coryllus coryllus
1931
BLOG

Dzieci peerelu (30) Wychowanie obywatelskie

coryllus coryllus Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 13

 

W świecie, który nas otaczał nie było miejsca na pogodne żarty czyli tak zwane psikusy. Czytaliśmy o tych psikusach w różnych książkach dla dzieci i oglądaliśmy je w filmach, ale my sami nigdy nikomu psikusów nie robiliśmy. Byliśmy na to zbyt poważni. Nasze wyobrażenia o relacjach międzyludzkich kształtowane były na podstawie filmów takich jak „Kierunek Berlin”, seriali o pancerniakach i agentach wywiadu, oraz amerykańskich produkcji takich jak na przykład „Ostatnia walka Apacza”. Te rzeczy traktowaliśmy całkiem serio. One nam się podobały i uważaliśmy, że pokazywane tam zachowania, a także język którego używają bohaterowie są godne naśladowania.
 
Ze wstrętem odwracaliśmy się od filmów, które rzekomo opowiadać miały o życiu dzieci w naszym wieku, gdzieś w Polsce. Były to historie boleśnie nieprawdziwe i nie miały one w sobie nic czym można by potem zaimponować kolegom w czasie spotkań towarzyskich na śmietniku przy wyschniętej gliniance. Nawet tytuły tych produkcji były niepoważne. No bo cóż to jest: „Dziewczyna i chłopak, albo heca na 14 fajerek”? Kogo to może zainspirować? Pedałów jakichś chyba tylko. Albo najbardziej znienawidzony serial wszechczasów pod tytułem „Siedem stron świata”? Żenujący śmieć opowiadający o życiu dzieci na nowoczesnym blokowisku w Łodzi. Slumsy te pokazywane tam były jako szczyt nowoczesności, a dzieci łażące po tych betonowych niwach, wśród śmietników i trzepaków robiły takie miny jakby ich życie upływało na plaży w Portofino. Nie znosiliśmy tego. Nie podobało nam się na przykład to, że każdy z tych dzieciaków miał rower, co było czystą fantastyką, bo dokładnie pamiętam, że w sklepach można było wtedy kupić jedynie rowery marki „Ural”, które ujeżdżać bezpiecznie mogli jedynie najwyżsi mężczyźni mający do tego potężną siłę w nogach. Ja miałem taki rower, ojciec odciął mi od niego ramę, żebym sobie jakiejś krzywdy nie zrobił, przy nieuchronnych upadkach i kolizjach.
 
Dzieci w serialu „Siedem stron świata” miały zaś normalne rowery, składaki, miały rowery wyścigowe i jakieś jeszcze, ale nie pamiętam jakie. To było nie do pomyślenia w naszej okolicy. Serial ten był więc wielokrotnie wyszydzany, a pokazywani tam chłopcy i dziewczęta nie mieli nam nic do zaproponowania. Był to jednak serial, który obok wspomnianej już „Hecy na 24 fajerek” bardzo podobał się niektórym nauczycielom. Cześć grona pedagogicznego, ta bardziej zakłamana, bardziej umoczona, mająca więcej do ukrycia i myśląca życzeniowo, chciała widzieć nas takimi jak to pokazywały te kretyńskie seriale. Mało tego, chciała nas wychować w tym duchu. Do dziś pamiętam jak pani pedagog, która prowadziła także lekcje polskiego opowiadała nam – w celach wychowawczych – o tym, jak to jej córka studentka, otrzymawszy na egzaminie piątkę, poszła zapłakana do egzaminatora prosząc go by zmienił jej ocenę na gorszą, bo ona nie umie na piątkę. Zrobiła to powodowana uczciwością i wrodzoną prawością charakteru. – To kretynka – mruknął do mnie kolega Krzysio, któremu nigdy nie dane było studiować, ale który miał dobrze poukładane w głowie. Na ludzi, w sensie potocznym, nie wyszedł co prawda, ale jest dziś wolnym i szczęśliwym człowiekiem.
 
