Dariusz Kozłowski Dariusz Kozłowski
402
BLOG

Onsen, albo Andrzej Wajda w ukropie

Dariusz Kozłowski Dariusz Kozłowski Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

W tej historii jest pewien dualizm, tak bywa, zwłaszcza w czasie podróży, gdy nie wiadomo, co nas czeka za każdym rogiem. Wstęp do niej pozostał w mej pamięci zwiewnym, onirycznym wspomnieniem, zakończenie zaś jest dosadne, jak – proszę wybaczyć – ból rozgotowanego zadka.

Nie wiem już nawet co to to było za miasto. Chyba na Sikkoku. Jeśli faktycznie, to miast tam niezbyt wiele, wybór ograniczony. Nieco myli mnie śnieg, który padał i topniał, na naszych włosach. Marzec był zimny, wiśnie ponoć zakwitły dużo później niż zwykle, ale przecież jeszcze w Kioto, świeciło słońce i było już całkiem ciepło. Pamiętam jak idziemy z Panną Neko przykryci jednym płaszczem (skąd go mamy?), to największa ostentacja na jaką możemy pozwolić sobie na japońskiej ulicy, tłumaczy nas zresztą tylko to przenikliwe, wilgotne zimno. Wsiadamy do staroświeckiego tramwaju, który jedzie pod górę. Taki, mniej więcej, wehikuł, uwieczniony przez Zafóna[1], jeździ do dziś po alei Tibidabo w Barcelonie. Tu nie jest aż tak stromo i domy wokół inne, mniej szalone. Gaudi nie miał by szans na tych wyspach, przynajmniej nie w czasach, gdy żył. Dojeżdżamy do miejsca, które wygląda jak bawarskie uzdrowisko. Japonia ma kilka miejsc stylizowanych na Europę. Zainteresowanych zapraszam do Kobe. Na razie jednak jesteśmy gdzieś…, chyba na tym Sikkoku, a panna Neko z kocim uśmiechem, zapowiada niespodziankę. W tym obrazie niewiele mi się zgadza i w efekcie czuję się zagubiony, trochę jak Kawka nad morzem[2], i w sumie jest to nawet dość miłe. Strona bierna ma swoją chwilę tryumfu, rzeczy dzieją się same, a wewnętrzny narrator, wraz z kontrolą nad światem, traci część formalnych obowiązków. Pewnie w końcu mógłbym jakoś sprawdzić tę lokalizację, dopytać, przejrzeć googlowe mapy, ale to by zabrało radosną niepewność mglistego wspomnienia krótkiej chwili, gdy byliśmy sobą zafascynowani i chyba naprawdę szczęśliwi. Nazwać po imieniu, to wszystko co stanowi realną tkankę wspomnienia, to usunąć z niego tajemnicę i zarazem przyjemność, jaką daje niespieszne odgadywanie jego znaczeń. Tu zdecydowanie staję po stronie symbolistów z panem Mallarmé na czele, którego pogląd na sztukę, właśnie, zdaje się, i zapewne także niezbyt ściśle, przytoczyłem. Niechże już lepiej wspomnienia żyją w swoich czasoprzestrzeniach i odwiedzają nas wedle wedle własnych prawideł lub upodobań. Panna Neko podobnie, do dziś pojawia się w moim życiu i znika, tak, że nigdy nie zdążę się przygotować. Materializuje się z powietrza ze swoją ogromną czerwoną walizą, po czym wypływa przez dziurkę od klucza, jakby była postacią z bajek Hayao Miyazakiego. Być może zatem pewna nieokreśloność jest w tym przypadku samą naturą zjawiska? …Ale ja właściwie nie o tym.

Zostałem lekko wepchnięty do sieni niepozornego budynku w wyglądzie prowincjonalnej bożnicy. Tu panna Neko odwróciła się na pięcie.

Spotkamy się za półtorej godziny, ja mam katar, więc z tutejszych dobrodziejstw nie skorzystam, tu są zresztą także świetne sklepy, sam więc rozumiesz. Ale Ty wchodź i rozbieraj się, na co czekasz?

Stara posługaczka wybiegła za nią jak szalona, tupiąc klasycznymi, drewnianymi geta. Potem dowiedziałem się, że pytała się, czy ten biały wielkolud w ogóle umie się umyć. Była gotowa, nie szczędząc miotły, bronić przede mną strefy sacrum.

