Dziś nikt, a najmniej Baśka, która w tamtym czasie miała pięć lub sześć lat nie pamięta dokładnie dnia, miesiąca i roku kiedy Niemcy przybili do ściany mieszkania druty kolczaste i otoczyli nimi mały placyk pomiędzy barakiem, a drogą prowadzącą do kolejowej rampy. Na pewno było to rok 1942 lub 43, ale dokładnie nie wie tego nikt. Jeszcze tego samego dnia zaczęto zwozić do tego prowizorycznego obozu Żydów. Patrzyły na to wszystkie dzieci Kazimierza i Walerii, mała Baśka, Zbyszek i Tadek, który został potem oficerem w wojsku. Pod wieczór, kiedy plac zapełnił się ludźmi, kiedy zapalono reflektory oślepiające zebranych na gołej ziemi ludzi, do ich mieszkania zapukał jakiś człowiek. Zapukał i wszedł nie pytając o pozwolenie. Miał na sobie mundur esesmana, który opisywany był później przez małą Baśkę i jej braci w słowach właściwych baśniom i smokach i czarodziejach, a nie rzetelnym relacjom z czasów wojny. Człowiek ten nie przedstawił się wcale, odezwał się za to prawie po polsku i powiedział – bedzieta kobito chleb piekli lo nich i lo nos. Jo byda płacił.
Dzieci, Waleria i jej mąż Kazimierz wszystko zrozumieli. Zrozumieli także, że z tym człowiekiem nie ma mowy o negocjacjach, w mieszkaniu – nędznej izdebce o wymiarach cztery na cztery metry – stał bowiem piec chlebowy, jedyny w okolicy. Ludzie zaś muszą każdego ranka mieć świeży chleb, nawet jeśli są Żydami lub pilnującymi ich esesmanami.
W izbie prócz pieca były także rozstawione pod ścianami łóżka i stół, który zajmował cały środek pomieszczenia. Ciasnota była okropna i dzieci przez wszystkie ciepłe miesiące przebywały na dworze, a wtedy kiedy przywieziono Żydów przebywały tam jeszcze chętniej, bo lubiły patrzeć na tych dziwnych ludzi pilnowanych cały czas przez żołnierzy. Waleria mówiła swoim dzieciom, że Żydzi ci są ludźmi szczególnymi, że są to adwokaci, lekarze i nauczyciele ze szkół wyższych, którzy zostaną tutaj u nich, w otaczających okolice wąwozach wymordowani wszyscy jak jeden i dokonają tego ludzie, którym przewodził człowiek w mundurze czarownika mówiący śląską gwarą. Cała trójka rozdziawiała usta słuchając tych opowieści i patrzyła w zadziwieniu na swoją matkę, na Żydów i na esesmana, który nazywał się Stoscheck i pochodził z jakiejś wsi pod Zabrzem czy Gliwicami.
Stoscheck lub jak mówili nań miejscowi Stożek nigdy nie zwracał się do Walerii inaczej jak – „kobito” lub „wy”, ona zaś bała się go okropnie i spełniała wszystkie wydawane polecenia. Piekła co rano kilkanaście bochenków chleba z dostarczanej jej mąki, i czasem przyjmowała bieliznę do prania od żołnierzy. Żydom nie prała nigdy bo nie pozwalano na to. Stoscheck przychodził raz na tydzień i regulował rachunki z Walerią. Patrzył przy tym dziwnie i pogardliwie na jej męża, który nie odzywał się prawie nigdy, siedział tylko na łóżku pod ścianą i spoglądał na esesmana zupełnie tak samo jak pies. Bo Stoscheck miał psa, wielkiego czarnego wilczura, którego imienia nikt nie zapamiętał, tak samo jak nikt nie zapamiętał dokładnej daty tych wydarzeń. Mąż Walerii Kazimierz bał się tego psa prawie tak samo jak jego właściciela, bały się go dzieci i Żydzi, bali się wszyscy. Pies był naprawdę groźny i Stoscheck zabierał go zawsze ze sobą kiedy szedł z Żydami pod górę po to by zaraz skręcić w wąwóz i tam ich rozstrzelać pozwoliwszy wcześniej psu pastwić się nad nimi i gryźć ich ubrania i ręce. O tym wszystkim wiedział Kazimierz i bał się okropnie, wyobrażał sobie, bowiem, że pewnego dnia i jego mogą tak samo odprowadzić do wąwozu, poszczuć psem, a kiedy będzie czołgał się okrwawiony w zalegającej dno parowu glinie dostrzelić z bardzo bliska. Kazimierzowi, co było dziwne i bardzo irytowało Walerię, dopisywała wyobraźnia, dopisywała mu tak bardzo, że wszystkie jego dzieci, nawet najmłodsza Baśka, były co wieczór straszone innym okropnymi historiami, które jej mąż – absolutny analfabeta, nie znający książek ni gazet – wyciągał nie wiadomo skąd. Wyobraźnia owa była powodem wszystkich jego lęków i paraliżowała go w czasie całej wojny wielokrotnie. Na przykład na początku, kiedy latem 1939 roku samoloty niemieckie leciały bombardować Lublin ludzie uciekali przed nimi i chronili się w parowach, w tych samych, w których parę lat później Stoscheck rozstrzeliwał Żydów. Zawsze jakoś tak się składało, że Kazimierz biegł pierwszy i pierwszy był zawsze na miejscu, wśród żółknących liści i mokrej odpadającej ze ścian wąwozu gliny. Jego zachowanie napawało Walerię na przemian wstrętem i obawą, ale mieszkała z nim nadal, mieli bowiem trójkę dzieci, a ona miała już trzydzieści siedem lat nie mogła sobie nigdzie pójść. Pozostała jej tylko praca i dzieci. Nie wiem czy już wtedy mówiła tak mało jak w późniejszych czasach, w czasach kiedy ją znałem, myślę jednak, że tak, że ta małomówność i skrytość została jej z czasów gdy piekła chleb dla esesmanów i Żydów.