Ponieważ byliśmy najgorszą klasą w szkole, a ja akurat i jeszcze jeden kolega, byliśmy w tej klasie najlepszymi uczniami, pani owa – litując się nad nami – postanowiła dać nam szansę i podciągnąć nas trochę w nauce. Polegało to na tym, że zadawała nam pisemne prace do domu. Pamiętam jak kazała mi opisać mój sen. Ja odkąd pamiętam śpię dobrze i jeśli coś mi się śni to są to jakieś strzępki obrazów bez związku, wymyśliłem więc na poczekaniu jakąś dramatyczną bzdurę i opisałem to. Pani, której córka domagała się obniżenia oceny na egzaminie, była tym tak rozczarowana, że postanowiła już więcej mi nie pomagać i traktowała mnie od tej chwili jak człowieka przegranego, który zmierza ku przepaści na własne życzenie. Do dziś jestem jej wdzięczny za to, że zostawiła mnie wtedy w spokoju.
 
Inna pani, nauczycielka wychowania obywatelskiego, uważała że jej podstawowym zadaniem jest zdobycie sympatii i zaufania uczniów. Jak się domyślacie nie jest łatwo zdobyć zaufanie młodzieży, która zajmuje się krojeniem żab w wolnych chwilach, wieczorami zaś ogląda film „Ostatnia walka Apacza’, w sobotę z rana zaś zbiorowe egzekucje dokonywane przez esesmanów w filmie „Kierunek Berlin”. Nie jest to łatwe szczególnie w przypadku nauczycielki wychowania obywatelskiego, która musi przekonać wszystkie dzieci, że żyją w najpiękniejszym ustroju jaki znał kiedykolwiek świat, a przyjaźń ze Związkiem Radzieckim to prawie to samo co Królestwo Boże na Ziemi. Pani owa pokładała jednak wielkie nadzieje w swoich metodach wychowawczych, uważała na przykład, że łagodnością i życzliwością okazywaną dzieciom można dokonać cudów, a jeśli jeszcze w przerwach pomiędzy opowiadaniem o wielkości i bogactwie ZSRR i szczęściu naszej ludowej ojczyzny, zaproponuje się tym dzieciom wspólną zabawę, wtedy będzie po prostu wspaniale.
 
- Dzieci – powiedziała do nas dnia pewnego pani od wychowania obywatelskiego – dzieci, jutro jest pierwszy dzień wiosny i miło by było, gdybyście zrobili mi w klasie jakiś psikus, jakiś żart. Rozumiecie?
 
Popatrzyliśmy po sobie i niejedna brew uniosła się wtedy ze zdziwienia.
 
- Rozumiecie? – powtórzyła pani natarczywie i ja na mój gust nieco zbyt wyraźnie.
 
- Rozumiemy – mruknął kolega Jacek, który zawsze wszystko rozumiał, a jeśli nie rozumiał to bardzo dobrze udawał, że rozumie.
 
To świetnie – powiedziała pani – nie powiem wam jaki psikus by mnie najbardziej zadowolił. Musicie to sami wymyślić. Tak, żeby jakoś uczcić to radosne święto jakim jest bez wątpienia pierwszy dzień wiosny.
 
Poczułem się zmęczony. Nie dość, że w szkole trzeba było uczyć się tych wszystkich niepotrzebnych rzeczy, nie dość, że musiałem wkuwać na pamięć wiersze na akademię, nie dość, że trzeba było te akademie przygotowywać, to jeszcze ta baba domaga się jakiś psikusów.
 
Już samo słowo „psikus” było dla nas obelgą. Oglądaliśmy przecież filmy dla dorosłych, gdzie rozstrzeliwano jeńców, zakopywano ich żywcem do ziemi lub skalpowano, a ta wyskakuje tu z jakimś psikusem. O co chodzi?
 
Nie wiem co mi wtedy strzeliło do głowy. Mogłem nic nie mówić. Wszyscy jak jeden uchodziliśmy za idiotów, których mózgi zdegenerowane są w różnym stopniu. Gdybyśmy nie zrobili tego psikusa nic by się nie stało. Każdy zrozumiałby, że durnie nie mogą wymyślić nic sympatycznego, miłego, nic co sprawiło by odrobinę radości tej starszej i zmęczonej kobiecie, która z mozołem tłumaczyła nam polityczne zawiłości współczesnego świata. Minął by pierwszy dzień wiosny, a my bylibyśmy spokojnymi i nie niepokojonymi przez nikogo nieukami, jak do tej pory.
 