Dalej wszystko wyglądało zwyczajnie, szafka na ubranie, kluczyk... Było to, co potrzebne w takich miejscach; mydła, szampony, małe ręczniczki, miski do opłukiwania się i mikroskopijne stołki, na których można usiąść pod prysznicem. Tradycyjne japońskie łaźnie są „koedukacyjne”, tu zarządcy, zgodnie ze światowym obyczajem, zdecydowali się dostrzec dymorfizm płciowy rodzaju ludzkiego, w efekcie czego, za wyjątkiem wspomnianej posługaczki (albo strażniczki), we wnętrzu przebywali wyłącznie mężczyźni. Miło by może było pomyśleć, że taki wybór panny Neko był nieprzypadkowy, ale nie chcę sobie pochlebiać, w tej sferze nic bowiem nie jest pewne.

Główna sala łaźni to basem z parującą wodą oraz rząd pryszniców. Wszedłem. Na twarzy kilku dżentelmenów, usiłujących ugotować się w ukropie, zagościł wyraz przerażenia, manifestujący chęć natychmiastowej ucieczki. Jasne – pomyślałem – ja tu się będę moczył a reszta panów stłoczy się po przekątnej basenu, jak najdalej od wstrętnego gajdzina[3]- barbarzyńcy gotowego zanieczyścić to święte miejsce a może i kogo, przy okazji, udusić.

Wszedłem pod prysznic. „Zmywaj naczynia tak, jakbyś kąpał nowo narodzonego Buddę” – przypomniałem sobie. Zacząłem myć się, bardzo skrupulatnie; z pietyzmem, każdy centymetr skóry traktując, jakby była ze złota, każdy drogocenny paluch oddzielnie. Dziesięć par oczu śledziło moje ruchy w nerwowym skupieniu. Po skończeniu tych wszystkich czynności… zacząłem rzecz całą od początku; powoli, skrupulatnie. Mydlenie, spłukiwanie, mydlenie spłukiwanie, z niesłowiańską precyzją. Wreszcie pozwoliłem sobie wstać, zabrać kusy ręczniczek i… przywitały mnie akceptujące uśmiechy. Gajdzin się umył i jest względnie czysty. Widmo ewakuacji łaźni i, w najlepszym razie, dezynfekcji całego obiektu zastało zażegnane. Wejście do basenu okazało się natomiast trudniejsze niż mogłem przypuszczać. Przecież byłem już wcześniej w podobnym przybytku, ale tam nie było aż tak gorąco. Tu dodać wypada, że efekt tortury bywa niesamowity; radykalne pobudzenie krążenia, układu nerwowego, skóry, powoduje, że człowiek czuje się jakby miał dwadzieścia lat i kilogramów mniej. Rozgrzana wątroba mruczy z zadowolenia a trzustka wtóruje jej drugim głosem. Wszystko to będzie później, jeśli niewprawne serce wytrzyma.

Proszę starać się nie ruszać, wtedy mniej parzy.

Wy biali jesteście tacy nieodporni na temperaturę –cichy, bulgoczący śmiech.

To prawda – odrzekłem – zwykliśmy kąpać się w nieco chłodniejszych wodach, ta zaś chybajuż ścina białko.

Naraz, ci wszyscy ludzie, którzy na co dzień, głuchli, gdy tylko próbowałem się o coś spytać, w najlepszym razie odpowiadali mrukliwie, bez dającego się najogólniej pojąć sensu, nabrali ochoty na szlifowanie swej angielszczyzny. Okazało się, że coś tam jednak w tej dziedzinie potrafią. I oto miałem dziesięciu entuzjastycznych dyskutantów. Każdy chciał o coś wypytać, doradzić. A jadł Pan już to? A był pan ówdzie? Niech Pan koniecznie spróbuje, zobaczy, odwiedzi! I wie Pan pewnie, że to jest prawdziwy ONSEN, a nie byle tam miejska łaźnia? Tu, pod nami, bije źródło, w którym Japończycy kąpią się od wieków, niemal od początku Świata, tyle że nabudowano nad nim ten domek, gdy wokół wyrosło miasto. Ktoś przyniósł mi mokry, zimny ręcznik i pokazał bym położył go sobie na głowie. Zdaje się, że przybrałem już barwę buraczkową.

