coryllus coryllus
399
BLOG

Kogo zaczarował Hołdys

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 20

Kiedyś pewna koleżanka zapytała mnie w jakim zespole grałem kiedy byłem w szkole. Odpowiedziałem, że w żadnym. Zdziwiła się – jak to w żadnym? – Zwyczajnie w żadnym – ja na to. A ona – ale przecież wszyscy chłopcy grali w jakichś zespołach. Okazuje się, że nie wszyscy. Bardzo trudno było jej to zrozumieć.

 
Nigdy, z wyjątkiem, krótkiego momentu kiedy to nagrałem sobie na kasetę płytę zespołu „Siekiera” nie przeżywałem żadnych emocjonalnych fascynacji muzyką nazywaną rock’roll. Było ciężko, ale jakoś dało się to przeżyć. Wszyscy dookoła szaleli, oglądali telewizyjną listę przebojów, typowali zwycięzców, zbierali plakaty z zespołami drukowane z tygodnikach „Nowa wieś” i „Zielony sztandar” , a ja nie. Starałem się także milczeć na temat tego co wyprawiają poszczególne zespoły, bo uważałem, że w większości przypadków są to rzeczy żenujące, a nie chciałem ranić uczuć moich przyjaciół.
 
Nie mogłem nigdy jakoś uwierzyć w to, że zespół „Perfect” jest najlepszy i najwspanialszy na polskiej scenie młodzieżowej, podobnie jak nie mogłem uwierzyć w to, że Kora Jackowska jest wielką artystką. Zrażały mnie do tego opisy zamieszczane pod zdjęciami tych ludzi w gazetach, na przykład taki pierwszy mąż Jackowskiej - ten brzydki gitarzysta - przeczytałem kiedyś, że to filozof rocka i od razu przestałem interesować się nim, jego żoną i innymi facetami z tego zespołu. Byłem wtedy bardzo młody i uważam, że znacznie bardziej bystry i krytyczny niż kilka lat później, kiedy to zdarzyło mi się zakochać w pewnej wariatce.
 
Nie rozumiałem tych wszystkich dyskusji na temat brzmień i różnic pomiędzy zespołami, bo uważałem – do dziś sądzę, że słusznie – że piosenka jest albo fajna, albo słaba. O jej fajności zaś decyduje po większej części sam wokalista, bardziej niż autor tekstu czy muzyk, co napisał do tego nuty (albo je tylko wybrządkał). Nie potrafiłem zachwycić się zespołem „Republika”, który uważany był za znawców za objawienie i coś zgoła odmiennego od popadającego w coraz większą tandetę i komercję „Mannamu”. Ciechowski nie podobał mi się zupełnie. Najgorzej jednak znosiłem Hołdysa. Wszystko przez to, że poranny, sobotni program dla dzieci i młodzieży rozpoczynał się od jego piosenki o lokomotywie. Piosenka ta psuła mi humor na całe słoneczne, sobotnie przedpołudnie, dopiero przy obiedzie dochodziłem do formy i mogłem się uśmiechać do bliźnich.
 
Kiedy byłem w szkole średniej, mieszkałem wraz z kolegami w internacie, były tam różne rygory i dyscyplina, a przynajmniej jej pozór. Nie można było na przykład opuszczać budynku po godzinie dwudziestej. Nie dało się to w żaden sposób pogodzić z pragnieniami młodych ludzi zamieszkujących ten internat. Moi koledzy ryzykowali bardzo dużo wymykając się w nocy na jakieś tandetne koncerty, które odbywały się w sąsiednich miastach. Wracali po nocach, szczęśliwi, że udało im się posłuchać wycia jakiegoś szarpidruta i zasypiali snem sprawiedliwych uśmiechając się do własnych myśli.
 
