Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein
214
BLOG

Odcinek dwunasty

Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein Polityka Obserwuj notkę 21

W siedzibie „Kuriera” panował zamęt. Chorowali Warski i Torka. Brakowało ludzi do prowadzenia gazety. Właściwie nie wiadomo było, kto panował nad całością, bo chyba nie Wilczycki, somnambulicznie przemierzający pomieszczenia redakcji. Dziennikarze schodzili mu z drogi, aby za plecami szefa licytować termin jego odwołania. Wszyscy wiedzieli już o zbliżającej się wizycie głównego, belgijskiego udziałowca. Trwały spekulacje, kto będzie go reprezentował. Czy do Polski pofatyguje się osobiście, aby z hukiem wywalić Wilczyckiego, sam prezes Laurent Terray, o którym opowiadano, że jest przyjacielem Michała Bogatyrowicza, czy przyśle tylko swojego przedstawiciela na kraj? Zakładano się, kiedy to nastąpi. Nikt nie wierzył, że Wilczycki może przetrwać dłużej niż kilka tygodni. Trwały spekulacje, kto go zastąpi. Podobno jakieś bliżej nieokreślone, a jednak wyposażone w moce sprawcze gremium typowało kogoś ze „Słowa”. Niespodziewanie na giełdzie pojawiło się nazwisko Warskiego, a potem nawet Torki. Coraz częściej napomykano o Janie Returnie, a potem i profesorze Mareckim. Nazwisko kolejnego zastępcy Wilczyckiego, Tarmy, który najczęściej prowadził gazetę i, jak zwykle, drobiazgowo starał się doglądać wszystkich jej elementów, nie pojawiało się prawie.

Gazeta powstawała niejako przy okazji, bo dziennikarze, redaktorzy, fotografowie a nawet zespół pomocniczy zaprzątnięci byli głównie przyszłością i teraźniejszością „Kuriera”. Panikarze snuli opowieści, że zamknięcie go jest więcej niż pewne. Sąd przygotować miał już odpowiedni wniosek. Organizowany był podobno ciąg manifestacji, które wedrą się do siedziby gazety i uniemożliwią jej wydawanie. Częściej niż zwykle dziennikarze wyglądali przez okna, przyglądając się ruchom przechodniów. Dotąd jednak, pomimo licznych wezwań mediów, polityków czy różnej maści autorytetów, pod siedzibą „Kuriera” nie pojawiła się badaj najskromniejsza pikieta.

A jednak napięcie w redakcji nie malało. Brukselski korespondent zatelefonował z wiadomością, że belgijscy właściciele rozważają sprzedaż swoich udziałów. Ktoś dobrze poinformowany zawiadomił, że nabywcą będzie Bogatyrowicz, ktoś inny mówił o szemranych inwestorach ze Wschodu.

Nikt nie wyrażał żalu po Wilczyckim. Oczywiste było, że to on odpowiada za problemy gazety. Wyrozumiali zarzucali mu brak rozwagi, krytyczni – oszalałe ambicje, nieufni – cyniczną grę, której cele ciągle nie były jasne. Sytuacja robiła się dwuznaczna, gdy naczelny pojawiał się w newsroomie i rozpoczynał rozmowy na temat aktualnego wydania. Dialogi były sztuczne. Nikt nie podejmował spraw, które zaprzątały uwagę wszystkich. Ani Wilczycki, ani wdający się z nim w konwersację pracownicy, nie wracali do afery Lwa, która powszechnie funkcjonowała już jako afera „Kuriera”, czy wręcz Wilczyckiego. Nikt też nie analizował jej konsekwencji dla losów gazety i zagrożeń, które jawiły się przed nią i jej naczelnym. Wydawanie gazety stało się wyłącznie rutyną, tak jak były nią relacjonowane zawsze te same rytualne spory polityków, niedomogi wymiaru sprawiedliwości, gospodarcze problemy. Dość szybko sytuacja stawała się nieznośna i Wilczycki, rzucając jakiś wysilony żart, ze sztucznym uśmiechem oddalał się do swojego gabinetu.

