Frank marzył o tym, by mieć klimatyzowane biuro maklerskie gdzieś na 64 piętrze biurowca w centrum Londynu, ładną i energiczną sekretarkę, która zakładałaby do pracy jakąś ekstra bieliznę, chciał także wyjeżdżać zimą w Alpy, a lato spędzać na łagodnych, owiewanych oceanicznym wiatrem portugalskich plażach. Obrazy takie pojawiały się w jego wyobraźni ilekroć zostawał sam i nikt nie mógł mu przeszkadzać w syceniu się marzeniami, pojawiały się one także w czasie snu, ale wtedy prócz wizji dynamicznej egzystencji uczciwego biznesmena przed oczami Franka przewijały się także obrazy trupów tych wszystkich ludzi, których kiedyś zastrzelił, lub którym poderżnął gardła. Frajda nie była więc pełna, a i sen także nie należał do spokojnych. Budził się więc Frank Melo w swojej wielkiej sypialni, pełnej kurzu i wiercących nozdrza zapachów, wyplątywał swe masywne ciało z moskitiery i szedł powoli w kierunku okna popatrzeć na zatokę.
Jego sypialnia, jak i biuro, centrum dowodzenia czy jak to tam nazywali ci, w których Frank wzbudzał uczucia inne niż pogodna sympatia, mieściło się w dobrze podniszczonej, pamiętającej królową Wiktorię rezydencji, gdzie nie było porządnej klimatyzacji, tylko rachityczne wentylatory obracające się w tempie właściwym żarnom poruszanym przez stare Murzynki gdzieś w górach Ashanti. Dookoła bungalowu rozciągał się zapyziały ogród, pełen roślin, których Frank nie potrafił nazwać, ani się nimi zaopiekować, nie interesowało go to zresztą odkąd wyrzucił ogrodnika. Na zewnątrz tak jak i w środku panował upał nie do wytrzymania. Frank zatrudniał miejscową służbę, były to trzy kobiety i jeden lokaj, ale wszyscy oni nie wyglądali tak jak sekretarki i asystenci z marzeń o lepszym życiu. Frank bowiem prócz marzeń miał jeszcze obsesje, a imię najsilniejszej z nich brzmiało – oszczędność. Służba w domu Franka była więc leniwa, poruszała się tak jak kosmonauta Armstrong, kiedy pierwszy raz zeskoczył z kapsuły na powierzchnię srebrnego globu. Wszystkie trzy kobiety chodziły w długich sari, nigdy w życiu nie widziały porządnych koronkowych majtek, ani biustonosza, były śniade i pachniały nieznośnie.
Frank nie miał towarzystwa, w jego sytuacji trudno było je mieć. Był kimś w rodzaju rezydenta, doglądał interesów, podlegał mu cały stan i miasto, a być może całe Indie. Jak było naprawdę Frank nie wiedział, nie wiedział bowiem czy organizacja prowadzi jakieś interesy poza Bombajem. Frank nie miał towarzystwa także z tego powodu, że wzbudzał postrach. To znaczy miał wzbudzać postrach. Po to go właśnie powołano na to stanowisko, po to go zatrudniono, żeby nikt nie ośmielał się robić organizacji jakichś przykrości.
Wszyscy ci kurwiarze, szulerzy, złodzieje i szantażyści, właściciele domów gry i torów wyścigowych mieli się go bać jak diabli. I bali się. Frank wiedział, jak wzbudzać postrach i czasem dawał szkołę temu lub tamtemu. Często nawet wtedy kiedy nie było winnych. Każdy bowiem wie, że jeśli wszystko idzie dobrze to znaczy, że zło jest w pobliżu i trzeba przetrzepać skórę jednemu lub drugiemu kooperantowi, wprost dla higieny, a także po to, by odstraszyć demona destrukcji, których zawsze czyha na dogodny moment, by zniszczyć każdą dobrze zarządzaną organizację.
Wszystkie te działania przynosiły Frankowi pieniądze, ale nie dawały za grosz satysfakcji, a w pewnym wieku i przy pewnych sumach na koncie człowiek przestaje interesować się wysokością wypłaty, a zaczyna zajmować się swoim życiem. Zadaje sobie na przykład pytanie – czy żyję w pełni? Albo – dokąd zmierzam? Frank wiedział doskonale dokąd zmierzał, ale jego marzenia były ciągle odległe. Miał na spokojne życie, mógł wyjechać gdziekolwiek i tam nudzić się do końca życia, tak jak nudził się teraz. Frank jednak chciał sprawdzić się w prawdziwej grze, w interesach, gdzie negocjacji nie prowadzi się pistoletem, gdzie nie bije się ludzi do nieprzytomności, nie wyrzuca się ich do zatoki nocą z lecącej nisko awionetki ....Takie tam...marzenia – myślał.
Brakowało mu około 300 tysięcy dolarów. Tyle potrzebował, żeby zmajstrować sobie uczciwą przeszłość, doprowadzić do porządku swój wygląd i rozpocząć poważne interesy. Na pozór niewiele, ale interesy szły coraz gorzej, a od czasu kiedy policja przejęła w tej tam – Polsce - cały transport haszyszu, który Frank wysłał do Londynu, to już było całkowite gówno. Potrzeba było czegoś nowego, nowego pola do działania, nowego interesu, całkiem świeżego rynku, na którym Frank stałby się od razu potentatem i zgarnął większość udziałów. I taki rynek się otwierał. Frank uśmiechnął się na samą myśl. Otwierał się jednak bardzo powoli. Zapotrzebowanie zwyżkowało, szczególnie tu w Azji, jednak stanowczo za wolno jak dla Franka. Frank słyszał, że interes rozkręca się lepiej w Indochinach, ale co go obchodziły Indochiny, on był tutaj, w Bombaju, a tu na razie sprawy nie szły najlepiej.