Największą ekscytację wzbudził w nich ostatni koncert grupy „Perfect”, który odbył się w Warszawie gdzieś w 89, albo 90 roku. Mnóstwo ludzi pojechało tam posłuchać Hołdysa. Do Warszawy było ponad 250 kilometrów i nie dało się przebyć tej odległości jadąc bez biletu, koszta były więc spore. No i jeszcze cena biletu. Wszystko powodowało, że na ostatni koncert Hołdysa i kolegów pojechali najbardziej wytrwali i najmocniej wierzący w wielkość i prawdę tej muzyki. Wrócili w nastrojach podniosłych i świątecznych, opowiadali sobie potem przez długi czas co tam im się podobało na koncercie, a co nie. Najważniejszy był jednak certyfikat. Hołdys i koledzy jego rozstawali się wprawdzie, ale na odchodnym sprzedawali ludziom specjalny certyfikat przypominający to całe świadectwo udziałowe, którym później Oleksy wyłudzał od ludzi pieniądze, tylko wydrukowany na mniejszym formacie – taka złocona ćwiartka papieru. Pokazywali sobie to chłopcy z dumą i nadzieją, wierząc, że obietnica zapisana na certyfikacie spełni się za 10 lat. O co chodziło? O to, że Hołdys i koledzy zobowiązywali się zagrać znów za dziesięć lat, a posiadacze certyfikatów wejść mieli na ten koncert za darmo. To się dziś wprost nie mieści w głowie, taki szwindel, ale wtedy ludzie wierzyli w takie rzeczy i uważali, że kto, jak kto ale Hołdys Zbigniew oszukać ich nie może. Nie pamiętam ile kosztował ten certyfikat, ale były to pierwsze opłacone złudzenia jakie dane mi było oglądać. Nie wiem, czy dziesięć lat później odbył się jakiś koncert, czy ci którzy wykupili certyfikaty byli na nim, nie wiem czy towarzyszyły im przy tym jakieś emocje. Być może nic się dla nich nie zmieniło i granie Hołdysa nadal budziło wzruszenie.
 
Wiele lat później – zupełnie przypadkiem – zobaczyłem pana Zbigniewa na jakimś festiwalu, jak siedzi na krześle pośrodku sceny, w kapeluszu, z ufarbowaną brodą i gitarą w rękach. Coś szumiało i brzęczało przy tym, a ja wziąłem to za zakłócenia fonii. Chwilę potem okazało się jednak, że to co innego. Okazało się, że Zbigniew Hołdys śpiewał. Nie mogłem uwierzyć, że to ten sam facet, którym ekscytowali się młodzi, zdrowi i przytomni ludzie, że dla niego ryzykowali wyrzucenie z internatu i jakieś szykany. Ta muzyczna nędza, która wyszła na scenę po tylko, by powiedzieć swoim występem – i co mi zrobicie, nikt z nas nie umiał śpiewać, a tylko niewielu potrafiło grać, a interes się kręcił jak złoto. Ludzie widzieli to, ale nie reagowali, nikt nie rzucił pomidorem w Hołdysa, nie krzyknął – skandal! I nie zażądał zwrotu pieniędzy za bilety i ten nieszczęsny certyfikat. Wiara w Hołdysa była potężna i myślę, że niewiele się w tej sprawie zmieniło do dziś. Chciałbym jednak spotkać się z tymi chłopakami, którzy wtedy, dawno temu kupili sobie obietnicę w postaci certyfikatu i posłuchać co mają do powiedzenia dziś.
 
Najdziwniejsze jest to, że wszelkie głosy rozsądku próbujące nas odciągnąć od różnych idiotycznych fascynacji odbieraliśmy jako atak na nasze suwerenne wybory i oryginalne gusta. Mój Boże, cóż osiemnastolatek może wiedzieć o gustach?! Albo o suwerennych wyborach? Do tego, że Hołdys to dureń przekonywali nas nie tylko rodzice, mój tata na przykład, ale także nauczyciele. O dziwo także ci związani z PZPR, ale nie młodzi, bo oni cieszyli się razem z dzieciakami z tych występów i tej szmatławej nowoczesności, ale starzy, wierzący w ideę, komuniści.
 
