Wzorem wielkich miast również mniejsze ośrodki układają działające na ich terenie placówki oświatowe w tabelki mające potwierdzać wysoką jakość kształcenia jednych i fatalną edukację w innych szkołach. Emocjonują się tym niezmiennie rodzice dzieci, które wkraczają w wiek szkolny. Same dzieci ekscytują się tymi rankingami trochę mniej. Czy takie zestawienia są w ogóle potrzebne? A jeśli tak to komu?
Wyobraźmy sobie niewielkie trzydziestotysięczne miasto, w którym działa sprawny samorząd, jest wydział oświaty w gminie i drugi w starostwie powiatowym. Dzieci chodzą do szkół, a rodzice do pracy. Pieniądze płyną z urzędu do tych szkół gdzie chodzą dzieci, szkoły prześcigają się więc w takiej organizacji zajęć i profilowaniu tychże, by zadowolić szafarzy pieniędzy czyli urzędników oraz rodziców. Dyrektorzy szkół, na których spoczywa największa odpowiedzialność dwoją się i troją, by ich placówka była najbardziej wyróżniającą się w okolicy i przyciągała najwięcej uczniów oraz zdobywała coraz lepszą opinię. Niestety nie wszystko idzie pomyśli troskliwych dyrektorów. W szkole zdarzają się pobicia uczniów, wymuszenia, kradzieże. Jakby tego było mało przychodzą tam również dilerzy narkotykowi, ochroniarz – emerytowany policjant, pan Waldek niewiele może na to poradzić bo jest stary i ma słaby wzrok. Szkoła traci więc w oczach uczniów, rodziców i może stracić także w oczach urzędników. Może, ale nie musi. Tutaj z pomocą troskliwym dyrektorom przychodzą rankingi. Najlepiej, by gmina lub powiat ogłosiła konkurs, oczywiście coroczny na najlepszą szkołę, taki by było kilka punktowanych miejsc. Klasyfikacja owego konkursu powinna być opisowa. Pod uwagę bierze się wtedy takie wartości, jak ilość uczniów biorących udział w olimpiadach, estetykę budynku szkoły, zaopatrzenie w pomoce naukowe – tutaj przydają się bardzo sponsorzy, na przykład mogą nimi zostać rodzice uczniów zagrożonych repetą, oraz to czy boisko i teren wokół budynku są posprzątane. Kiedy już ustali się kryteria można oceniać, a kiedy już się oceni opublikować wyniki w prasie lokalnej. Co tam mordobicia, papierosy i złodziejstwo! Mamy ranking i jest dobrze, ranking jasno wykazuje kto jest najlepszy w regionie.
Prócz dyrektorów szkół rankingami zainteresowani są także rodzice. Uważają oni bowiem, że dziecko powinno chodzić do dobrej, renomowanej szkoły, która ma opinię i wygrywa rankingi. Renomowana szkoła to taka, gdzie dzieci miast wypracowań piszą eseje, nie odpowiadają przy tablicy z tego czego się tam nauczyli w domu tylko „dokonują prezentacji”, również multimedialnych. Renomowane szkoły kładą nacisk na edukację ekologiczną i zatrudniają nauczycieli kilku języków – przynajmniej w teorii. W praktyce bowiem często polega to na tym, że edukacja ekologiczna to posadzenie kilku krzaczków przy szkole i krótka opowieść pani od środowiska o tym skąd się bierze kwaśny deszcz, oraz jakieś pamiątkowe dyplomy zamówione z firmie reklamowej prowadzonej przez rodziców jednego z uczniów. Za to wszystko trzeba płacić, nawet jeśli szkoła nie jest prywatna, tylko państwowa. Opłaty wnoszone są za dodatkowe zajęcia, za wycieczki edukacyjne, które są „atrakcyjne inaczej”, za wszystkie ponadprogramowe historie, którymi katuje się uczniów, żeby byli lepsi, mądrzejsi, bardziej „europejscy”. Ten ostatni argument powtarzany jest najczęściej mimo, że ci którzy nim szermują ani o edukacji, ani o Europie pojęcia nie mają. W całej tej zabawie nie uczniowie, nie ich wiedza i obycie w świecie są najważniejsze. Istotne jest by ludzie wywodzący się z jednego kręgu zawodowego i środowiskowego mogli posyłać swoje pociechy do tych samych szkół oraz by mieli przy tym poczucie, że dokonują właściwego dla przyszłości dziecka wyboru. O tym, by realnie ocenić jakość szkoły, jej rolę w przygotowaniu dziecka do studiów i do życia nie może być w tym wypadku mowy. Najważniejszy jest cel doraźny czyli konsolidacja lokalnego układu biznesowo-środowiskowego. Dzieci posyłane do „renomowanych” szkół w przysłowiowym Parzęczewie Dolnym nie będą robić kariery w Nowym Jorku, będą robić ją u siebie w Parzęczewie i o to chodzi. Wszystkie te cyrki z językami, ekologią, zajęciami plastycznym są po to, by uspokoić sumienie rodziców, a także po to by mogli sobie ponarzekać wieczorkiem przy piwku na to, jak te dzieciaki są dziś obciążone obowiązkami w szkole, a ile to w dodatku kosztuje! „No ale trzeba, kochany, trzeba, dla dobra dzieci”.
Wiadomo od dawna o tym, że polski uczeń kończący dobrą, renomowaną, znajdująca się w czołówce rankingów szkołę nie potrafi obliczyć ile metrów sześciennych drewna znajduje się w napotkanym przez niego przypadkowo w lesie stosie. Jest to umiejętność, której nie posiadł był, tak samo jak nie posiadł sztuki prawidłowego obliczania ile reszty musi mu wydać pani sprzedawczyni w sklepie z pieczywem. Potrafi on za to obliczyć zmienność funkcji, umie powiedzieć ile kilometrów dzieli od siebie księżyce Saturna, zna także teksty kilku piosenek po francuski i angielsku. Gdybyście jednak pozostawili go samego na małej stacyjce gdzieś pod Birmingham i polecili kupić bilet w kasie i wsiąść do pociągu odjeżdżającego w kierunku Londynu przeżylibyście srogi zawód. Może zarobiłby kilka funtów śpiewem na peronie dworca, ale to wszystko, potem policjant odprowadziłby go na komisariat i rozpoczęłoby się mozolne poszukiwanie opiekunów. A ojciec z matką przez cztery lata liceum płacili za dodatkowe, fakultatywne lekcje angielskiego! Czy ktoś wie po co?
Doświadczenia wielu pokoleń polskich uczniów wskazują, że sytuacja i tak jest lepsza niż była jeszcze kilka lat temu. Jest lepsza, ale tylko w niektórych szkołach i to nie w tych akurat, które uważane są za renomowane.
To jaka będzie szkoła zależy przede wszystkim od zaangażowania w pracę jej dyrektora. Oczywiście są tacy dyrektorzy dla których opinia o szkole jest ważniejsza niż jakość nauczania i dobro uczniów. Są tacy dyrektorzy, którzy dla dobrej opinii o swojej placówce poświęcą wszystko, są jednak także tacy którzy poświęcą siebie dla dobra uczniów. Niewielu ich co prawda zostało, ale jeszcze tacy istnieją. Nie wierzę w to, że bez osobistego zaangażowania ludzi, tylko za pomocą coraz nowocześniejszych programów i coraz bardziej „odjechanych” pomysłów a oświatę można poprawić funkcjonowanie szkoły.
Rankingi, nowe metody nauczania, prezentacje, eseje, to wszystko jest niesłychanie ekscytujące, nie powoduje jednak znaczącego wzrostu poziomu polskiej oświaty. Może by tak zamiast konstruowania rankingów szkół stworzyć ogólnopolską giełdę samorodnych talentów nauczycielski i dyrektorskich. Może to zmobilizowałoby tych, którym się nie chce i tych, którzy nie chcą płacić tym którym się nie chce do intensywniejszej pracy, a przynajmniej do myślenia.
Nie jest prawdą, że szkoły w małych ośrodkach i na wsi są palcówkami gorszymi lub gorzej prowadzonymi. Często to właśnie tam, gdzie klasy są ciągle nieliczne, a rodzice nie wywierają wielkiego ciśnienia na nauczycieli, pedagodzy potrafią kształcić dzieci według prostych i sprawdzonych reguł. Żeby przekonać się o skuteczności małych wiejskich szkółek należałoby prześledzić ilu ludzi wybitnych i zdolnych ukończyło szkoły zajmujące pierwsze miejsca w rankingach, a ilu wśród tych ludzi ma za sobą naukę w szkole wiejskiej. Odliczając od tego tych, którzy pozycję i pracę zawdzięczają znajomościom, proporce na pewno ułożyłby się na korzyść tych drugich. W końcu nawet Albert Einstein nie kończył żadnej prestiżowej szkoły, a zdarzyło się nawet że nie zdał do następnej klasy.
Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Technologie