Czułno również nie współczuł Wilczyckiemu. Nad nim samym gromadziły się chmury, a redakcyjna społeczność odsuwała się od niego.

Przepieprzył wszystko – rzucał wściekle do biadającego nad ich przyszłością Sadowskiego – nic nie potrafił zrobić jak trzeba. Ani strategii działania, ani niczego. Nie przygotował się. A u Returna... Toż to była żenada – gorączkował się.

Trzeba będzie się pakować – kiwając głową ponuro skonstatował Sadowski. – Ty jesteś młody, ale całe moje życie zawodowe to „Kurier”...

Ale i Czułno czuł się coraz mniej pewnie. Szumilas przestał się odzywać. Prace nad programem zatwierdzonym, przygotowanym, wpisanym do ramówki TVP, który miał ruszyć w najbliższych tygodniach, stanęły. Czułno wraz z Martą przygotowali tematy najbliższych trzech programów: absurdalne wyroki, bankrutujący przedsiębiorcy, którzy nie mogą dojść swoich oczywistych roszczeń, sędzia któryś raz z rzędu wypuszczający ewidentnego przestępcę. Teraz tylko mieli ustalić czas i rozpocząć działania, ale tak naciskający ich wcześniej Szumilas teraz zamilkł, przestał odpowiadać na ich telefony i powoli stawało się oczywiste, że program tonie w wirze wokół afery Lwa, czyli afery Wilczyckiego i do pewnego stopnia, nie ma co ukrywać, także Czułny. Wraz z programem tonęła telewizyjna kariera demaskatora profesora Lwa.

Marta, jak zwykle, awanturowała się. Miała pretensje, jakby to Czułno odpowiedzialny był za klęskę programu. On, któremu zależało na nim tak bardzo! On, który ciągle, wbrew oczywistości, wierzył, że w telewizji może się uratować i chociaż wiedział, że to niemożliwe, nie chciał przyjąć do wiadomości tej smutnej prawdy. Liczył przecież na telewizyjną sławę, przy której gazetowe triumfy były jedynie cieniem. Jego ekranowa obecność związana z ujawnieniem kłodzkiej afery sądowej, z pewnością pomogła mu, jeśli nie załatwiła wręcz kilku erotycznych podbojów. Ostatnio jednak jego nowo zyskana dwuznaczna sława obracała się przeciw niemu. W klubie „De Profundis” Natalka, z którą wcześniej wszystko wydawało się być na jak najlepszej drodze, po serii kpin krążących wokół lustracji, w których wspomagali ją przypadkowi znajomi, oddaliła się z nimi, pozostawiając mu smak porażki i upokorzenia.

W „Kurierze” nie za bardzo miał co robić. Jeszcze kilka dni wcześniej wdarł się do gabinetu naczelnego w bojowym nastroju.

Musimy iść za ciosem – prawie krzyczał. – Trzeba prześledzić okrągłostołowe kariery. Przyjrzeć się tym, którzy prowadzili Lwa. Można zmusić ich do mówienia. Mam pomysł.

Nie ma żadnej kontynuacji. Kończymy sprawę – przerwał mu sucho Tarma, odwracając się od osowiałego Wilczyckiego.

Jak to kończymy? Adam! Przecież nic nie jest zamknięte! Przed nami jeszcze cała wojna. To tylko przegrana bitwa.

Nie gorączkuj się. – To mówił Poniedziałek, sekretarz redakcji. Gdy Czułno wtargnął do naczelnego, urwał kwestię i zmierzył go gniewnym spojrzeniem. – Wojna jest skończona.

Co ty mówisz, Jurek? Adam! W ten sposób dajemy im zwycięstwo. Poddajemy się! I to dlaczego? Bo źle ci poszło w telewizji?!