Dzieci bardzo lubiły pieczenie chleba. Waleria rozczyniała ciasto w wielkiej dzieży i plaskała swoimi pulchnymi rękami ugniatając je i podrzucając do góry, zajmowało jej to cały wieczór i sporą część nocy. Dzieciom szczególnie podobała się kamionkowa dzieża, taka wielka misa, w której rosło ciasto. Była to jedyna chyba solidna rzecz w całym ich gospodarstwie, jedyna która stanowiła jakąś wartość. Dzieża była twarda, na jej zewnętrznych ściankach ktoś zrobił patykiem szlaczki przed wypaleniem i te szlaczki także się dzieciom podobały. Najbardziej zaś podobało im się to, że ich matka, ponura i groźna dla maluchów przez cały dzień uśmiechała się wieczorem do tej dzieży i tego ciasta na chleb dla esesmanów. Uśmiechała się, a czasem nawet nuciła piosenkę, ale dziś już nikt nie potrafi sobie przypomnieć jaka to była piosenka. Chleb ten, pochłaniany przez ludzi Stroscheck’a i przez Żydów, jadły także dzieci, jadła go sama Waleria i jej mąż Kazimierz. Jedli go wszyscy, bo ludzie są równi wobec chleba, nawet jeśli później jedni zabijają drugich.
W domu każdy miał coś do zrobienia, nawet mała Baśka. Ona właśnie chodziła po mleko do gospodarza, który mieszkał nie tak daleko wcale, wystarczająco jednak daleko by droga po to mleko poznaczona była po każdej nocy krwią i trupami zabitych podczas próby ucieczki Żydów. Mała dziewczynka szła więc machając wesoło bańką i mijała zastrzelonych ludzi, których zabierano stamtąd kilka godzin później, kiedy na pobliskiej stacji kolejowej robił się większy ruch. Nie wiadomo, gdzie ich zakopywano, ani kto ich stamtąd zabierał. Mleko, które przynosiła Baśka było dzielone sprawiedliwie na siedem części. Swoją część otrzymywały dzieci, swoją otrzymywał Kazimierz, piła je także Waleria. Mleko dostawał również pies Stoscheck’a. Z tym psem to było tak, że Stoscheck kazał poić go mlekiem i to Walerię tak zgniewało, to marnotrawstwo – bo kto to słyszał, żeby mleko psu dawać – że odmówiła. Stosheck, który był furiatem wyciągnął już pistolet z kabury, ale pomiarkował się, bo zabiwszy Walerię, żonę robotnika kolejowego nie przysporzyłby sobie przyjaciół wśród żandarmów z dworca, nie znalazłby poza tym drugiej kobiety do wypiekania chleba. Zrezygnował. Porządnie jednak przestraszył Walerię, która powiedziała, że da psu mleko, ale pod jednym warunkiem. Był to trudny warunek, ale Stoscheck był nim tak zdziwiony, że zgodził się. W obozie siedziała młoda pani adwokat, nikt nie pamięta już czy pochodziła z Lublina czy z Warszawy, na imię miała Roma, chorowała na gruźlicę, a w tamtych czasach ludziom takim jak Waleria wydawało się, że gruźlica to choroba, którą można wyleczyć kubkiem gorącego mleka, zażądała więc, by w zamian za mleko dla psa mogła nosić co rano kubek wrzącego mleka także Romie, bogatej i wykształconej Żydówce, którą i tak mieli wkrótce zabić.
Kiedy dziś o tym myślę wierzę, że Waleria zrobiła to powodowana sentymentem. Historia jej życia nie była bowiem wesoła, bardzo wcześnie zmarli jej rodzice i ona – małe dziecko – poszła na służbę do ludzi. Tak się złożyło, że służyła w Warszawie, najpierw u jakiegoś ogrodnika na Wierzbnie, a potem u Żydów. Nie u jakichś chałaciarzy, ale u Żydów, którzy mieli w domu książki i porcelanę. Myślę, choć nie wiem tego na pewno, bo nigdy mi o tym nie powiedziała wyraźnie, że ktoś ją tam nauczył czytać. Tak, tak, o to tylko wtedy chodziło. Bo Waleria w przeciwieństwie do swojego męża potrafiła czytać. Pisać nie umiała, bo – jak sama mówiła – pisanie ją męczyło i nigdy nie miała do tego serca.
Każdego ranka szła więc pomiędzy tymi esesmanami z kubkiem gorącego mleka, na którym stygł kożuch i wręczała go czarnowłosej Romie, która nie wiedziała co z tym prezentem zrobić, bo wokół byli przecież inni, głodni i spragnieni, nie rozumiejący nic z tej ceremonii. Roma nigdy nie zamieniła z Walerią ani jednego zdania, poza krótkim „dziękuję”, które padało zawsze po odebraniu kubka nie nawiązała się pomiędzy nimi żadna więź. Trwało to do samego końca.
Pies dostawał mleko w misce pożyczonej od żołnierza, miska ta stała przed progiem mieszkania i zwierzę gwałtownie uderzało w nią nosem chłepcąc mleko. Dzieci patrzyły na to zza drzwi i bały się wyjść, pies był bowiem szkolony i łatwo rzucał się na ludzi. Kiedyś nawet zdarzyło się, że średni syn Walerii i Kazimierza, Zbyszek bawił się na górce i wołał coś do stojących w dole kolegów i rodzeństwa, patrzyło na niego to głupie esesmańskie bydlę i nagle nie wiadomo dlaczego ruszyło po stoku wprost na tego dzieciaka. Pogryzienia nie były wielkie, ale w czasach gdy nie było lekarzy i pieniędzy mogły stać się problemem, wielu ludzi umierało wtedy wskutek zakażeń. Stoscheck nic sobie nie robił z tego wypadku, pogłaskał psa tak jak zwykł to czynić gdy zwierzę szarpało Żydów przed zabiciem i ruszył do swojej kwatery. Wtedy jednak stało się coś dziwnego. Kazimierz, który bał się wszystkiego, bomb z samolotów, psa, kuli esesmana i żandarmów pilnujących dworca zaczął krzyczeć tak strasznie jak nigdy dotąd. Stał przed Stoscheck’iem, rozumiejącym przecież doskonale po polsku i wymyślał mu swoją nadwiślańską gwarą, klnąc przy tym i plując na ziemię. Był to mężczyzna silny i potężny i doprawdy gdyby nie to, że esesman miał przy sobie pistolet sprawy mogłyby się potoczyć różnie, tym bardziej, że żaden z jego podwładnych nie ruszył mu z pomocą.
Stoscheck byłby pewnie zastrzelił Kazimierza, gdyby ten nie zakończył swojej wściekłej tyrady obronie syna ważkim bardzo i przeważającym całą sprawę argumentem – jo pójda do kumendanta – rzekł niepiśmienny mąż Walerii i ojciec pogryzionego przez psa Zbyszka. Wbrew logice, która nakazywała nie leźć Niemcom w oczy Kazimierz zrobił to co zapowiedział i wkrótce przed obozem, na drodze, zatrzymał się samochód w którym siedział drobny i niski oficer oraz dwóch uzbrojonych żołnierzy. Dzieci zapamiętały z tego tyle, że oficer ten miał dębowe liście na patkach przy kołnierzu i mówił początkowo bardzo mało, a potem wprost ryczał, kiedy już postawiono przed nim Stoscheck’a, grożąc mu śmiercią, sądem polowym, gestapo i wszystkimi strachami, które Niemcy mieli zawsze na podorędziu dla swoich i dla obcych. Stoscheck milczał, bo wiedział, ze komendant tak ważnej stacji jak ta leżącej wprost przy trasie do Lublina, która dalej prowadzi do Przemyśla, Lwowa i aż na sam wschodni front nie może straszyć na próżno i na pewno nie żartuje. Stał więc i słuchał tylko, patrząc przed siebie, i nigdy już potem nie zdarzyło się, by spuszczał swego psa ze smyczy jeśli w pobliżu bawiły się dzieci. Tak to przynajmniej opowiadały po latach one same.