Są jednak w życiu człowieka chwile, które nazywamy momentami. I taki moment nadszedł właśnie tamtego dnia. W mojej głowie zaczęły roić się jakieś dziwne myśli, coś tam zabulgotało, zasyczało i stuknęło. Potem zaś powiedziałem do kolegi Krzyśka – a jakbyśmy jej kapiszony pod nogi od krzesła podłożyli to byłoby fajny żart, co nie?
 
Kolega Krzysiek miast obruszyć się, ziewnąć, powiedzieć, że jestem głupi i mam wszy jak młode kartofle, zachował się tak, jakby tylko czekał na jakiś taki komunikat z moich ust.
 
- Nasze kapiszony się nie nadają – rzekł ze spokojem – nie wystrzelą, rozgniecie je tylko to krzesło. To żaden pomysł.
 
- Ale ja nie mówię o naszych – rzekłem ze spokojem – mówię o tych włoskich.
 
Tutaj pozwolę sobie na małą dygresję. W tamtych roku, nie pamiętam który to był rok, pojawiły się na odpustowych straganach i w sklepach z zabawkami niesamowite włoskie kapiszony. Były to malutkie czerwone cylindry z czymś białym w środku. Nadepnięcie nogą na ten kapiszon wywoływało huk zbliżony do tego jaki słychać przy strzale z broni palnej. Pudełko tych kapiszonów miało kolor żółty i ozdobione było wizerunkami jakichś przedpotopowych pistoletów. Widniał na nim także napis w języku włoskim „Munizioni Condor”. Były one w sprzedaży bardzo krótko, ale ja zdążyłem się zaopatrzyć w odpowiednią ich ilość i przechowywałem je długo w szufladzie biurka.
 
- A, jeśli o włoskich – kolega Krzysio na to – to zupełnie inna sprawa. Podłożymy jej te kapiszony pod nogi od krzesła ona na nie siądzie i będą jaja. W tym momencie twarze nasze rozbłysły uśmiechami i poszliśmy powiadomić o naszym przedsięwzięciu innych kolegów.
 
Muszę powiedzieć, że pomysł był przedni, jeden włoski kapiszon wywoływał huk wprost potworny, a cztery to była prawdziwa kanonada. W dodatku one dymiły i śmierdziały wprost nieziemską, a jakąś kosmiczną prawie pirotechniką.
 
Koledzy, do których zwróciliśmy się o pomoc, byli to wszystko chłopcy spragnieni rozrywek i mocnych wrażeń. Szkoła ich nudziła lub po prostu – jak kolega Adam – dotknięci byli dysleksją i dysgrafią oraz słabo rozumieli co się dookoła nich dzieje. To z czym do nich przyszliśmy zrozumieli jednak doskonale. Kapiszony pod krzesłem – te kapiszony – to było coś co wprawiło ich w drżenie i wesołość.
 
- Sprawa jest prosta – rzekłem – ja przynoszę kapiszony, a wy je podkładacie na przerwie. Potem czekamy na lekcję i na panią od wychowania obywatelskiego. Ona siada, kapiszony eksplodują, my się śmiejemy i kawał gotowy. Kiedy to mówiłem wszyscy z zadowoleniem kiwali głowami. Pomysł, był prosty, klarowny, odpowiadający naszym wyobrażeniom o dowcipach czynionych nauczycielom przez sympatycznych i wesołych uczniów. Miał też w sobie coś z klimatu naszych ulubionych filmów, takich jak „Ostatnia walka Apacza”.
 
Następnego dnia przyszedłem do szkoły z kapiszonami w kieszeni. Uśmiechaliśmy się do siebie i czekaliśmy pod klasą na pierwszą lekcję. Ze zdziwieniem zauważyliśmy, że koledzy i koleżanki z klasy równoległej, którzy też mieli zrobić swojej pani jakiś psikus przyszli do szkoły wystrojeni w jakieś dziwne ciuchy. Twarze mieli pomalowane w kropki, w plamki, dorysowali sobie jakieś kocie wąsy i poprzyczepiali do tyłków ogony. Na głowy pozakładali kapelusze i dziwne chustki. Patrzyliśmy na to wszystko z niesmakiem.
 
- Też mi kurwa psikus – skomentował rzecz całą kolega Krzysiek – który jak na trzynastolatka stanowczo za dużo przebywał w towarzystwie starszych i bardziej rozwiniętych emocjonalnie kolegów.
 