Mieliśmy takiego nauczyciela, Władka. To jest chciałem powiedzieć profesora Władysława T. Zmarł w zeszłym roku i nie było chyba nikogo, kto nie uroniłby łzy nad tą śmiercią. Był pan Władysław przez długi czas przewodniczącym POP i w przewodnią rolę partii wierzył, jak nikt chyba. O swoich rozczarowaniach nie mówił nikomu, a siebie i nas – uczniów traktował z wielką surowością, ale sprawiedliwie. Nie miał nic wspólnego z różnymi rozmamłanymi karierowiczami, którzy latali w spoconych koszulach. Był to pan o wyglądzie zaskakującym i nieprawdopodobnym. Tak jak on mógł wyglądać astrolog na praskim dworze cesarze Rudolfa, albo Jezuita nawracający dzikich na Borneo. Suchy, blady, energiczny, ze stalowymi, zdającymi się nie widzieć rozmówcy oczami. Pan Władysław nie piastował w szkole żadnej funkcji, a jednak cieszył się największym chyba szacunkiem uczniów, większym niż dyrektor. Kiedy zaczynałem naukę, nie był już Władek szefem POP, bo się z kimś tampokłócił. W ogóle o jego zasadach i postępowaniu krążyły legendy. Sam opowiadał nam, jak to zapisał się do straży rybackiej, a potem wkradał się w łaski kłusowników, którzy zabierali go na nocne łowy, a on im tam pokazywał legitymację i odprowadzał na milicję. Były to z jego punktu widzenia czyny szlachetne, bo on wierzył w słuszność działań aparatu państwowego i w siłę państwa. Uważał się także za jego reprezentanta. Jego drogi z państwem i partią rozeszły się wtedy, gdy okazało się, partia to jednak nie państwo i ludzie, którzy tam się pojawili zaczynają przypominać gwiazdy estrady, a nie surowych towarzyszy z lat rewolucji. Była w tym groźna naiwność, ale była też szczerość. Każdy w szkole wiedział, że kto, jak kto, ale Władek oceni go zawsze sprawiedliwie, nawet jeśli będzie to ocena surowa. Nigdy nie zapomnę kiedy odpytywał mojego kolegę z hodowli lasu – takiego przedmiotu nauczał – do dyspozycji nauczycieli i uczniów były wtedy podręczniki napisane w latach pięćdziesiątych, których bohaterem był Trofim Łysenko. Jego nazwisko pojawiało się na co drugiej stronie podręcznika do hodowli lasu, który służył do nauki polskim leśnikom. Władek – stary praktyk – wiedział ile bzdur jest w tej książce, ale musiał milczeć bo innych książek nie było. Dyktował nam zawsze długie, szczegółowe notatki, po to byśmy jednak coś z tej szkoły wynieśli i po lekcjach dotyczących morfologii gleb prawa ręka bolała mnie jak nie wiem co. Wracajmy jednak do odpowiedzi mojego kolegi (pozdrawiam cię Rajmund). Referował on jakieś zagadnienie, którego wyuczył się z tej nieszczęsnej książki. W pewnej chwili Władek – zawsze tak robił kiedy się zdenerwował – podniósł oczy znad dziennika i wydał dziwny pomruk. Kolega mój zamilkł, ale było już za późno. Władek reagował od razu i była to reakcja straszna. – Co za durnoty! – ryczał. – Skąd to wziąłeś! Co za bzdury!. – Wziąłem to z książki – odpowiedział spokojnie mój kolega. Władek nie uwierzył. – Albo mi to pokażesz w książce albo postawię ci dwóję – ryczał. Nie wierzył bowiem, że ów rażący idiotyzm może być wypisany drukiem w podręczniku zatwierdzonym przez resort do nauki zawodu. Kolega poszedł do ławki, przyniósł podręcznik i wskazał odpowiednie miejsce w tekście. – Dziękuje – rzekł na to Władek – ocena bardzo dobra, siadaj.
Taki to właśnie był nauczyciel. Czasami słuchając naszych odpowiedzi zamyślał się i odpływał gdzieś daleko, a my nie wiedzieliśmy gdzie. Raz tylko dowiedzieliśmy się wokół jakich spraw krążą jego myśli, a było to podczas słuchania referatu mojego innego kolegi (pozdrawiam cię Ziemek). Opowiadał ten mój kolega coś o strefach klimatycznych czy o czymś podobnym, a Władek kiwał głową i słuchał. Wydawało nam się, że z uwagą. Nagle podniósł swoje stalowe oczy na kolegę i ryknął, bez związku zupełnie – Niedługo to ich ekskrementy w próbówkach będziecie na szyi nosić! Kolega zbladł i przestał mówić. Zaległa cisza, bo nikt nie rozumiał o co chodzi, o czyje ekskrementy w próbówkach i dlaczego mamy je nosić na szyi. – Ten Borysewicz  - ryczał dalej Władek – gówniarz i świnia. Co on zrobił w tym Wrocławiu….Tu zatrzymał się na chwilę popatrzył na nas swoim niewidzącym wzrokiem i rzekł równie niespodziewanie do zmartwiałego kolegi – dziękuję, bardzo dobrze, siadaj. Lekcja potoczyła się dalej.
 
Nie wiem jak to się stało, ale nie przekonał nas wtedy do tego, by zrezygnować ze zgubnych fascynacji muzyką Borysewicza i Hołdysa. Nie uwierzyliśmy w jego spontaniczną i jakże szlachetną reakcję na to co jeden pijany dureń za pozwoleniem wszystkich ówczesnych czynników decyzyjnych wyprawia publicznie. Nie uwierzyliśmy Władkowi, który podchodził kłusowników i łapał złodziei drewna, w imieniu partii i państwa, a uwierzyliśmy Borysewiczowi i Hołdysowi, którzy zostali przez to państwo wykreowani po to, by ogłupić takich jak my właśnie. Nie wiem jak to się stało i mam nadzieję, że już nigdy się nie powtórzy.

ZAinteresowanych moją książką "Pitaval prowincjpnalny" zapraszam na stronę www.coryllus.p

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (20)

Inne tematy w dziale Kultura