coryllus coryllus
1348
BLOG

Kim był prawdziwy Indiana Jones

coryllus coryllus Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 6

Dziś to już naprawdę coś lżejszego. Wyjeżdżam i nie będę komentował, wybaczcie.

Każdy mit ma swoją drugą stronę, swój rewers, gdzie to co piękne i szlachetne lub choćby tylko interesujące odbija się w postaci zdeformowanej i krzywej. Mit szlachetnego archeologa, który rewolwerem i maczetą toruje sobie drogę poprzez dżungle miał swój pierwowzór. Żył bowiem i działał realnie człowiek nazwiskiem Hiram Bingham. Do jego przygód odwołuje się ostatni film o przygodach Indiany Jonesa – „Królestwo kryształowej czaszki”.
 
Zanim przedstawimy historię pana Binghama i jego nieromantycznych przygód warto zastanowić się nad wagą archeologicznych odkryć, szczególnie tych które uchodzą za naukowe rewelacje na skalę światową. Oto dwa przykłady z tego gatunku, jeden wprost z uniwersyteckiej katedry a drugi z prestiżowego muzeum skupującego niezwykłe starożytności.
Pamiętamy wszyscy film „Poszukiwacze zaginionej arki”, kiedy to doktor Jones w pierwszych scenach filmu wydobywa z oplecionej lianami świątyni złoty posążek przedstawiające zdeformowaną kobiecą sylwetkę w trakcie porodu. Otóż figurka ta ma swój pierwowzór w rzeczywistości, tyle że wykonany z jadeitu. To figurka przedstawiająca boginię z azteckiego panteonu o imieniu Tlazetleocl, patronuje ona nieczystemu pożądaniu. Jadeitowy posążek uważany był, jak jedno z najcenniejszych znalezisk kultury azteckiej. Był, bo już nie jest. Kiedy przebadano go mikroskopem elektronowym stwierdzono na powierzchni posążka śladu rotacyjnego urządzenia szlifierskiego. Wielkie odkrycie okazało się XIX wiecznym falsyfikatem. Podobnie było z przedmiotem, który znalazł się w tytule najnowszego filmu z Harrisonem Fordem w roli głównej – z kryształową czaszką. Przedmiot znajdujący się w Instytucie Smithsona w Waszyngtonie został odnaleziony rzekomo przez córkę znanego w dwudziestoleciu międzywojennym poszukiwacza przygód Fredericka Mitchella- Hedgesa. Kryształowa czaszka wykonana z jednej bryły górskiego kryształu została przypadkiem wydobywa spod sterty gruzu w jednym z miast Majów położonym na terenie Hondurasu. Przez całe dziesięciolecia uważana była za przedmiot wykonany przez indiańskich rzemieślników, a jej odkrywcy chodził w chodzili w glorii i chwale. Nie wiadomo z jakich przyczyn na świecie zaczęły pojawiać się inne kryształowe czaszki, które także miały starożytny rodowód. Jedne były nieudolnie wykonanymi fałszywkami, inne wzbudzały zachwyt i zastanowienie. Otrzeźwienie przyszło niedawno. Najsłynniejsza kryształowa czaszka została przebadana w laboratorium Hewlett-Packard i stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że jest to falsyfikat. Czaszka miała rzecz wielbicieli, wręcz fanatycznych, którzy muszą niestety pogodzić się z faktami. Nie było to dzieło pochodzące z Atlantydy, nie wykonano go też prze 10 tysiącami lat. Ot, sprytny rzemieślnik wyrzeźbił ją i sprzedał panu Mitchell-Hedges na jakieś aukcji w Londynie.
Są odkrycia i Odkrycia, te pierwsze mogą robić oszałamiające wrażenie i okazać się bezwartościowymi śmieciami, te drugie nie przykuwają niczyjej uwagi, można chodzić dookoła nich codziennie, nie mając świadomości, że w zasięgu ręki znajduje się prawdziwa sensacja. Są ludzie, którzy robią wrażenie wytrawnych badaczy ogarniętych pasją, a okazują się jedynie niedouczonym sensatami z przerośniętym ego, są inni ludzie dla których praca jest treścią życia, a nie rozrywką w wypełnionej pieniędzmi nudzie.
Ani filmowy, ani rzeczywisty Indiana Jones nie należy do tej drugiej kategorii, choć ten w którego wcielił się Harrisom Ford wypada zdecydowanie korzystniej niż jego pierwowzór.
 