- Nasz będzie lepszy – uspokoiłem go wręczając jednocześnie paczkę z włoskimi kapiszonami, które wybuchały jak nie wiem co.
 
Po pierwszej lekcji tuż przed zamknięciem klasy przez panią od biologii koledzy moi jak gdyby nigdy nic podeszli do dużego drewnianego fotela i podłożyli pod jego nogi po jednym czerwonym kapiszonie. I już, już mieli wyjść z klasy, kiedy coś zaczęło się dziać w mojej głowie i jakiś głos wewnętrzny powiedział mi – natychmiast ich zawróć, powiedz żeby wyjęli te kapiszony spod krzesła.
 
Nie wiem dlaczego to zrobiłem, ale – powiedziałem Krzyśkowi wprost – zabierzcie to stamtąd, bo jak to wybuchnie to jeszcze coś się może stać.
 
Nie wiedziałem co się może stać, nie miałem pojęcia, że pani od wychowania obywatelskiego leczy się na serce i łyka na przerwach małe białe pastylki, które popija wodą ze szklanki. Nie miałem o tym wszystkim pojęcia. Po prostu nagle zrezygnowałem z psikusa. Kolega Krzysiek popatrzył na mnie jak na wariata, ale bez słowa wśliznął się do klasy i tuż przed jej zamknięciem przez naszą wychowawczynię, która uczyła biologii wyjął te kapiszony spod krzesła. Już, już miał wyjść z klasy, kiedy ręka pani spoczęła na jego ramieniu, a ona sama odezwała się głębokim basem – a co ty tam masz Krzysiu?
 
Może gdyby nie były to kapiszony wielkiej sławy kolega Krzysiek połknąłby je albo włożył do kieszeni i uciekł, albo coś skłamał. On jednak – jakże słusznie – bał się, że mu moje kapiszony eksplodują w dłoni i po prostu pokazał je naszej pani.
 
Nie wiem dlaczego wydawało nam się, że cała sprawa zostanie zamieciona pod dywan. Pani od biologii w mig zorientowała się o co nam chodziło i wszyscy, którzy podkładali kapiszony pod krzesło zostali zagarnięci jej mocarnym ramieniem wprost do pokoju nauczycielskiego. Ja pozostałem na korytarzu sam. Nikt nie łączył mnie z tą sprawą, a to z tego względu, że miałem opinię pierdoły i gamonia. Ludziom kojarzyłem się raczej z miską pełną dymiącego makaronu, a nie z kapiszonami, które mają na pudełku napis „Minizioni Condor”.
 
Po przerwie rozpoczęła się lekcja wychowania obywatelskiego z panią, która domagała się od nas psikusa. Wszystko było już jasne. W pokoju nauczycielskim przeprowadzono błyskawiczne śledztwo, z którego wynikało, że uczniowie naszej klasy chcieli przeprowadzić zamach na nauczyciela najważniejszego w szkole przedmiotu – wychowania obywatelskiego. Winni przyznali się do wszystkiego z płaczem, czego szczerze mówiąc wcale się po nich nie spodziewałem. Uważałem bowiem, że są to wszystko twardzi chłopcy, którzy spokojnie mogliby towarzyszyć w przygodach bohaterom filmu „Kierunek Berlin”. Nie było to ostatnie rozczarowanie w moim życiu, ale pierwsze tak poważne. Nie wiedziałem co zrobić.
 
Na lekcji pani od wychowania obywatelskiego kontynuowała to, co rozpoczęto w pokoju nauczycielskim. Mówiła o tym, że nasi koledzy wyrosną na bandytów, że nie szanują zdrowia, że nie pomyśleli o jej chorobie, o której wiedziała cała szkoła. Mówiła też o tym, że zachowanie ich stwarzało zagrożenie dla całej szkoły i wszystkich dzieci, bo dali bardzo zły przykład, więcej niż zły, przykład bandycki. Patrzyłem na tych gamoni moich kolegów jak stali ze spuszczonymi głowami i uśmiechali się pod nosem, choć w głosie pani wyraźnie pobrzmiewała chęć wyrzucenia ich ze szkoły. Ona była wszak nauczycielką wychowania obywatelskiego, gwarantem przyjaźni polsko-radzieckiej w naszej szkole, a oni byli burzycielami porządku, zamachowcami, którzy za pomocą kapiszonów z napisem ‘Munizioni Condor” na pudełku, próbowali pozbawić ją życia, a przyjaźń polsko-radziecką narazić na szwank.
 
