta woda wsiąkła w glebę, w której kiełkować zaczynały właśnie marchewka i buraki. Jak będziemy to jedli?!
 
Fakt iż nasi rodzice nie zaniepokoili się w najmniejszym stopniu tym dziwnym zjawiskiem nie zwrócił naszej uwagi. Rodzice nie interesowali się w ogóle ważnymi sprawami. Ciekawiły ich rzeczy banalne, jakieś trywialne głupstwa po prostu. Na przykład skąd wziąć mięso na obiad, albo gdzie kupić chleb, żeby nie rozleciał się w rękach przy próbie ukrojenia zeń kromki. Nie rozumieliśmy ich, a oni nie rozumieli nas.
 
W szkole było podobnie – nikt nie przejmował się kwaśnym deszczem, który spadł w nocy. O dziwo – nikt także nie umierał i nie wił się w konwulsjach na korytarzu. Wszyscy byli w formie, a pani od chemii wydzierała się na nas, jak zwykle, tak jakby kwaśny deszcz jej nie dotyczył, jakby była nań odporna i całkowicie przed tą plagą zabezpieczona. Nie rozumieliśmy tego. Nie rozumieliśmy dlaczego, kiedy w telewizji jest tyle wartościowych programów mówiących o różnych ważnych sprawach, nikt nie zwraca uwagi to że proroctwa podawane co wieczór przed dziennikiem spełniają się następnego dnia.
 
Żółto obwiedzione brzegi kałuż nie dawały mi spokoju bardzo długo. Kilka lat później, kiedy w Wiśle nie było już martwych prosiaków, a ludzie coraz rzadziej wywozili śmieci do lasu dowiedziałem się, że siarkową barwę kałuże zawdzięczały unoszącym się w majowym powietrzu chmurom pyłku z kwiatów sosny. Bardzo mnie to uspokoiło.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (19)

Inne tematy w dziale Rozmaitości