Wyobraźmy sobie tramwaj. Siedzą w nim ludzie, przeważnie mężczyźni o marsowych minach, pod wąsem, z rękami w kieszeniach. Jest jednak także kilka kobiet. Tramwaj jedzie do pętli, której na imię rewolucja, a ludzie w nim siedzący są nam doskonale znani to panowie Piłsudski, Marchlewski i Dzierżyński. Kobieta zaś to Róża Luksemburg. Na jednym z przystanków tramwaj się zatrzymuje i – ku zaskoczeniu innych pasażerów – jeden z nich pan Piłsudski uchyla czapki ku pozostałym po czym wychodzi z wozu. Zdumiony Dzierżyński czyta wolno nazwę widoczną na słupku – NIE-POD-LE-GŁ-OŚĆ – po czym uśmiecha się i trąca w bok zaspanego Marchlewskiego. Madame Luksemburg zaś patrzy w okno i w ogóle nie zauważa by ktokolwiek opuścił tramwaj. Myśli bowiem tylko o tym, że na pętli czeka na nich, chodząc nerwowo w kółko, łysy jegomość w czapce – towarzysz Lenin.
Pozostający w tramwaju ludzie nie rozumieją postępku tego, który wyszedł. Wiedzą bowiem doskonale, że odebrał on sobie tym samym jeden z najważniejszych argumentów w walce politycznej – poparcie światowego proletariatu. A cóż jest warta siła narodu, nawet tak zdeterminowanego jak Polacy wobec siły całego światowego proletariatu? Wspartego w dodatku przebiegłością towarzysza Lenina. Nic. No, może prawie nic. Piłsudski jednak myśli inaczej. Kiedy wysiada z tramwaju jego myśl szybuje ku dworkowi w Zułowie, ku matce z domu Billewiczównej, ku Sienkiewiczowi i Słowackiemu. To ma w głowie pan Piłsudski wysiadając z czerwonego tramwaju. I nie jest to żaden romantyzm tylko czysty realizm. Dobrze bowiem wie przyszły przywódca państwa Polskiego, że żadne tam dyrdymały o walce klas nie podtrzymają ducha w narodzie tak, jak zrobi to pamięć o domu rodzinnym i wspólnym czytaniu książek przy lampie naftowej. Te piękne myśli odbiegają jednak Piłsudskiego szybko i powraca on na tak zwany twardy grunt polityki. Siada do rozmów z posłami mocarstw, pertraktuje z bolszewikami tajnie, wydając wyrok na Denikina. Czyni to w imię koncepcji, którą sobie wymyślił – koncepcji, którą uważa za kontynuacje idei jagiellońskiej, a która nie jest nią w istocie, ale jej zaprzeczeniem i karykaturą. O tym jednak naczelnik państwa przekona się dopiero w roku 1920 w Kijowie.
Nigdy nie było i nie będzie prostych relacji pomiędzy Polską a Ukrainą. I nigdy relacje te nie były gorzej opisywane niż za czasów Piłsudskiego właśnie. Koncepcja federacyjna była pomysłem interesującym, ciekawym, dobrym, ale niestosownym w tamtych czasach. Była to koncepcja zawieszona w powietrzu. Kiedy Polacy zajęli Kijów okazało się, że nie ma komu organizować ukraińskiego państwa. Program negatywny, program agrarny, program nacjonalistyczno-socjalistyczny nie sprawdził się tam i sprawdzić nie mógł zważywszy na ilość majątków ziemskich i wpływy szlachty, tak polskiej jak rosyjskiej oraz na aktywność agitatorów bolszewickich wśród chłopów. Koncepcja federacyjna Piłsudskiego była niestosowna także z tego względu, że nie brała pod uwagę rzeczy najważniejszej – czasu. Unia Polsko-Litewska dojrzewała ponad czterdzieści lat zanim doszło do układu w Krewie. Piłsudski chciał się dogadać z Petlurą w trzy tygodnie. Już lepiej byłoby gdyby próbował inkorporować Ukrainę. Nie spotkałoby się to pewnie z zadowoleniem jej mieszkańców, ale byłoby dla nich i tak lepsze niż rządy bolszewików. Inkorporacja taka dałaby czas na okrzepnięcie wszystkich warstw tam mieszkających, na zajęcie jakiegoś stanowiska wobec koncepcji federacyjnej, która musiałaby powrócić i wobec oferty bolszewików. Ta zaś była kłamliwa, ale w swoim kłamstwie bardzo atrakcyjna. Dla wiejskiej biedoty, dla robotników, dla Żydów jedyna możliwa do zaakceptowania.
Koncepcja walki klas przeciwko koncepcji federalistycznej. Gdybyśmy chcieli porozmawiać o narzędziach realizacji jednej i drugiej zobaczylibyśmy, że bardzo są podobne do tych, które przez lata stosowała polityka Rzeczpospolitej i Moskwy – z jednej strony oferta, awanse i zaszczyty za cenę stosunkowo niewysoką – gotowość obrony granic, z drugiej poddaństwo, terror i rekwizycje. Doświadczenie stuleci pokazało, że ta druga koncepcja jest silniejsza i bardziej realna. Dlaczego? Bo może się reformować. Krwawo, źle, potwornie, ale może się reformować i złudą tej reformy zapewniać sobie dalszy byt. Koncepcja polityczna Rzeczpospolitej mogła się – bez silnej władzy – jedynie degenerować. Co też się stało na oczach zdumionej szlachty w roku pańskim 1648.
