Piotr Kaim Piotr Kaim
2624
BLOG

Marszałek Błońska przegrała swoją debatę

Piotr Kaim Piotr Kaim PO Obserwuj temat Obserwuj notkę 58

Za nami pierwsza (sobotnia) debata, przeprowadzona w ramach tzw. prawyborów, które mają wyłonić kandydata na Prezydenta z ramienia PO. Dla przypomnienia: w procedurze tej walczą b. marszałek Sejmu Małgorzata Kidawa-Błońska i prezydent Poznania – Jacek Jaśkowiak.

Od strony formalnej, debata wyglądała źle. Cały program został ułożony tak, by dowartościować panią Kidawę i zepchnąć na bok Jacka Jaśkowiaka. Pierwsza sprawa to ustawienie mówców: pani marszałek w środku, pan prezydent po stronie lewej, a odpytujący dziennikarz po prawej (od strony widza odwrotnie). To wiedza na poziomie elementarza: osoba stojąca w środku szeregu zawsze rzuca się w oczy bardziej niż wszyscy pozostali. Gdyby ta impreza była przeprowadzona rzetelnie, w środku stałby dziennikarz i żadne z mówców nie byłoby faworyzowane.

Po drugie, Pani Błońska odpowiadała na wszystkie pytania jako pierwsza, ale czasem konkludowała fragment dyskusji „bez żadnego trybu”. Z jakiegoś jednak powodu, przy wygłaszaniu mowy końcowej pani marszałek mówiła jako druga, żeby do niej należało ostatnie słowo i żeby to słowo zostało lepiej zapamiętane. Nawiasem pisząc, wykorzystała tę mowę do topornej, niezrozumiałej złośliwości względem Jaśkowiaka: „I ja, Jacku, nigdy nie zrezygnuję z sympatii względem ludzi” (wszystkie cytaty z pamięci, więc jakieś słowa mogą się nie zgadzać). Co to za aluzja? – Diabli wiedzą!

Mimo korzystania z opisanych forów, pani Błońska przegrała tę debatę w podskokach. W ten sposób definitywnie wyszło na jaw, dlaczego uchylała się od takich wystąpień przed wyborami parlamentarnymi, kiedy pełniła rolę kandydata na premiera. Dla mnie sprawa była jasna od początku, ale są ludzie, którzy potrzebowali lekcji poglądowej. Po pierwsze, prezentacyjne umiejętności pani marszałek są zerowe: przy każdym zdaniu widać heroiczną walkę, by się nie wyłożyć. I nie jest tak, że pani Kidawa długo dobiera słowa, by ubrać swoje myśli w szczególnie atrakcyjną formę. Nic z tych rzeczy: sypie wyświechtanymi zbitkami, których forma koresponduje z banalną treścią.

W jej wczorajszych wypowiedziach nie było żadnego sensowego przesłania, które mogłoby się wryć w pamięć. Każdy niemal temat – od zagadnień militarnych po służbę zdrowia – zbywała konceptami w stylu: „to nie jest sprawa na 4 lata, tylko na wiele lat”, „trzeba to przedyskutować z fachowcami, a fachowców mamy naprawdę świetnych”, „jeżeli ludziom powie się prawdę, to przyjmą najtrudniejsze decyzje”, „to musi być ponadpartyjny konsensus”, „za 15 lat świat będzie wyglądał inaczej” itd. itp. Marne wykręty, maskujące brak jakichkolwiek poglądów na jakikolwiek temat. Fakt: od prezydenta nie oczekujemy kierowania rządem i wdawania się w każdy detal legislacji. A jednak: coś konkretnego wiedzieć musi!
 
Aż przykro to pisać. I równie przykro było oglądać polityków PO, którzy klaszczą z udawanym entuzjazmem po miałkich wywodach pani marszałek. A tymczasem jest ostatni moment, żeby wylać na głowę każdego potakiwacza po dziesięć kubłów lodowatej wody, bo dotychczasowe porażki nie wystarczyły. Jedyny zauważalny wyjątek to b. minister Kolarska-Bobińska, która słuchała wypowiedzi pani Kidawy z kamienną twarzą i – jak się zdaje – tłumionym zażenowaniem.