Przełom stuleci XIX i XX to apogeum imperialnej archeologii, poszukiwacze z dyplomami uniwersytetów wszystkich liczących się państw świata przemierzają glob w nadziei na odnalezienie wspaniałych zabytków przeszłości. Będą one, bo jakże by inaczej, wywiezione z ziem, gdzie powstały i staną w oszklonych gablotach muzeów w Londynie, Paryżu i Berlinie. Staną tam po to, by podnieść splendor metropolii, prestiż państwa które wykształciło archeologów i utwierdzić mieszkańców w przekonaniu, że żyją w najwspanialszym kraju na ziemi, w kraju który w imię naukowej prawdy odbiera Arabom, Chińczykom lub Indianom kawałki ich kulturowego dziedzictwa. W wyścigu o to, kto przywiezie z biednych regionów świata więcej drogocennych starożytności startowali także Amerykanie. Włączyli się oni jednak do tej rywalizacji, jako ostatni, nie było już na ziemi zbyt wielu miejsc, które można by przekopać w nadziei na spektakularne, wielkie odkrycia. Bo tylko takie się liczyły. Mozolne odkurzanie pędzelkami całych połaci pustyni nie wchodziło w grę, to nie było właściwe zajęcie dla praktycznych i żądnych sławy dziedziców przemysłowych fortun ze środkowego zachodu.
Hiram Bingham III, syn pastora był żonaty z dziedziczką fortuny Tiffany, nie wiadomo właściwie co sprawiło, że zainteresował się archeologią. Hiram najpierw, jak ojciec próbował być pastorem, studiował teologię. Nie pociągało go to jednak na tyle, by poświęcić się tej dziedzinie na zawsze. Potem był chemikiem, ukończył nawet stosowne studia, nie zagrzał jednak długo miejsca w laboratorium. Postanowił wreszcie ukończyć studia historyczne i tam właśnie, na uniwersytecie w Yale został zainfekowany bakcylem archeologii. Nie mógł i nie chciał ruszać do Europy na poszukiwanie ceramiki w greckich ruinach, nie chciał przekopywać pustyni w Egipcie. Był chorobliwie ambitny i potrzebował sukcesu z prawdziwego zdarzenia czyli takiego który od razu trafi na pierwsze strony wszystkich dzienników. Najważniejszym na amerykańskim kontynencie mirażem archeologów, łupem za którym gonili wszyscy uniwersyteccy poszukiwacza i spora część awanturników była Vilcabamba – ostatnia stolica Inków. Ukryte przez Hiszpanami miasto mogło być interesujące ze względów naukowych, ale mogło także ukrywać tony złota, srebra, wyrobów jubilerskich i innych zabytkowych przedmiotów. Hiram Bingham wyruszył na poszukiwania Vilcabamby uzyskawszy wcześniej błogosławieństwo macierzystej uczelni i zebrawszy odpowiednie fundusze.
Wyprawa w wysokie Kordyliery nie należała do bezpiecznych ani łatwych, w górach bez przerwy padał deszcze, było zimno. Bingham miał mgliste pojęcie o metodach prowadzenia poszukiwań archeologicznych działał więc tak, jak umiał – licząc na łut szczęścia. Sprzyjało mu ono zawsze, w 1911 roku także, doszedł bowiem do najwyżej położonego inkaskiego osiedla Machu Picchu. Nie był zadowolony ze swego odkrycia, na tyle by w jego notatkach znalazło się coś poza zdaniem: Machu Picchu jest nieznane, będzie z tego dobry temat. W obrębie miasta Bingham zachował się z niespotykaną wręcz nieznajomością metod prowadzenia wykopalisk. Rozkopał groby, zdewastował domostwa i szlaki komunikacyjne. Nie znalazł złota, tylko srebrną biżuterię oraz kilkaset glinianych naczyń. Zabrał to wszystko do Stanów podpisując z rządem Peru umowę, że wypożycza jedynie te znaleziska na okres 12 miesięcy. Oczywiście nie dotrzymał słowa, zabytki z Machu Picchu nadal pozostają w amerykańskich muzeach. Nie był zadowolony ze swego odkrycia, do tego stopnia nie mógł pogodzić się z faktem, że nie odnalazł Vilcabamby, że zaczął publicznie głosić iż Machu Picchu to właśnie ona – ostatnia stolica Inków.
Bingham znudził się archeologią równie szybko, jak chemią i teologią. Kiedy wybuchła I wojna światowa został pilotem i walczył we Francji. Po powrocie do USA kandydował na urząd gubernatora. Wygrał wybory. Na zdjęciach, które wykonał w Machu Picchu widzimy szczupłego, wręcz chudego młodego człowieka, z zaciśniętymi wargami i zimnymi jak lód oczami. Na głowie ma kapelusz, prawie identyczny, jak ten w który Steven Spielberg ubrał Harrisona Forda na planie filmu Indiana Jones. Bigham nie ma jednak przy sobie bicza, ani rewolweru. Jest bezbronny.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (6)

Inne tematy w dziale Kultura