Nie rozumiesz, że już przegraliśmy? – Wilczycki ocknął się z apatii. – Nie dlatego, że źle mi poszło w telewizji, ale dlatego, że nikt nie usłyszy naszych argumentów. Nie przedrą się przez tę klakę. Napisałeś z Sadowskim świetną analizę. I co? Ktoś się do niej ustosunkował? Skrytykował choćby? Nikt jej nie zauważył. Pisaliście o standardach, które są na Zachodzie święte, ale ich rzecznicy stamtąd właśnie nas uznają za barbarzyńców. Nie czytają naszych tekstów ani nie znają sytuacji, znają jej gotowe interpretacje, które przygotowuje dla nich Bogatyrowicz i jego banda.

Ale mamy przecież swoich czytelników?!

Takich, którzy coraz mniej nam wierzą, bombardowani opiniami w radiu i telewizji, takich, którzy coraz mniej chcą nas czytać. – Wydawało się, że energia Wilczyckiego wyczerpała się równie gwałtownie co przebudziła.

Nie możemy dać się zamknąć w skansenie oszołomów – głos Tarmy był rzeczowy. – Sprawa Lwa jest skończona. Teraz zajmiemy się czym innym. A ty, Stasiu, przestań wreszcie wychodzić poza swoją rolę. Na razie masz spokój, a niedługo zaproponujemy ci coś innego. Teraz uciekaj! – Dopiero, kiedy wyszedł zagryzając upokorzenie, Czułno pomyślał, że w głosie zastępcy Wilczyckiego pojawiły się nutki groźby.

Coraz bardziej ograniczał swoje zwyczajowe obchody redakcji, słysząc ciągle dowcipy o generalnym lustratorze, tudzież propozycje, kogo można by jeszcze poddać tej procedurze. Trochę z nudów zaczął czytać stołeczny dodatek „Kuriera”. „Podejrzane samobójstwo” – zajawiał mniejszy tytuł na pierwszej stronie. „Znany biznesmen, główny udziałowiec BartPolu, Bartłomiej Siwicki zginął dwa dni temu w swoim biurze. Śmierć nastąpiła między 20 a 22. Zwłoki znalezione zostały rano. Wisiały na sznurze, na haku od żyrandola umieszczonym nad biurkiem denata. Śmierć, jak zwykle w takich wypadkach, nastąpiła na skutek przerwania rdzenia kręgosłupa [...] Jeden z policyjnych ekspertów uważa, że obrażenia wskazują raczej na działanie zewnętrznych sprawców. Prokuratura utrzymuje jednak, że dowody są niewystarczające, aby podjąć śledztwo wykraczające poza rutynowe czynności. W PRL-u Siwicki robił karierę jako oficer SB. Biznesem zajmował się od 1989 roku”.

Takie olśnienia zdarzały się Czułnie niezwykle rzadko. Być może powodowany jednym z nich, choć nie zdawał sobie z tego sprawy, nie wyrzucił do śmieci koperty od Psa, a potem zgodził się spotkać z nadawcą. Ten sam impuls spowodował, że zainteresował się relacją złachmanionego faceta z Kłodzka.

Wystukanie w komputerze fotograficznego archiwum „Kuriera” było nieomal odruchem. Porównał parę zdjęć. Nie miał już żadnych wątpliwości. Choć Leona Psa widział tylko dwa razy – tamten naciskał na dyskrecję – i pamiętał tak niewyraźnie, wiedział już, że on i Bartłomiej Siwicki to ta sama osoba.

Lutecki, który właśnie tokował przed zapatrzoną w niego stażystką, opowiadając jej o tajemnicach śledztw, spojrzał na niego bez sympatii.

Przyszedłeś nas zlustrować? Z Melą może być kłopot, bo archiwum przedszkolne wyczyścili dokładnie.

Czułno zacisnął zęby, odczekał chichot dziewczyny.

Już?! Mam sprawę. Chodzi mi o Siwickiego.

Siwickiego? Jego nie ma co lustrować. Nawet pośmiertnie. Zwyczajny ubek: kapitan czy major.

Chodzi mi o jego śmierć. Napisałeś, że mogli go załatwić.