Świat zaprawdę bywa rozkoszny, a Japończycy spontaniczni,… gdybyż jeszcze udało się trochę przyzwyczaić do temperatury, zwłaszcza zadek i okolice. W końcu pozostał mi już tylko jeden dyskutant. Mówił po angielsku znacznie swobodniej ode mnie, i reszta uznała go widać za swego godnego reprezentanta. Oczywiście Chopin. Japończyk z Polakiem nie mogą nie porozmawiać o Chopinie, to byłby obopólny nietakt.

Oba nasze narody sa w gruncie rzeczy bardzo romantyczne – stwierdził Pan autorytatywnie i zapytał, czy znam japońskie kino.

Zdziwię Pana, wychowałem się na filmach Kurosawy, komuniści jakoś je puszczali. Do dziś lubię stare, czarno-białe filmy samurajskie, ale duże wrażenie wywarły na mnie też  Sny, późny jego obraz, z Martinem Scorsese jako aktorem. Poza tym znam prace. Takieshiego Kitano, i tu Pana też pewnie zdziwię, wolę jego łagodniejsze produkcje, jak Hana-bi czy Lalki, od tych brutalności, z których słynie.

A ja znam filmy Wajdy. On jest bardzo popularny w Japonii. Szczególnie podobał mi się taki film wojenny, w którym Polacy na koniach atakowali czołgi.

Zdębiałem. Zdając sobie sprawę z głębokości kompromisów, na które ten artysta się zgadzał, szczerze kocham filmy Wajdy. Znam jego okropne wypowiedzi z czasów kiedy artyści naprawdę już nie musieli kumać się z władzą, ale to i tak, nie zmniejsza mego uwielbienia dla jego twórczości. Wobec takiej skali talentu, nie mam szans na ideologiczne hamletyzowanie. Ziemia obiecana to jedno z największych arcydzieł w historii kina i basta. Nakręcony by utrwalić sowiecką narrację na temat Powstania Kanał, łapie za gardło i nie puszcza. Nawet Popiół i diament,  pozwala zapomnieć o swym nieprawym przesłaniu dzięki sile sztuki. Nie muszę się z nim zgadzać, muszę – do cholery – docenić. Ale Lotna… nie, tylko nie Lotna. Jedyny, bodaj z jego dawnych obrazów, zupełnie nie do obrony. W mojej opinii, jest to wredny, zakłamany, paskudny film. Pomysł aby przedstawić prymitywny idiotyzm polskiej bohaterszczyzny w formie konfrontacji broni białej z pancerną nie pochodził zresztą od mistrza Andrzeja, on go tylko twórczo dopracował. Pierwowzorem był niemiecki, propagandowy film fabularny z 1941 r. Kampfgeschwader Lützow.[4] O czym więc mam dyskutować z Japończykiem? Czy mam mu udowadniać, że nasza armia wrześniowa wcale nie była aż tak znów fatalnie wyposażona i choć nie mogła się równywać niemieckiej, to stanowiła przecież jedną z większych sił ówczesnej Europy? Że, gdyby nie wejście Sowietów, kontratak wciąż byłby jeszcze do pomyślenia? Że te rzekome szarże z szablami na czołgi, to ośmieszająca legenda, której żaden, choćby i głupkowaty, wojskowy taktyk z lat 30. nie wyśniłby w stanie najgłębszego kryzysu psychicznego o charakterze urojeniowym?

Japończyk jednak nie spostrzegł mojej konsternacji i mówił dalej.

Co za rycerskość, honor, jakież piękno majestatu śmierci. Oto na jakie wyżyny ducha może wzbić się waleczny człowiek[5]. Poza dawną Japonią, coś tak wzniosłego możliwe jest chyba tylko w Polsce. Tak, to wy – Polacy przejęliście prawdziwego ducha samurajskiego, przechowaliście w sobie cnoty dawnych rycerzy. Zaś my – gnuśni i zniewieściali Japończycy, powinniśmy się teraz uczyć od Was[6], by go w sobie odbudować. Bo nie można pokonać kogoś, kto się nigdy nie podda, i was przecież ostatecznie, choć przegrywaliście wojny, także nie udało się nikomu zwyciężyć, i, mam nadzieję, nigdy nie ulegniecie …chyba, że tak jak nas, zepsuje Was w końcu ta idiotyczna współczesność.

Pan, wygłosiwszy powyższe przemówienie, wstał, ukłonił się – Przepraszam, że w tych okolicznościach nie mogę oferować swej karty wizytowej – i poszedł sobie, a ja zostałem w tym basenie z poparzonym tyłkiem i rozdziawioną ze zdumienia gębą.

