coryllus coryllus
884
BLOG

Chuck Norris jest wielki albo o prawdzie

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 19

Niewielu zdaje sobie z tego sprawę, ale to prawda – Chuck Norris jest Metysem. Tak, tak, ten rudy i piegowaty gość, który wygląda jak ciasno zasznurowana szynka wyjęta wprost z wędzarni nie jest Szkotem, ani Szwedem, nie jest także Polakiem. Jego tata miał w swoich żyłach krew Indian Cheerokee. Mama, która była półkrwi Irlandką miała ją także. Gdyby Chuck chciał w swoich dokumentach, w rubryce narodowość, wpisać nazwę plemienia Cheerokee nikt by się temu nie dziwił. Miałby do tego pełne prawo.

 
Każdy wie czym zajmuje się pan Norris. Zajmuje się on zarabianiem niemałych pieniędzy, które uzyskuje w ten sposób, że występuje w filmach produkowanych przez swojego brata Aarona. W filmach tych Chuck robi to, co zwykle robił w życiu przez ostatnie 40 lat – bije i kopie. Jest on bowiem wielokrotnym mistrzem świata w karate, a do tego solidnie wyszkolonym żołnierzem. Nie ma więc żadnych kłopotów z demonstrowaniem bicia i kopania. W życiu czynił to w salach treningowych, a w filmach markuje ciosy zadawane żywym ludziom. Jest także pan Norris znany z tego, że ma słabe rozeznanie we wszystkich innych sprawach, które nie dotyczą pieniędzy, bicia i kopania. Tak przynajmniej twierdzą ludzie z pretensjami do ilorazu po obu stronach Atlantyku.  Ja jednak mam inne zdanie. Człowiek, który wymyślił tak prostą i skuteczną maszynkę do zarabiania pieniędzy, jaką bez wątpienia jest serial „Strażnik Teksasu” nie może być głupi. To bystrzak, ale taki któremu wszyscy zazdroszczą. Ma poza tym Norris jeszcze kilka zalet. Prowadzi się dobrze, to znaczy nie łapią go w łóżku z małolatami i nie widać go szwendającego się po nocy w stanie wskazującym na spożycie znacznych ilość alkoholu. On cały poświęca się pracy, którą kocha i swoim zainteresowaniom. Jest przez to Chuck Norris człowiekiem bardzo mi bliskim mentalnie. Ja też poświęcam się jedynie pracy i zainteresowaniom, ale one nie dotyczą bicia i kopania czego coraz częściej – w miarę jak latka lecą – żałuję.
 
Jest dla mnie Chuck Norris człowiekiem bezwzględnie konsekwentnym i zawodowo uczciwym, a jego indiańskie pochodzenie, którego się nie wstydzi, ale także nie eksponuje go za bardzo, tylko tę zawodową uczciwość podkreśla. Mamy więc rudego metysa, który broni Teksasu. Prawdziwego metysa.
 
W zapomnianym już filmie pod tytułem „Jak car Piotr Ibrahima swatał” występuje znany aktor i pieśniarz rosyjski Włodzimierz Wysocki. Gra on tam ni mniej ni więcej tylko tytułowego Ibrahima. Jest zaś ów Ibrahim Murzynem. Celowo nie mówię Afrykaninem, bo on nie jest wcale żadnym Afrykaninem tylko Murzynem właśnie. I niech wam się nie zdaje, że Ibrahim jest Pigmejem, na co wskazywałby warunki fizyczne oraz wzrost odtwarzającego tę rolę aktora. O, nie! Jest wręcz odwrotnie. Ibrahim jest Etiopczykiem, dziadkiem Aleksandra Puszkina. Każdy kto ma encyklopedię PWN może naocznie stwierdzić czym charakteryzują się mieszkańcy Etiopii. Tym mianowicie, że niesłuchanie trudno znaleźć wśród nich ludzi niskich. No, ale cóż to jest dla wybitnego, ale małego aktora zagrać smukłego i wysokiego Etiopczyka? To jest proszę Państwa betka. I Wysocki tę rolę zagrał brawurowo, wszystkim ten film polecam, bo można się nieźle pośmiać. Fakt pozostaje faktem – nie ma Etiopczyków podobnych do Włodzimierza Wysockiego. Nie ma i nigdy nie będzie, nawet gdy armia rosyjska przejdzie przez całą Etiopię gwałcąc co tam się po drodze nawinie. To się po prostu nie zdarzy.
 