Kiedy ułożono sobie jako tako sprawy z psem esesmana Stoscheck’a przyszła kolej na jego samego i tutaj zaczęły się prawdziwe problemy. Był to, bowiem, człowiek uparty, zawzięty, mocny w swoich postanowieniach i twardy. Miewał przy tym różne obsesje i przyzwyczajenia nie zrozumiałe dla nikogo poza nim. Kiedy rozpoczęto likwidację obozu, kiedy Stoscheck każdego ranka wyprowadzał Żydów w parowy i tam strzelał do nich z bliskiej odległości, zaczął także częściej odwiedzać mieszkanie Walerii i Kazimierza. Wracał zawsze z tych wąwozów sam, żołnierze zakopywali trupy, a on szedł podwijając rękawy koszuli wzdłuż łanu żyta, które za moich czasów zamieniło się w czereśniowy sad, szedł tak biały, w tej koszuli, z plamą munduru przerzuconą przez ramię i mruczał coś pod nosem. Wchodził jak zawsze bez pukania i mówił jedno tylko słowo – wody. Waleria nie chciała podawać mu wody, nie miała w czym, a Stoscheck potrzebował jej nie do picia, bo chyba nigdy nie napiłby się z tego samego naczynia, z którego pili Waleria i Kazimierz, woda potrzebna mu była do umycia okrwawionych rąk. – Nie mam miski – protestowała kobieta. – A, o – Stoscheck wskazywał na dzieżę do rozczyniania chleba. Waleria prawie płakała podając mu naczynie wypełnione czystą wodą. Stoscheck zanurzał po w niej po łokieć najpierw jedną krwawą rękę, a potem drugą, kiedy krew spływała do dzieży barwiąc wodę na bladoróżowy kolor wylewał ją za próg i żądał nowej porcji. Ta z kolei służyła mu do obmycia upstrzonej kropelkami krwi i lepkiej od potu twarzy. Kiedy się umył, szedł do siebie na kwaterę. Rytuał ten powtarzał codziennie i codziennie serce Walerii krwawiło zupełnie tak samo, jak ciała pomordowanych, kiedy podawała mu tę dzieżę do chleba. Trwało to aż do samej likwidacji obozu.
Tuż przed końcem nasiliły się ucieczki. Żydzi za wszelką cenę próbowali wydostać się zza drutów, wśród uciekających przeważali mężczyźni, kobiety były bardziej zrezygnowane i chyba bardziej chore, tak jak Roma, która w ostatnich dniach prawie nie ruszała się z miejsca. Pewnej nocy do drzwi mieszkania Walerii i Kazimierza zapukało dwóch takich uciekinierów, przeszli pięć kroków jedynie, musieli więc przekupić czymś strażnika, bo inaczej przecież by ich zastrzelił. Przeszli do mieszkania z genialnym w swojej prostocie pomysłem. Postanowili, że poproszą Walerię o to, by ukryła ich w piecu chlebowym, który zajmował większą część jej mieszkania, Kalkulowali tak; obóz jest na wykończeniu, zostało jeszcze kilkadziesiąt osób, może trzydzieści, a może mniej, oni schowają się w piecu, a Waleria powie, że piec się zepsuł. Stoscheck na pewno uwierzy, a może nawet będzie zadowolony, cóż to jest dla niego zabić trzydzieści osób. Wszyscy pójdą w wąwozy za jednym zamachem, potem esesmani posprzątają plac, zwiną druty, a oni w tym czasie będą siedzieć po cichu w piecu. Kiedy będzie po wszystkim wyjdą i ruszą przed siebie, może ich ktoś przechowa. Tłumaczyli to wszystko struchlałej Walerii, która patrzyła to na wyciągane przez nich z kieszeni pierścionki i obrączki, to na swoje pobudzone dzieci. Kiedy skończyli kazała im iść precz, a oni zdziwieni, że tak łatwo poszło im ze strażnikiem, a tak źle z tą niepiśmienną kobietą ruszyli przed siebie.
Stoscheck przywiózł ich martwych na furmance następnego dnia. Nawet daleko doszli. Ludzie mówili że aż het, het, za wąwozy. Kilka dni później Waleria przestała nosić mleko dla Romy, ta bowiem zmarła nie doczekawszy likwidacji obozu. Stoscheck zaś zabił wszystkich Żydów i zwolnił swoją kwaterę. Ludzie mówili, że przenieśli go do Poniatowa, ale mylili to miasto z pobliską Poniatową tak, że już nikt w końcu dokładnie nie wiedział, gdzie podział się ten człowiek.
Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Kultura