Może trzeba by to było rozreklamować – pomyślał Frank i uśmiechnął się do własnej głupoty. Przez te cholerną nudę takie rzeczy przychodzą człowiekowi do głowy – myślał dalej. Myślenie nie szło Frankowi najlepiej, obwiniał za to upał i brak klimatyzacji, ale nie poddawał się – myślał bez przerwy.
- Jakoś trzeba ściągnąć tu tych frajerów. Ten co był ostatnio sprowadził czterech, wcale nieźle. Potem ci Niemcy. Przyjechali z dzieckiem – Frank o mało nie zemdlał – oni to mają pomysły. Jeszcze ten facet ze stanu Maine, właściciel sieci hurtowni, no i klient najważniejszy - Antonow z kolegami, sympatyczny rosyjski przestępca, który zainstalował się gdzieś w Kirgizji i czasem tu wpadał. Zawsze miał pieniądze i często kupował kilka numerków pod rząd, jego koledzy też nie skąpili. Jedyny kłopot, że za dużo pili i czepiali się dziewczyn z obsługi, ale zostawili pięćdziesiąt tysięcy. Jak na tydzień to sporo. Frank zainkasował z tego dziesięć, reszta poszła do centrali, no i półtora tysiąca dostał Bob. Chciał trzy – co za bałwan – trzy tysiące za nic- Kiedy on, Frank troszczy się o organizację całej imprezy, płaci za urządzenie lokalu, przekupuje policję, przegania ludzi z ulicy, opłaca obsługę, sprowadza dziwki, słowem zaharowuje się prawie na śmierć za marne dziesięć tysięcy, ten idiota chciał trzy za nocną przejażdżkę samochodem. Farnkowi nie mogło się to pomieścić w głowie, taka bezczelność. Wczoraj przyszło polecenie, żeby pozbyć się Boba. Najlepiej szybko. Trzeba było go zwabić w jakieś dogodne miejsce, puknąć w potylicę, załadować do samochodu, wywieźć za miasto, tam przeładować do awionetki i udać się w kolejny nocny lot nad zatokę. Frank właśnie miał zacząć o tym myśleć i dopracowywać szczegóły kiedy służąca przyniosła mu terkoczący telefon. Identyczny jak ten który stał w szafce, w biurze rachunkowym prowadzonym przez Raymonda Felipe
- Tak?
- Szefie, tu Ray – głos w słuchawce był zniekształcony
- Co się stało Ray – w głosie Franka nie było niepokoju, dla Raya Felipe miał zawsze dobre słowo i traktował go ciepło.
- Był tu ten Bob szefie, zabrał pieniądze braci Karamćandani, powiedział że za mało mu szef płaci.
Franka zamurowało
- Przyłożył ci? – Raymondo wyczuł, że szef troszczy się o niego naprawdę, poczuł się lepiej
- Tak szefie, ale to nic
- Idź do domu Ray
- A co z braćmi? Przyjdą po forsę?
- Braci zostaw mnie
Frank odłożył słuchawkę i zapadł się w fotel. Rabować pieniądze organizacji, pod jego nosem! Trzeba być chorym umysłowo. Od początku nie podobał mu się ten facet. Przysłali go tutaj z rekomendacją z San Francisco. Gość wyglądał, jakby jadł codziennie wiaderko czekoladowych batoników i popijał to dopalaczami z kubełka do szampana. Cały czas się ruszał, robił coś z rękami, zakładał nogę na nogę, gładził swoje rzadkie włosy, mrugał tymi wyłupiastymi oczami, a raz – na samo wspomnienie Franka przeszedł dreszcz – raz w jego obecności zaczął normalnie dłubać w nosie. I od tamtej chwili Frank stracił do niego zaufanie. Miast tego zaczął narastać w nim wstręt do Boba i chęć pozbycia się go za wszelką cenę. No i jak on się ubierał? Te koszule w kwiatki, te portki po dziadku marynarzu z Auckland. No rozpacz po prostu. Myśląc o tym wszystkim Frank powoli podniósł słuchawkę i wybrał numer.
W słuchawce odezwał się kobiecy, piskliwy głos, jego właścicielka myślała zapewne, że zna angielski.
- Śłucham?
- Jest Raszid? – spytał Frank
- Sahib Raszid nie być...być wieczór...pomóc?
- Tak pomóc, zawołaj tego drugiego spryciarza.
Po chwili w słuchawce odezwał się niski i pewny siebie głos
- Tak? – powiedział ten głos
- Słuchaj Achmed, musisz tu być zaraz, z bratem
Głos w słuchawce od razu stracił pewność siebie
- Szefie! Nic z tego...brat Raszid ....wyjechać...nie być w Bombaj
- To go sprowadź z powrotem i to szybko, chodzi o wasze pieniądze
- Gdzie one? – głos w słuchawce zrobił się płaczliwy, Frank uwielbiał jak Ahmed Karamćandani,i, gruby jak słoń mieszaniec arabsko – hinduski troszczy się o swoje pieniądze. Móc słuchać tych kwików to była prawdziwa frajda, Frank uważał nawet, że znacznie większa niż nocne loty nad zatoką w małej awionetce, tuż nad powierzchnią wody. Najbardziej w tym wszystkim bawił Franka akcent obydwu braci.
- Zniknęły – powiedział Frank kiedy Achmed już się wysapał i ze słuchawki przestał dochodzić głos, jaki zwykle wydają króliki duszone przez jastrzębia.
Będziemy szef...będziemy na pewno.
Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Kultura