Kontrkandydat faworytki nie porwał jako mówca, ale wypadł relatywnie dobrze. Przede wszystkim, w kilku kwestiach – takich jak relacje państwo-kościół, ochrona środowiska i polityka energetyczna – mógł się odwołać do konkretnych doświadczeń, wyniesionych z praktyki samorządowej. Więc kiedy o nich dyskutowano, czuło się, że człowiek wie, o czym mówi – „w przeciwieństwie…”, jak mówiono w kabarecie pod Egidą. Wobec tego jasno wskazał obszary, w których państwo może z pożytkiem współpracować z Kościołem katolickim („i ja to robię”), a jednocześnie – w sposób uprzejmy dla strony kościelnej – stwierdził, że lekcje religii powinny zostać wyprowadzone ze szkół i przeniesione do sal katechetycznych. Wskazał też działania, które mogą realnie zmniejszyć zużycie węgla, bez epatowania nierealistycznymi obietnicami w sprawie „odejścia od węgla do 2035 r.”

Poza tym czuć było, że człowiek wie, co to jest samodzielne sprawowanie funkcji kierowniczych i potrafi temu podołać. Odpryskiem tego poczucia jest wrażenie, że jego ewentualna kampania miałaby ręce i nogi, tj. byłaby prowadzona przez sztab utworzony przez samego kandydata, a ten sztab jest kompletowany już teraz. Kontrujące zdanie pani Marszałek - „polityka to gra zespołowa, tu niczego nie robi się samemu, wszyscy jesteście dla mnie ważni” – daje poczucie przeciwne. To zapowiedź kontynuowania chaosu decyzyjnego i organizacyjnego, jaki targa Platformą od czasu, kiedy Donald Tusk wyprowadził się do Brukseli.

Krótko pisząc, gdybym miał wybierać tylko z tej dwójki, postawiłbym na Jaśkowiaka z zamkniętymi oczami. Nie bez znaczenia jest też to, że pamiętam mu jedno wejście z przeszłości, które pokazało, że polityk nie musi być ciapą i może – w prosty sposób – przeprowadzić normalną, słuszną decyzję. Jaśkowiak, jako jedyny prezydent wielkiego miasta, skutecznie postawił się Macierewiczowi w szczycie obłędu smoleńskiego. Zrobił to w sposób jednoznaczny i konsekwentny. Kiedy b. szef MON wciskał się ze swoim „apelem smoleńskim” na wszystkie historyczne uroczystości, tylko Jaśkowiak powiedział tym praktykom „STOP”. W efekcie, nie było tego apelu na obchodach 60-lecia Poznańskiego Czerwca (rocznica masakry robotników z 1956 r.). Nie zmienił tego tradycyjny szantaż Macierewicza, że bez apelu nie będzie wojskowej asysty. Asysty nie było i świat się nie zawalił.

Na zakończenie uwaga, którą wolałbym pominąć. Tak – nie mam nic przeciwko kobietom w polityce i wiem, że istnieją społeczne czynniki, które blokują aktywność pań, co – nie wdając się w szczegóły – nie jest dobre. Niemniej sposób rozgrywania tej kwestii przez panią marszałek Błońską jest nieznośny: „Jacku, ja nie biegam w maratonach, bo jestem kobietą; ale właśnie dzięki temu, że jestem kobietą, wiem co to jest żmudna praca” itd. itp. Jak się zdaje, te panie, które osiągnęły prawdziwy sukces w polityce, nigdy po taką argumentację nie sięgały. Czytałem fantastyczne wspomnienia Margaret Thatcher i nie ma tam śladu rozgrywania „kwestii kobiecej” w podobny sposób. Zdaje się, że Angela Merkel też tego nie robi (proszę o korektę, jeśli ktoś wie coś innego). To numer z repertuaru Ewy Kopacz. Wzorzec skuteczności baaaaaaaaardzo słaby.


https://www.facebook.com/PlatformaObywatelska/videos/2515224052087780/?__tn__=%2Cd%2CP-R&eid=ARCa3puC9dM1n4LhRX3LMJjsvXMbVnjlVyIioo6JCOtczkJpX1Fk0WX2gHr_MUTegj5P-0YwsCc9oilt


Piotr Kaim
O mnie Piotr Kaim

piotrkaim@op.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka