Jeśli jakiś bywały w świecie nudziarz chciał wzbudzić zainteresowanie swoimi podróżami po jednym z egzotycznych krajów mawiał zwykle, że to kraj kontrastów. I tak były krajem kontrastów Indie, była nim Rosja, a także Meksyk i Chiny. O Polsce póki co nikt nie napisał, że to kraj kontrastów, postanowiłem więc zrobić to jako pierwszy. Polska jest krajem kontrastów, ale na swój specyficzny sposób. Nie tak, jak Indie czy Meksyk. Polska jest krajem kontrastów ze względu na Zbigniewa Hołdysa. Z tym, że – co należy wyjaśnić już na początku – traktujemy tutaj Hołdysa jako egzemplarz reprezentacyjny, osobnika za którym stoją rzesze podobnych mu istot czyniących z naszego kraju miejsce pełne kontrastów. Nie mam zamiaru tutaj nabijać się z łysej czaszki pana Zbigniewa skrytej pod kapeluszem. Chodzi mi o coś innego, o takie zjawisko, które kiedy w wywiadzie dla tygodnika „Przegląd” opisał aktor Jan Nowicki. Mam nadzieję, że nikt z moich czytelników nie opuści mnie z tego powodu, że przeczytałem wywiad z Nowickim zamieszczony w „Przeglądzie”. Ryzyko jest, no ale niech tam…jedziemy.
Powiedział Nowicki rzecz następującą; cytuję z pamięci; nie ma dziś mowy o profesjonalizmie, bo nikomu nie chodzi dziś o uzyskanie jakiegokolwiek rezultatu, chodzi o rzecz odwrotną. O pokazanie, że żaden rezultat nie jest potrzebny. Brak rezultatu to sukces według dzisiejszych norm obowiązujących w świecie rozrywki. Potem Nowicki mówił oczywiście o braciach Mroczek, którzy go denerwują, ale my dziś ich zostawimy w spokoju. Bracia Mroczek bowiem to mały pikuś w porównaniu z Hołdysem. Hołdys jest kwintesencją tego o czym mówił Nowicki – braku rezultatu pokazywanego, jako sukces. Hołdys nie potrafi śpiewać, a śpiewa. Nie potrafi grać, a mówią o nim, że muzyk. Hołdys nie zna się na interesach a prowadzi sklep. Nie ma pojęcia o prasie a wydaje gazetę, która zalicza padaczkę – jak to się poetycznie mówiło niegdyś w środowisku pismaków z pism kolorowych. I przy tym wszystkim jest Hołdys pokazywany w mediach publicznych i prywatnych, a przedstawiają go tam jako człowieka sukcesu. Powinienem w tym miejscu zapytać swoim zwyczajem – czy to nie dziwne? Nie zapytam jednak, bo wiem, że tego rodzaju praktyki mają u nas długą tradycję. Zaryzykowałbym nawet tezę taką, że im kto mniej ma zdolności muzycznych tym głośniej każą mu śpiewać, im kto mniej zna się gospodarce tym poważniejsze problemy ekonomiczne musi rozwiązywać, im kto dłużej siedział na urlopie dziekańskim studiując na politechnice, tym większego aktora z niego zrobią. Tak to działa. Pamiętam jeszcze takie czasy kiedy najmniejsze nawet miejsce w prasie zajęte było tekstem lub obrazkiem jakiegoś geniusza, który musiał tam być właśnie z tego względu, że nie potrafił literalnie nic.
Nie przypomnę sobie nazwiska tego faceta, ale rysował on takie rzekome karykatury, które drukowały wszystkie gazety. Na obrazkach były wielkogłowe stwory na pajęczych nogach. Nazywało się toto „pokrak”, a ten facet występował w mediach, jako autor tego słynnego „pokraka”. Nędza tego pomysłu była druzgocąca, a wstyd tych co musieli z tym gościem gadać w telewizji wielki, ale niczego to nie zmieniało. Autor słynnego pokraka dalej był pokazywany, a jego prace wypełniały ostatnie, humorystyczne strony gazet. Dziś już to na szczęście zniknęło i możemy, choćby tutaj w salonie, cieszyć się obrazkami Niewolnika, a jak ktoś lubi przydługą narrację to ma alternatywę w postaci Cezarego Krysztopy. I nikt chyba, a przynajmniej ja, nie ma cienia wątpliwości, że obydwaj panowie potrafią rysować i mogliby robić kariery w wydawnictwach, takie jak Raczkowski, a może i błyskotliwsze.
No właśnie! Marek Raczkowski. Wszyscy wiemy czym wsławił się ów zdolny przecież i bardzo popularny grafik. Wsławił się wtykaniem polskich flag w psie kupy. I jeszcze uważał, że to śmieszne. Ludzie się oburzyli i słusznie, a ja się tylko zdziwiłem. Po nie potrafiłem zrozumieć po co facetowi takiemu, jak Raczkowski, który ma rozpoznawalną kreskę, chleb suto omaszczony co miesiąc może sobie kupować, wszyscy w branży go znają i większość szanuje, a jeśli nie to nikt o tym na głos nie mówi, po co mu te flagi w kupie?
Wymyśliłem, że właśnie po to, by zaliczyć punkt zatytułowany „brak rezultatu”. Bez odfajkowania tego punktu nie ma mowy o występowaniu w telewizji. Jeśli ktoś nie zrobi czegoś głupiego odrażającego i ze swej istoty złego to Kuba Wojewódzki nie pokaże go w swoim programie. A tylko ten program się liczy dla „ludzi z branży”, inne są nieważne i w nich Raczkowski nie chciałby wystąpić, ani nic tam gadać. Tylko Kuba i nic więcej. Dopiero po występie u Wojewódzkiego człowiek który osiągnął niekwestionowany zawodowy sukces może powiedzieć, że jest naprawdę znany i sławny. Bo o to tu tak naprawdę chodzi – o przejście z grupy ludzi, którzy osiągnęli sukces branżowy do grupy ludzi, którzy osiągnęli sukces prawdziwy czyli telewizyjny. I za to przejście właśnie w Polsce płaci się póki co kontaktem z psią kupą. Dobrze, że nie żyjemy w Afryce, bo Wojewódzki przywiózłby do studia tonę słoniowego nawozu i w ramach podbijania słupków popularności kazał Raczkowskiemu szuflować to przez pół godziny.
Wracajmy jednak do Hołdysa. On także ma swoją psią kupę. Leży ona na facebook’u i Hołdys grzebie w niej obydwoma dłońmi, a także ryje nosem. Parska przy tym i śmieje się oczekując oklasków i, o dziwo, oklaski zbiera. Oburzać się na Hołdysa nie ma co, bo on jedynie usiłuje zarobić na utrzymanie siebie i rodziny. Oburzać trzeba się na tych, którzy kwestię karier artystycznych sprowadzili do grzebania w kupie. Nie znam niestety ich nazwisk i nie mogę ich tutaj wymienić, ale ludzie ci istnieją i pilnie strzegą tego stanu rzeczy. Tej piramidy stojącej na czubku, tej zasady, którą znamy od tak dawna przecież – im gorzej tym lepiej.
Kiedyś, kiedy jeszcze miałem telewizor oglądałem jakiś program typu „Szansa na sukces” czy „Mam talent”, czy coś podobnego. Zauważyłem rzecz dziwną. W przeciwieństwie do podobnych programów emitowanych w Wielkiej Brytanii, te nasze nie służą do lansowania nieznanych nikomu talentów. One służą do tego, by Gawliński mógł sprzedać jeszcze więcej płyt. Nie chodzi o to, żeby znaleźć operowego geniusza w punkcie sprzedaży telefonów komórkowych, chodzi o to, by go tam zamknąć na wieki. Niech tam zgnije, jak już swoją kilkuminutową obecnością w telewizji doprowadzi do tego, że publiczność przypomni sobie o sławnym artyście.
Utkwił mi w pamięci program z udziałem zespołu „Wilki”, na scenę wszedł w pewnym momencie pięćdziesięcioletni nauczyciel WF, gdzieś z Polski, facet o aparycji brytyjskiego oficera wojsk kolonialnych. Już na pierwszy rzut oka widać było, że nie żartuje i gdyby Gawliński był jego wychowankiem, na pewno nie wyglądałby jak pająk, któremu dzieci pozrywały sieć. Byłby napakowanym byczkiem, chciałby tego czy nie. No i ten facet zaczął śpiewać najlepszą piosenkę tego głupka Gawlińskiego, tę co jest tam fraza „uciekła do windy”. No, ale jak! Kochani! I byłby tę piosenkę zaśpiewał do końca i wygrał konkurs, gdyby mu Gawliński w pewnym momencie nie zaczął przeszkadzać. Otóż pan Robert widząc, że wuefista dystansuje go głosem o dziesięć długości zaczął śpiewać, a raczej beczeć razem z nim. Facet się pogubił i było po nim. Nie miał szans, a pan Robert mógł spokojnie zacząć się wymądrzać na temat emisji głosu.
Podobnie jest z rodzimymi naszymi rozśmieszaczami. Facet nazwiskiem Majewski, który nie potrafi opowiedzieć ani jednego śmiesznego dowcipu uważany jest za wesołka. Inni tak samo. A ja patrząc na nich mam jedno marzenie. Chciałbym zobaczyć zdjęcia, albo filmową relację z tego catingu, który doprowadził do tego, że taki Majewski musi nas rozśmieszać w telewizorze. Tylko tyle. To byłby dopiero show.
Inne tematy w dziale Polityka