 

 

[1] Cień wiatru, Powieść Ruiza Carlosa Zafóna, Warszaw, Muza 2005.

[2] Tytułowy bohater powieści Haruki Murakamiego, (wyd. Warszawa, Muza 2007)., także przeżywał swe rozterki na granicy snu i jawy w realiach Sikkoku.

[3] Pogardliwe określenie niejappończyka; kacap, szwab, polaczek, czarnuch, żydowin i cała reszta tego typu planetarnej hołoty w jednym.

[4]  W reżyserii Hansa Bertrama. Za powyższą informację wyrażam wdzięczność dr Jarosławowi Kurkowskiemu z UW. Wikipedia dopowiada, że w tym filmie Polaków grali Słowacy, ówcześni sojusznicy Hitlera, którzy, o czym się rzadziej pamięta, wzięli udział we wrześniowej napaści na Polskę. To dodatkowy samczek tej historii.

[5]  Por Yukio Mishima. Wprowadzenie do Hagakure: [dosł. Zapisków ukrytych wśród liści, księgi autorstwa Jōhō Yamamoto Tsunetomo, stanowiącej spojrzenie na kodeks busidō i znaczenie drogi samuraja]. […] gdy Jōchō mówi „Sens drogi samuraja odnalazłem w śmierci”, to wyraża w tym zdaniu swoje utopijne przekonania, ideologię wolności i szczęścia. Dlatego możemy odczytywać dziśHagakure, jako opowieść o idealnym kraju[…] Ale w rzeczywistości istniały tylko marzenia Jōhō. Cyt. w przekładzie Beaty Kubiak Ho-Chi za: Estetyka japońska. Piękno życia i piękno umierania. Pod red. Krystyny Wilkoszewskiej. Kraków 2009 UNIVERSITAS, s. 130.

[6] W tym miejscu nie mogę powstrzymać się od komentarza, że ta zdumiewająca wypowiedź była zarazem najbardziej radykalną apologią obcego narodu jaką kiedykolwiek usłyszałem z ust Japończyka. Przekonanie, że ich kraj i naród nie mogą być nawet porównywane z innymi, wydaje się bowiem u Japończyków silnie ugruntowane. W Zapiskach o prawdziwym pochodzeniu boskich cesarzy autorstwa Kitabatake no Chikafusy (XIV w.) możemy przeczytać, że: Nasza Wielka Japonia jest Krainą Bogów. Założyli ją nasi Boscy Przodkowie. Bogini Słońca pozwoliła swoim potomkom panować nad nią przez długie wieki. Nasz naród jest wyjątkowy, nie można spotkać tego w żadnym innym kraju. Dlatego nasz kraj jest nazywany Krainą Bogów.

Pogląd o nadprzyrodzonym pochodzeniu własnego narodu nie jest tam bynajmniej i dziś dziwactwem ani anachronizmem, a Hajime Nakamura, autor Systemów myślenia ludów wschodu, Kraków 2005 Wyd. U.J., z której to książki zaczerpnąłem powyższy cytat (s. 419), ściśle wiąże go z problemem japońskiego ultranacjonalizmu.

Polecam się: Dariusz Kozłowski. Cała Nadzieja w korupcji. Felietony i rysunki. Łomianki, Wydawnictwo LTW, 2013, s. 208. Zamówienia: http://www.ltw.com.pl, tel. +48 22 751 25 18 Drodzy komentatorzy, na tej stronie zwalczam przejawy braku szacunku dla bliźniego. Szacunek jest ważny skoro nie umiemy kochać. Myślenie grupowe i partyjnictwo - niemile widziane. Zapraszam wszystkich z ambicjami do suwerenności. Arnold i Polinezja Etiopskie drogi: Odcinek 1 Odcinek 2 Odcinek 3 Odcinek 4 Odcinek 5 Odcinek 6 Odcinek 7 Odcinek 8 Odcinek 9 Odcinek 10 Odcinek 11 Odcinek 12 Odcinek 13 Odcinek 14 Odcinek 15 Odcinek 16 Odcinek 17 Odcinek 18 Odcinek 19 Filipiny: Ania i Józef, czyli seks w małe wiosce Grobowce z pełnym wyposażeniem Synkretyczny taksówkarz

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Rozmaitości