Piłsudski uwierzył w swoją federalistyczną koncepcję nie rozumiejąc z jakim przeciwnikiem ma do czynienia. Nie mógł tego zrozumieć, bo byli to wszak jego dawni towarzysze z tramwaju. Łączyła ich wspólna idea, która – jakby mało było szyderstwa – była w owych czasach jedyną siłą napędzającą świat – socjalizm. Socjalizm zamieniony na niepodległość sfederowaną z innymi niepodległymi bytami to było to, czym żył Piłsudski. Tyle, że kraj nie składał się wówczas z samych socjalistów, ani nawet z samych socjalistów i endeków. Oba te ugrupowania, choć zwyczajowo zarzuca się to tylko jednemu – endecji – pogrzebały realizm na rzecz obrony czystości doktryny. Z jednej strony była to idea federalizmu nie do wykonania w zadanych warunkach, a z drugiej idea państwa narodowego – jeszcze bardziej utopijna, a dla wielu Polaków ze wschodu wręcz mordercza.
Myśląc o Polsce roku 1918 i lat późniejszych myślimy kategoriami granic. To wielkość państwa, jego obszar, miasta, rzeki i wioski w jego skład wchodzące interesują nas najbardziej. I tak samo myśleli ci, którzy to państwo tworzyli. To podstawowy błąd, którego nigdy nie popełnili ani Rosjanie ani Niemcy. Państwo bowiem to nie granice, ale ludzie wierni idei państwa. Państwo Niemieckie po II wojnie światowej bardzo się zmniejszyło, nie oznacza to jednak, że było w nim mniej ludzi wiernych idei tego państwa. Lenin gotowy był na wszelkie kompromisy terytorialne byle tylko obronić rewolucję i wiernych jej ludzi zachować przy władzy. Polacy zaś rozszerzali granice przez cały rok 1919 i potem po bitwie Warszawskiej, robili to po to, by oddać po zwycięstwie większą część kresów bolszewikom. Walczyli w obronie jednej doktryny po to by podpisać pokój w imieniu innej.
Mogę się mylić, ale mam wrażenie, że towarzysze Lenin, Dzierżyński i Marchlewski doskonale to rozumieli. Rozumieli to także ludzie tacy jak Judenicz, Denikin i Kołczak. Nie potrafili jednak oni przedstawić Piłsudskiemu żadnej rozsądnej oferty, nie usprawiedliwia to jednak wcale polskich polityków tamtego czasu. Trudno mi ocenić na ile poważne było poparcie mocarstw dla Korniłowa i Denikina, sądzę jednak że nawet jeśli było ono silne nie doprowadziłoby po wspólnym z białymi generałami pokonaniu bolszewików do wojny z Polską. Piłsudski musiał mieć w pamięci chaos jaki sprowadziła na Rosję rewolucja lutowa. Musiał mieć świadomość, że z takiego chaosu, z wojny domowej, z sytuacji w której do rządzenia pretenduje trzech aż kandydatów, nie wychodzi się łatwo. Musiał mieć świadomość, że ów chaos jest dla Polski o wiele bardziej korzystny niż bolszewicki porządek. Musiał to wszystko wiedzieć, ale był tylko socjalistą. Socjaliści zaś dalecy są od realizmu. Równie dalecy jak narodowi demokraci. Pozostaje jeszcze jedna ważna kwestia – nawet jeśli po takim zwycięstwie, część ziem, do których rościła sobie prawo Polska pozostałoby w Rosji ich mieszkańcy nie byliby z pewnością narażeni na śmierć, na wywózki, na zagładę byliby obywatelami Rosji innej narodowości. Żyliby – to najważniejsze. Potem zaś sprawy mogłyby się różnie potoczyć.
Żeby zrozumieć na czym polegało zaniechanie władz powstającej Polski w stosunku do najwartościowszych tej Polski obywateli musimy cofnąć się do roku 1918 i spojrzeć na czyn generała Hallera oraz na stosunek jaki doń miała warstwa kresowego ziemiaństwa. Oto Haller po przekroczeniu frontu spodziewał się powszechnego powstania wśród Polaków na kresach. Nic takiego jednak nie nastąpiło, bo przedstawiciele ziemiaństwa zwrócili się o opinię do Rady Regencyjnej. Ta zaś paliła kadzidełka przez innym jeszcze ołtarzem – przed ołtarzem wiary w szczerość dyplomacji i zapewnień niemieckich. Czym to się skończyło wszyscy wiemy. Państwo Polskie tworzyło się bowiem nad głowami obywateli, wbrew ich wiedzy potocznej, wbrew wiedzy uniwersyteckiej i wbrew logice. Zgodnie za to z tym co sobie wyobrażali Niemcy oraz co snuł w swej łysej czaszce towarzysz Lenin. Czynnik spekulatywny, negujący okoliczności lub jeszcze gorzej niszczący je lub wykorzystujący bezwzględnie był motorem napędowym polskiej niepodległości. I tylko do siebie samego mógł mieć potem naczelnik pretensje, że były koła, bardzo w Polsce wpływowe, które nie uważały go za zbawcę narodu i państwa, ale za człowieka, który to państwo co prawda odtworzył, ale solidnych podstaw bytu mu nie dał.
Inne tematy w dziale Kultura