Tak się składa, że będąc na wakacjach zawsze oglądam telewizję. Spędzamy od trzech lat urlop w jednym i tym samym miejscu w górach. Jest tam telewizor i kilka programów, w tym także programy czeskie. Nie pokazywali w tej telewizji bynajmniej filmu z Wysockim, pokazywali co prawda Chucka Norrisa, ale ja nie o tym chciałem dziś opowiedzieć, a przynajmniej nie tylko o tym. Pokazywali w telewizji festiwal piosenki rosyjskiej, którego rzecz jasna nie miałem zamiaru oglądać, ale jakoś tak wyszło, że przełączyłem. Trafiłem akurat na występ wokalisty, którego zapowiedziano tak – duma Rosji proszę państwa, Dima jakiś tam….Potem były jeszcze jakieś pochwały i burza oklasków, jak sądzę z playback’u, bo na widowni, choć licznej, było raczej cicho i spokojnie. Konferansjerka imieniem Alina chcąc dodać splendoru Dimie i podnieść jego wartość w oczach polskiej publiczności powiedziała także, że ma on bardzo dobre notowania u pewnego znanego, amerykańskiego producenta. – Nie jest źle – pomyślałem – facet nazywany dumą Rosji ma chody u amerykańskiego sprzedawcy płyt i to czyni go wielkim. Postanowiłem oglądać dalej. Rozczarowałem się jednak. Na scenie pojawił się przygarbiony młodzian, który jął poruszać się krokiem właściwym młodym pawianom biegającym po wybiegach ogrodów zoologicznych. Głos też miał nienajlepszy, a nędza jego występu  podkreślona została jeszcze koszmarnie słabym układem choreograficznym jakiegoś, polskiego jak sądzę, zespołu. Najlepsze było jednak to, że Dima śpiewał po angielsku.
 
Kilka dni po tych wypadkach, bo inaczej występu Dimy nazwać nie sposób, zobaczyłem w telewizji Mateusza Damięckiego, który siedząc na ławce w parku opowiadał jakiemuś nieznanemu mi facetowi o wspaniałościach tego ruskiego festiwalu i cudownym pięknie języka rosyjskiego, który – według Damięckiego nadaje się jedynie do deklamowania poezji i śpiewania romansów. Szkoda, że nie było w pobliżu jakichś rosyjskich żołnierzy mogliby wymienić jeszcze kilka zastosowań swojego rodzimego języka, o których Damięcki nie ma pojęcia. Patrzyłem na tego biednego Mateusza i nagle doznałem olśnienia. W każdym jego oku płonął bowiem ów dziwny, błękitny płomyk, który tak pięknie opisał mistrz Bułhakow na pierwszej lub drugiej stronie swojej wiekopomnej powieści, kreśląc w wyobraźni czytelnika portret Wolanda. – Nie jest źle – pomyślałem – i chciałem oglądać dalej. Dalej było jednak cięcie i przestali pokazywać Damięckiego.
 
Potem widziałem jeszcze retransmisje z zakończenia tego festiwalu i okazało się, że wygrała go aktorka Dereszowska, która – co było do okazania – nie dość, że nie potrafi nikogo przekonywująco zagrać, to jeszcze do tego nie radzi sobie zupełnie ze śpiewem, ale polskiej publiczności głosującej esemesami to nie przeszkadzało. Dereszowska wygrała. No i sami powiedzcie, jak tu nie lubić Chucka Norrisa?
 
Kiedy gasną światła i kończą się seanse filmowe, kiedy aktorzy zmywają farbę z twarzy i z wysokich, pięknych jak czarne anioły Etiopczyków przeistaczają się w bladych kurdupli ze skłonnościami do wódki i ogórków, kiedy rosyjscy wokaliści wkuwać zaczynają na pamięć tekst kolejnej angielskiej piosenki, kiedy nawet te dziwne płomyki w oczach Damięckiego staja się bledsze, kiedy Dereszowska świadoma swojej kompromitacji uśmiecha się głupio i biegnie do garderoby, kiedy dzieje się to wszystko Chuck Norris mimo rudych włosów i piegów ciągle jest Metysem. Prawdziwym.

Wszystkich zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (19)

Inne tematy w dziale Kultura