Właściwie tekst ten mógłby nosić tytuł o aspiracjach i możliwościach, ale lepiej niech już zostanie tak, jak jest. Chodzi mi to, że ludzie parający się piórem w Polsce mają zwykle na swój temat całkowicie zafałszowane mniemanie. Moim zdaniem bierze się do z faktu, że rynek wydawniczy jest tak naprawdę machiną propagandową służącą politykom i ideologom, a także różnym ciemnym siłom z kosmosu, albo i z jakichś dalszych obszarów. Pisarz na tym rynku jest człowiekiem osamotnionym i bezradnym, wydawca zaś nie pomaga mu wcale, przeciwnie, stara się jak najszybciej pozbyć pisarza odbierając mu jego pracę na warunkach jak najmniej dlań korzystnych. Taką sytuację mamy do końca wojny do dziś. Przed wojną było pewnie podobnie, tyle że wszystkim nie trzęśli ubecy, których zastąpili później fachowcy od sprzedaży, a Nałkowska z Kuncewiczową. I powiem wam kochani, że sam nie wiem co jest gorsze.
Pisarze zaś, pozostawieni sami sobie, próbując jakoś określić swoją wartość rynkową i wartość artystyczną przeważnie zaniżali obydwie. Wynikało to po trosze ze strachu, by nie zostać wyśmianym, a po trosze z innego lęku – naszego starego lęku, który każe zawsze strugać głupka w sytuacjach ekstremalnych, bo wiadomo, że głupiemu może się uda ujść z życiem.
Przez ten właśnie mechanizm wielcy myśliciele, publicyści polityczni i artyści pełną gębą robili z siebie dziennikarzy, komentatorów, reporterów, a wszystko po to by przeżyć i żeby pan wydawca się nie obraził. Człowiekiem o największym intelektualnym potencjale, który mógł być wyrażony talentem pisarskim w Polsce powojennej był moim zdaniem Leopold Tyrmand. „Dziennik 1954” to sporych rozmiarów książka pełna dygresji i spostrzeżeń, których próżno szukać u zadekretowanych myślicieli i samozwańczych filozofów. To nie jest rozrywka opowiadająca o dupie Maryni i huzarach, jak się niektórym wciąż jeszcze może wydawać, tylko coś innego zgoła.
Szczerze mówiąc nie przepadam za Tyrmandem. Nie przepadam, bo mam świadomość, że nie rozumiem wszystkiego o czym pisze w tych swoich długaśnych dygresjach, pełnych spostrzeżeń migocących i różnych takich błysków, których mój miałki i biedny umysł rozpoznać i nazwać nie potrafi. Mogę sobie wyobrazić ciśnienia i okoliczności, które sprawiły, że wielki intelekt Tyrmanda zniżył się do dziennikarstwa, do pisania dupereli i do literatury sensacyjnej. Za to ostatnie kocha się Tyrmanda najbardziej, tyle że Tyrmand jako pisarz jest słaby. Jest przegadany i nudny. To nie jest pisarz wyrastający ponad swoją epokę. „Zły” jest książką infantylną, nieprawdziwą od początku do końca, co słusznie wytknął Tyrmandowi Marek Hłasko – pisarz autentyczny. „Życie towarzyskie i uczuciowe” zaś to prawdziwe flaki. W XIX wieku Tyrmand być może zdobyłby tą książką salony, ale kiedy ją napisał salonów z prawdziwego zdarzenia już nie było. Nie było nawet saloników, ani salonek, więc nie ma o czym gadać.
Jako publicysta polityczny Tyrmand jest po prostu wielki. To jest postać wybitna i ludzie się na tym od razu poznali, co wyrażało się tym, że był Leopold Tyrmand wyrzucany kilkakrotnie z pracy z wielkim hukiem. To co Tyrmand napisał w Ameryce powinno, (i być może jest) być lekturą obowiązkową na wszystkich uniwersytetach świata. Nie to jest najważniejsze jednak w Leopoldzie Tyrmandzie. Cechą, która stawia tego człowieka gdzieś hen, hen, wysoko ponad nami jest odwaga. Leopold Tyrmand był człowiekiem bezwzględnie i bezapelacyjnie odważnym. Nie bał się po prostu niczego.
