Jestem już dość stary, więc zupełnie zrozumiałe, że niewiele rzeczy może zrobić na mnie duże wrażenie. O rzucaniu na kolana nie mówiąc. A jednak mnie rzuciło.
Wszystko, jak zwykle, przez żonę. Ona co roku wymyśla różne rzeczy, które początkowo wydają się dość egzotyczne i absurdalne, ale potem się okazuje, że aż takie niedorzeczne to te jej pomysły nie są. Nawet wręcz przeciwnie. Siłą rzeczy więc, z roku na rok, mój opór wobec tych pomysłów, jakie by mi się na starcie nie wydawały, słabnie.
Tym razem koleżanka małżonka wymyśliła, że spędzimy urlop na Maderze. Dziesięć, piętnaście lat temu bym ją, w żywe oczy zresztą, wyśmiał. Ale ponieważ ostatnimi laty trafia z różnymi propozycjami niczym Zapędzki w Meksyku i Monachium, to ograniczyłem się do ciężkiego westchnienia. Nawet bardzo ciężkiego, bo plan żony dotyczył października. Ponieważ jednak od kilku dobrych lat spokojnie mogę się uważać za stoika (no bo tylko takowy może przecież wytrzymywać to, co od dłuższego czasu serwują nam włodarze wolnej, ponoć, Polski), to podkuliłem ogon, stuliłem po sobie uszy, nie powiedziałem słowa i wyszedłem na spacer. Przetrawić. No i, jak się okazuje, zrobiłem bardzo najlepiej. Jedna z lepszych moich decyzji ostatnio.
Proszę Państwa. To jest nie do opisania. Byliśmy tam ponad tydzień. Przejechaliśmy wyspę (58 km długości i 22 km szerokości) może nie wzdłuż i wszerz, ale byliśmy w naprawdę wielu miejscach. Nie było ani jednego (słownie: ANI JEDNEGO), którego nie można nazwać urokliwym.
Czego oni tam, na tej Maderze, nie serwują? Bazaltowe baseny wlewowe, wodospady spływające prosto do oceanu, kuriozalnie piękne ogrody botaniczne, tysiącletni las z drzewami o kształtach jak z horroru, oprócz tego fantastyczne, dość już unikatowe, lasy laurowe/wawrzynowe. Do tego skansen z oryginalnymi domkami w jakich lokalsi mieszkali dwieście lat temu (coś na kształt naszych Sowińców). Poza tym klify, których wysokość musi budzić respekt (my byliśmy akurat na takim, który miał 580m). Mają też szczyty sięgające niemal 1900m, z widokami niemal jak w Alpach. Na trzeci co do wielkości (1810m) można się łatwo dostać, w zamian za co jest nagroda w postaci oszałamiających widoków z góry. W środkowej części Madery wiecznie zamglony płaskowyż z pasącymi się luzem krowami. Inna atrakcja to kilkukilometrowe zjazdy ulicznymi saniami (oczywiście po asfalcie, nie po śniegu) kierowanymi w każdym przypadku przez dwóch, odpowiednio ubranych, „woźniców”, który to zawód jest przekazywany z ojca na syna. Jak komuś nie pasują kamieniste czy betonowe wręcz plaże, to kupuje bilet na prom i płynie na nieodległą wyspę Santo Porto, gdzie ma plażę podobną do tej na Półwyspie Helskim. Osobny rozdział to tzw. lavady, czyli system wodny dzięki któremu Madera, mimo że nie ma tam ani jednej rzeki, jest samowystarczalna jak chodzi o wodę.
Wyspa jest, nie boję się tego napisać, w każdym calu piękna. Krajobrazy wręcz boskie. Widoki w każdym miejscu zachwycające. Madera jest przez cały rok zielona, wiecznie kolorowa, wiecznie coś tam kwitnie. W lasach, w parkach, w ogrodach i na ulicach. Kwitnie też, w sposób oszałamiający turystyka. Pojawiły się duże pieniądze. Ogromna ilość hoteli, coraz gęstsza i lepsza sieć dróg, ogromna oferta turystyczna. Powiązana oczywiście z coraz większym popytem. Podobno tylko w tym roku liczba rentkarów powiększyła się o 80 firm. Takie zapotrzebowanie.
Dodatkowa atrakcja to specyficzne lotnisko. Pilot, który tam ląduje, musi mieć specjalny certyfikat, bo lądowanie jest dużo trudniejsze niż gdzie indziej. I to wcale nie ze względu na krótki pas startowy (od ponad 20-tu lat nie jest to już problem, bo długość pasa wydłużono do 3km), a ze względu na wiatr, który odbija się od ściany bocznej lotniska i często komplikuje lądowanie. Coś jak na Holmenkollen w Oslo. Tak, że przy lądowaniach jest więcej adrenaliny niż gdzie indziej.
Na sam koniec akcent sportowy. W największym mieście wyspy, Funchal, w którym mieszka podobno połowa Maderyjczyków, mieści się muzeum i pomnik (zrobiłem sobie nawet z Pięknym zdjęcie, a co?) urodzonego tam Christiano Ronaldo.
Chaotyczny trochę i pobieżny ten mój wpis, ale raz, że prosto po powrocie, a dwa, że jestem pod takim wrażeniem, że nie mogłem utrzymać lejców na wodzy.
Tak mi się na tej Maderze podobało, że postanowiłem, że już nigdy więcej nie zakwestionuję żadnego wyboru żony. I to nie tylko dotyczącego naszych urlopów. Nawet wtedy kiedy postanowi, że dobrze zrobi nam czysty masochizm, czyli oglądanie na żywo piłkarskiej reprezentacji Polski w meczu o stawkę na Narodowym czy Śląskim.
PS
Na szczęście żona nigdy na taki pomysł nie wpadnie. Z piłek to, i to czasem, ogląda siatkową. No chyba, że naszym przyjdzie zagrać na Maderze. Wtedy może dojść do przełomu. U żony znaczy, bo reprezentację to niekoniecznie posądzam.
Inne tematy w dziale Rozmaitości