Nie mam formalnego tytułu, żeby tu czy gdziekolwiek ogłaszać obchody Międzynarodowego Dnia Tłumacza, bo nie byłem nawet członkiem branżowego stowarzyszenia a uprawianie tego zawodu ukończyłem ładne kilkanaście lat temu. Rzeczy przetłumaczone są jednak jak dzieci - choć ich nie przybywa, nie przestaje się być ojcem. Stąd zdarza mi się występować w roli tłumacza, choć bodaj znacznie rzadziej niż w roli ojca.
Inicjatorzy święta na patrona wybrali 20 lat temu św. Hieronima, który dla każdego mediewisty jest jak starszy brat. Hieronim żegnał się jeszcze u schyłku życia (†420) z upadającym Cesarstwem Rzymskim, więc jego dzieło i osoba mogą służyć jako celna alegoria epokowego sprzęgła: stara era kładzie się potężnym kamieniem węgielnym w fundamencie nowej. Wydał go Antyk, ale Średniowiecze doceniło go i umieściło w ekskluzywnym panteonie czterech największych umysłów, Doktorów Kościoła – choć formalną kanonizacją uhonorowano go o wiele później.
Powodem zasadniczym była zasługa translatorska – przetłumaczenie całej Biblii na łacinę, w czym zwłaszcza doniosłe było ponowne sięgnięcie do hebrajskich źródeł, nie zadowolenie się starym greckim przekładem ksiąg Starego Testamentu. Tworząc jednolity kanon Wulgaty Hieronim stworzył w istocie podwaliny pod jednolity kościół chrześcijański jako europejski system kulturowy.
Widać, że zasługa translatorska Hieronima waży wiele więcej ponad wyczyn lingwistyczny, i dobrze że tak uczony tłumacz stał się patronem tego zawodu, którego znaczenie zwykle nie jest doceniane. Znajomość języków obcych jest podobna do zasobów rozumności, którym według znanego dictum ludzie najsprawiedliwiej z wszelkich darów zostali obdarzeni, nikt bowiem nie zwykł się uskarżać, że rozumu za mało dostał.
Zatem już wiemy, czemu słusznie Hieronim został patronem tłumaczy, wobec czego i na ich święto wybrano dzień jego śmierci obchodzony w Kościele jako jego pamiątka.
***
Pod auspicjami międzynarodowych agend (UNESCO, UE), ambasad i narodowych domów kultury działających w Polsce zaplanowano na dzień 30 września 2010 obchody w Muzeum Sztuki Współczesnej na Zamku Ujazdowskim. Zadbają o ich nagłośnienie liczni współorganizatorzy.
Nadeszło do mnie zaproszenie na ten wieczór od niderlandzkich przedstawicielstw dyplomatycznych (holenderskiego i flamandzkiego). Od lat nie korzystałem z zaproszeń na doroczne koktajle w ambasadzie, choć trafiają do mnie siłą inercji czasów, gdy się Niderlandami zajmowałem jako wykładowca UW.
Powodów zaproszenia nikt nie musi podawać, więc sam sobie chcę przez parę minut porozważać, jak to było z tymi tłumaczeniami. W jakim sensie byłem tłumaczem, a jeśli byłem to jestem (zgodnie z ojcowską analogią), i czym to dla mnie w sumie było.
Temu zajęciu zawdzięczam swoją dewizę, autocharakterystykę umieszczoną powyżej w odpowiedniej rubryczce prawego marginesu. Miałem taką ambicję jako tłumacz, żeby wybierać i wykonywać zadania specjalne i niewdzięczne, a przez to niezwykłe.
Dobrym przykładem są wybory tekstów do tłumaczenia.
Wskazanie powieści i przekonanie do niej wydawcy.
Ułożenie tomiku poezji wymagające w celu dokonania wyboru przestudiowania setek wierszy.
Sporządzenie fundamentalnej antologii – jak zbiór baśni; były planowane inne.
Zrobienie prezentacji interesujących nowości danej literatury w czasopiśmie literackim.
Wybranie sztuki teatralnej.