Największym moim zdaniem heroizmem Tyrmanda było utrzymywanie przy sobie nieletniej kochanki pod przykrywką dawanych jej korepetycji. Ojciec dziewczęcia – dygnitarz partyjny niższego szczebla z koneksjami., dookoła ponura ubecka noc, dopiero co przecież umarł Stalin. Dziewczyna – histeryczka i łapczywa na doczesne dobra oraz zaszczyty flądra. Jednym słowem same zagrożenia. W dodatku jaka konkurencja ze strony innych, bardziej wpływowych i ustosunkowanych mężczyzn? Przecież Tyrmand był wtedy nikim. Nikomu nie imponował, nie miał czasem na zupę, a pewnego dnia o mało nie umarł na żółtaczkę w swoim pokoiku. Ktoś przecież mógł za pomocą kilku prostych posunięć wykorzystać tę skomplikowaną sytuację i załatwić Tyrmanda na amen - towarzysko a może nawet i tak zwyczajnie. Pokusa była duża. A tu nic się nie stało. Wszyscy zazdrościli Tyrmandowi jego dziewczyny i nikt nawet nie próbował mu jej poderwać. Charyzma i wielkość Tyrmanda była więc nie do podważenia. Oczywiście, gdyby wzięło go pod ręce dwóch wielkich jak szafy ubeków, którzy daliby mu po łbie to charyzma by wyparowała. Nie doszło do tego jednak. I Tyrmand mógł kozaczyć dalej.
Bohater nasz zmaga się także z biedą. Ale jak! Kisielewski napisał, że jak Tyrmand dostawał skądś pieniądze to natychmiast szedł gdzieś i kupował whiskey. Za to się proszę państwa należy temu człowiekowi modlitwa i pamięć nas wszystkich po wsze czasy.
Koleją „pomyłką” publicystyczno-literacką jest Andrzej Bobkowski.
Kłopot z Bobkowskim polegał na tym, że on słuchał doradców, a doradcy ci podpowiadali mu, że wielki pisarz to jest Conrad, a wielkie pisarstwo zajmuje się problematyką moralną. No i właśnie tym Bobkowski próbował się zajmować. Nic z tego nie wyszło. „Coco de Oro” jest książką słabą, naciąganą, aspirującą i nie nadającą się do czytania. „Szkice piórkiem” zaś to dzieło wielkie, bo Andrzej Bobkowski pisze je od siebie i nikogo nie słucha. Najsłabsze w tym wszystkim jest tam to nieszczęsne zafascynowanie Francją i jej kulturą, ale to ta się jakoś przetrzymać. Opisy Niemców i tych wszystkich ciemnych typów krążących po okupowanym Paryżu rekompensują wszystko. Postać pana Zygmusia, który jest w stanie wszystko załatwić i wszystko sprzedać nie trzeźwiejąc przy tym nigdy jest wprost pomnikowa. Najlepszy zaś jest opis niemieckiej kokieterii wobec polskich robotników. Oto przebrany w esesmański mundur Niemiec z Włocławka, który „opiekuje” się Polakami w Paryżu, na zorganizowanej dla nich wigilii wstaje, podnosi kielich i intonuje pieśń – Hej chłopcy wraz! Nad nami orzeł biały! Tego się nie da zapomnieć kochani. To jest po prostu kwintesencja, delicja, majstersztyk i samo sedno.
Jest Andrzej Bobkowski pisarzem wielkim, ale jest także pisarzem błądzącym, uwikłanym w politykę i tę nieszczęsną problematykę moralną. Być może jest to najtragiczniejsza postać w polskiej literaturze. Nie będę tu przypominał historii jego życia i tragicznej śmierci, wspomnę tylko o jednym epizodzie świadczącym o tym, jak bardzo Bobkowski różnił się od reszty świata. W czasie komunistycznego przewrotu w Gwatemali, gdzie mieszkał, bojówka czerwonych zajmuje ulicę gdzie stoi wynajmowany przez Bobkowskiego dom. Robią to wolno, bo boją się, że w mieszkaniach na piętrze są uzbrojeni ludzie. A na tej ulicy nie ma już nikogo. Dosłownie nikogo. Policja zwiała, wojsko zwiało, cywile się pochowali i czekają co będzie. I tylko jeden człowiek uzbrojony w rewolwer czeka na komunistów. Jest nim Andrzej Bobkowski, nasz rodak.