Pomyślałem, że trzeba coś zrobić, bo ta wariatka gotowa ich rzeczywiście wyrzucić ze szkoły, a może nawet dać znać na milicję. Może także próbować szantażować ich rodziców i domagać się jakichś pieniędzy za nie istniejące przecież straty moralne. Koledzy nie powiedzieli o moim udziale w całym przedsięwzięciu ani słowa. Mogłem siedzieć cicho i czekać co z nimi zrobią, nic by mi nie zrobili. Nie czekałem jednak. Podniosłem się powoli, mając w pamięci cały czas to, że jestem dobrym uczniem, że nie potrafię przeskoczyć tyczki położonej na wysokości 1,30 metra, że nie podciągnę się na linie i nie podam nikomu celnie piłki. Pamiętałem o tym, że bardzo szybko mogę nauczyć się na pamięć każdego tekstu i nawet to, że nie umiem matematyki nie ma żadnego znaczenia, przygotowuję bowiem bardzo ładne pomoce naukowe na biologię. Myśląc o tym wszystkim stanąłem wyprostowany i głosem, który drżał, ale był dość stanowczy, oznajmiłem, że to wszystko moja wina, bo kapiszony były moje i ja namówiłem kolegów do tego straszliwego czynu.
 
Pani od wychowania obywatelskiego mogła się spodziewać wszystkiego tylko nie tego. Mogła się spodziewać, że pod jej krzesłem wybuchną nowe kapiszony, że kolega Krzysiek, odwróci się nagle tyłem, zdejmie spodnie i powie głośno – pocałuj mnie w dupę stara idiotko, mogła spodziewać się tego, że w mieście wybuchnie strajk generalny, a uzbrojone bojówki wrogich państwu ludowemu sił wtargną do klasy by uwolnić młodocianych zamachowców. Słowem – mogła się spodziewać wszystkiego tylko nie mojego wystąpienia.
 
Najpierw więc powoli łapała powietrze otwartymi szeroko ustami i zastanawiała się głęboko nad tym co zrobić w tej kuriozalnej sytuacji. O tym, że myśli przekonałem się obserwując bruzdy na jej czole. Byłem pewien, że nic nam nie zrobi, przedmiot którego nauczała nazywał się wychowanie obywatelskie, a ja właśnie zachowałem się po obywatelsku, biorąc na siebie winę za złe postępowanie kolegów. Była to rzecz jasna tylko część wychowania obywatelskiego, w dodatku ta część która służyła do maskowania treści głównych czyli przyjaźni polsko-radzieckiej, nie oznacza to jednak, że była ona mniej ważna. Była cholernie ważna, bo dawała tej biednej kobiecie do ręki usprawiedliwienie przez wszystkim uczniami i nauczycielami, którzy nie wierzyli w przyjaźń polsko-radziecką.
 
- Dobrze – powiedziała pani pod dłuższej chwili – dobrze – powtórzyła głosem całkiem spokojnym i pewnym. Oto dzieci macie tutaj przykład postawy obywatelskiej. Kolega wasz, wiedząc, że źle zrobił i do złego namawiał, potrafił przyznać się publicznie do swoich niecnych uczynków i myśli. Kolega wasz zrozumiał swój błąd i dlatego nie poniesie kary. A co do was – tu zwróciła się ku moim kolegom – to jeszcze zobaczymy.
 
Sprawa była zakończona. Przynajmniej na razie. Później okazało się, że jest w naszej szkole cała grupa nauczycieli, którzy chcieliby ukarania nie tylko moich kolegów, ale także mnie. Nie wierzyli bowiem, że cała ta historia to wynik niedobranych filmów, lektur i zwykłej głupoty. Nauczyciele ci byli jednak w mniejszości. Skończyło się na tym, że kolega Krzysiek poleciał po kwiatki i wszyscy, w obecności dyrektora szkoły, przeprosiliśmy panią od wychowania obywatelskiego.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (13)

Inne tematy w dziale Kultura