Oprawa historycznoliteracka: artykuły w czasopismach, wstępy/posłowia w książkach; słownik pisarzy.
Nie będę teraz omawiał dziesięciu książek, ani podobnej liczby występów w zbiorowych przedsięwzięciach jak czasopisma czy antologie.
Kilka przykładów.
Niezmiennie pociąga mnie tajemniczość poezji Achterberga, dwa czy trzy wiersze wciąż znam na pamięć.
Gerrit Achterberg
Modlitwa do ognia
Pobożny ogniu, na mnie
przenieś swój czar i trwanie;
jestem pustym spichlerzem,
listowiem,
polną drogą zalaną żarem,
pozostawionym pasażerem,
walizką, którą zarekwirowano,
barankiem
składanym na ofiarę.
Gebed aan het vuur
Vrome vuur, breng in mij over
uwen duur en tover;
ik ben een lege schuur,
een lover,
een landweg op het middaguur,
een afgezette passagier,
een in beslag genomen koffer,
offer-
dier.
Chyba najtrudniejszym zadaniem było przygotowanie tomiku z wierszami Ostaijena. Jego rzeczy dadaistyczne, ekspresjonistyczne, esej teoretyczny.
Paul van Ostaijen
WIERSZ
Moje oczy to welurowe tamburyny
choć dłoń na zewnątrz głośno bębni w skórę
ich dźwięk zwrócony w siebie pozostaje głuchy
Moje oczy to welurowe tamburyny·
lecz nie litujcie się nad nimi
Najwięcej zawdzięczam Koplandowi. Wyciszenie narracji, wycofanie narratora, patrzenie na przyrodę.
Rutger Kopland
Konie
Ich płochliwe głowy we mgle,
gdybym nie wiedział, kim są,
Pomyślałbym, że to nic ponad
marzenie o tym, żeby być
razem na łące zimą,
ale wiedziałem, znałem je.
Przybyły z przeszłości,
zawahały się i zawróciły do niej.
Największym osiągnięciem było wykreowanie polskiego Nescia: nikt przedtem na świecie nie przedstawił go obcej publiczności, i nie wiem czy w dalszym ciągu moja książka nie jest jego najobszerniejszą publikacją obcojęzyczną.
Nescio
Pierwsze wzruszenie
Niech Bóg zlituje się nad cynikami. Jestem teraz cynikiem. Może byłoby lepiej, gdybym całkiem oszalał albo wpadł pod tramwaj, co już wielokrotnie omal się nie zdarzyło. Przedtem byłem poetą. A jako cynik mówię: to nie były żarty - ani dla mnie, ani dla nikogo.
Bardzo dobrze jeszcze wiem, jak to się zaczęło.
Było to w pierwszym tygodniu października, koło wpół do szóstej. Potem był jeszcze wiele razy październik i nieskończenie wiele razy było wpół do szóstej. Miałem piętnaście lat i siedziałem w krótkich spodenkach na ławce w Artis. Ale przecież tak było. Nie było nikogo więcej, było tak cicho, a liście drzew szeleściły. W oddali zachrzęścił żwir, gdzieś postawiono wiadro na drewnianej podłodze - słyszałem to, ale nie widziałem.
Po pniu wysokiego drzewa spoglądałem do góry i widziałem, że wieczór nie zapadł jeszcze, bo w górze było widniej niż w dole. Liście drżały i obracały się, jeden żółty liść oderwał się i spadł na trawnik. Poczułem wtedy, że wszystko jest dobre i że nadejdzie coś jeszcze - później. Czułem zarazem wielkie zadowolenie i wielkie pragnienie. I pewność, że ten dzień nigdy nie wróci. Głośniej zachrzęścił żwir i mężczyzna powiedział: "Paniczu, trzeba wyjść, zamykamy."
Niech Bóg się zlituje nad cynikami. Chciałbym kiedyś jeszcze móc prawie się rozpłakać, nie wiedząc czemu, i mieć nadzieję na coś, co nigdy nie przyjdzie.
[1917]
Inne tematy w dziale Kultura