Uff! Udało się! Nasz samotny żeglarz, Aleksander Hanusz, przepłynął właśnie Atlantyk na własnoręcznie zbudowanej ze sklejki, odktytopokładowej mieczówce.
Dingy, nazwana na cześć piosenki Manu Chao „King of Bongo”, powstawała przez wiele miesięcy w podwarszawskim garażu, następnie w specjalnie dla niej zbudowanej w ogrodzie szkutni, a po części nawet w ojcowskim salonie - narażając na szwank cierpliwość i drogi oddechowe rodziciela. Gdyby ów także nie był żeglarzem projekt mógłby upaść już w zarodku. Gdy wreszcie opadł pył a wióry zostały zamiecione nadszedł czas na testowanie wytrzymałości nerwowej rodziny i przyjaciół bezpośrednio na morzu. Tu jednak warto oddać śmiałkowi, że był on do swej wyprawy wszechstronnie przygotowany, bo to i nie pierwsza skonstruowana przez niego łódka. Na dwóch poprzednich przepłynął Bałtyk, walczył z prądami i wirami morskimi w norweskich fiordach (film można oglądać tu), aż wypłynął za koło polarne. Prowadził też kursy budowy takich łupinek. Pisał na ich temat artykuły do fachowej prasy brytyjskiej, więc jakoś tam chyba wiedział co robi. Niemniej już sam koncept spędzenia trzech tygodni, będąc oddzielonym od oceanu iluzoryczną zaporą, nieznacznie tylko wystającą ponad fale, gdy każdy dryfujący przedmiot lub przepływające duże zwierzę morskie może gwałtownie zakończyć wyprawę, gdy śpi się, a w zasadzie bardziej czuwa, pod pałatką, w ciągłej wilgoci i niewygodzie, jest nie do pojęcia dla zwykłego śmiertelnika. To wyczyn na miarę zdobycia Annapurny i pierwszy taki transatlantycki rejs w wykonaniu polskiego żeglarza.
Teraz czas odpoczynek na Martynice, rozrywkowy rejs po Karaibach i namysł nad powrotem. Czy łódka wróci do Polski własnymi siłami, czy w kontenerze (w którym swobodnie się mieści), tego jeszcze nie wiadomo.
Szczere gratulacje dla zwycięzcy oceanu. A więcej informacji o wyprawie na linkowanej tu stronie, gdzie można podziwiać wspaniałe zdjęcia.