Nieszczęście Bobkowskiego polegało na tym także, że on miał nieposkromione wprost ambicje dotyczące niezależności. Przez to właśnie nie miał zupełnie czasu na pisanie, bo musiał zajmować się zarabianiem pieniędzy, które wyczarowywał właściwie z niczego. No, bo któż kochani porwałby się na taki sposób zarobkowania, jak utworzenie sklepu z modelami lotniczymi w Gwatemali? No kto?
Jest jeszcze trzecia postać w tej naszej powojennej polityczno- literackiej historii. Postać, która ma największe szanse przejść do panteonu wielkich ze wszystkimi tymi etykietkami wymienionymi w tytule, choć tak naprawdę nie zasłużyła na żadną z nich. Człowiekiem tym jest Ryszard Kapuściński. Przeczytałem połowę jego biografii, tej najnowszej. Nie ma tam nic co dałoby się opisać słowem „kontrowersyjne”. To papka dla grzecznych dzieci. Szkoda, bo gdzie niegdzie widać, że był Ryszard Kapuściński postacią tragiczną naprawdę. Wcale nie przez swoje uwikłanie, jak to chce nam przedstawić Domosławski – ech te myślowe kalki i mielizny literackie – tragizm Kapuścińskiego polega na tym, że człowiek ten jest kompletnie zaślepiony. Nie jest do pewnego momentu jego wina, on po prostu nie wie, jak wygląda normalny świat. Dla niego – normalnie – to znaczy PRL. On do tego równa, to jest dla niego punktem odniesienia. Wiara w komunizm jest u Kapuścińskiego prawdziwa i doprawdy dziwne się wydaje to, że słyszy w tym wielkim świecie o moralnych przewagach Che, a nie słyszy o jego zbrodniach. Oczywiście, że słyszy tylko mu to nie pasuje do tezy życiowej i tyle.
Najbardziej tragicznie wypadają w tej książce aspiracje Kapuścińskiego. Dowiadujemy się mianowicie, że Ryszard Kapuściński miał ambicje by być myślicielem. To jest według mnie coś tak zawstydzającego, że aż nie mogę o tym pisać. Myślicielem! Najgłębsza myśl Kapuścińskiego nie wytrzymuje porównania z najbardziej banalnym spostrzeżeniem Tyrmanda. On w ogóle nie miał tak skonstruowanego umysłu, żeby zabierać się za myślenie. To jest reporter właśnie, dziennikarz, jakich tysiące snują się po świecie, tyle że on jest jedyny z tego nieszczęsnego kraju, który nazywa się Polska, bo jego akurat z niewiadomych przyczyn wypuścili i dali carte blanche na pisanie reportaży ze świata.
Fakt iż na świecie jest mnóstwo wolnych ludzi z wolnych krajów podróżujących sobie ot, tak nie przeszkadza Kapuścińskiemu w myśleniu. Fakt ów nie przypomina mu trudności paszportowych, jakie mają obywatele Polski i z niczym mu się to nie kojarzy. Kapuściński poświęca czas i siły na budowanie skomplikowanych – w zamyśle prostych i ekspresyjnych – metafor – które mają opisać procesy zachodzące w świecie. To jest drodzy państwo intelektualna nędza, która bez wspomagania nie przetrwa najbliższej pięciolatki. Dlatego właśnie przewiduję ciągłe wznawianie biografii „mistrza” i pisanie nowych.
Najbardziej żenujące zaś są wzmianki o tym, jak opornie szło mu pisanie, jak „rzeźbił w słowie”. To jest coś strasznego. Wszyscy tutaj na salonie piszemy i każdy kto traktuje to poważnie wie, że nie ma żadnego rzeźbienia w słowie. Tekst jest w głowie gotowy lub prawie gotowy. Człowiek siada i pisze. Zajmuje mu to godzinę, góra dwie z przerwą na kawę i papierosa. Pisanie to eksplozja, nie oddawanie moczu przez faceta z przerośniętą prostatą. O tym wszystkim nie wie Domosławski, co nieco zaniża jego rangę jako autora.
To co w tej książce ma być uwypuklone, pokazane jako zaleta Kapuścińskiego, jego wielkość, jawi się jako bieda i przymus. To smutna książka i być może przyczynek do jakiejś solidniejszej biografii tego człowieka.
Tak to kochani właśnie jest z tym polskim pisarstwem. Dzieję się tak z jednego prostego powodu – z braku wolności.
Inne tematy w dziale Polityka