No, tak mówił mi jeden ekspert. Swoją drogą, chyba ich najlepszy. Mówił, że otarcia na przegubach mogłyby zostawić kajdanki, a były i ślady wokół ust, jakby miał knebel czy plaster. I że wygląda na to, że ktoś chciał te ślady fachowo usunąć. Nigdy nie da się ich do końca wyeliminować, ale to, co zostaje... Wiesz, na dwoje babka wróżyła...

I będziesz zajmował się sprawą?

Czym tu się zajmować? Prokuratura już ją odklepała jako samobójstwo. Ja tam nie wierzę. Tacy goście się raczej nie zabijają. Ale co z tego. Siwicki to duża forsa, ale nie największa. Miał chyba jakieś układy z gangsterami, jak oni wszyscy. Wiesz, ubecy mieli wśród nich swoich informatorów, kiedy za PRL-u tamci byli jeszcze drobnicą. Resort pozwalał na różne mniejsze lub większe numerki, żeby mieć ten światek pod kontrolą. Później, jak się wszystko posypało, niektórzy ubecy zaczęli z tego korzystać. Niektórzy mówią, że nie tylko niektórzy. Ale to spiskowa teoria. Podobno Siwicki miał jakiś udział w aferze paliwowej. Podobno. Wszystko podobno. Niejasno doszedł do swojej forsy, jak oni wszyscy. Niejasno skończył. Nie ma sprawy.

Czułno nie żałował Siwickiego. A jednak czuł się niepewnie. Wiedział, że trzeba coś zrobić, a zresztą sprawa była przecież tak atrakcyjna...

Idź do Tarmy – przerwał mu Wilczycki nieomal na wstępie. – Zostawiłem mu kierowanie gazetą, trudno, abym interweniował w konkretnych przypadkach.

Ale to ciąg dalszy sprawy Lwa...

No właśnie. W tej sprawie wyjątkowo nie mam dystansu.

Tarma patrzył na Czółnę nie ukrywając niechęci.

I co? Powiesił się twój informator. Psudoinformator.

Informator. Nie powiesił się, ale powiesili go.

Skąd to wiesz?

Mówiłem ci. Najlepszy ekspert tak uważa. Zresztą, wyobraź to sobie. Taki facet nie popełnia samobójstwa. Chyba, że go zastraszą, zmuszą. Przecież wszystko wskazuje na związek z ujawnieniem przez nas agenturalności Lwa! Chcieli Siwickiemu zamknąć gębę albo zastraszyć środowisko.

Ty w kółko to samo. Afera Lwa! Uwierzyłeś, że na niej wypłyniesz. I wypłynąłeś, ale nie tak, jak sobie wyobrażałeś. A nas pogrążyłeś. Że też Adam stracił resztki zdrowego rozsądku. A ty myślisz, że będziemy pchać się dalej? Pchać łeb w pętlę?!

Zabili człowieka. Wszystko jedno, kim był. Zabili go za to, że przekazał nam informacje. Naszym psim obowiązkiem jest pójść za sprawą i dopaść ich. To tak jak obowiązek ratowania życia dla lekarza. Przysięga Hipokratesa...

Tobie już całkiem odbija! Nie ma sprawy, rozumiesz, nie ma sprawy Lwa ani jakiegoś ubeka. Jest twoja sprawa. Zapamiętaj to! A teraz spadaj! Mam dużo roboty.

Wilczycki nie chciał ponownie go przyjąć. Kiedy wdarł się mimo protestów sekretarki, naczelny zbeształ go i wyrzucił.

Wieczorem w „De Profundis” po wypiciu czterech wódek z sokiem grejpfrutowym Czułno wdał się w awanturę z grupką młodych adeptów sztuki dziennikarskiej. Pytali go czy znalazł już kwit podpisany przez Karola Wojtyłę. Po krótkiej wymianie zdań Czułno rąbnął w śmiejącą się najbliżej mordę. Szamotanina trwała krótko. Ochroniarze wyrzucili go, zapowiadając, że ma zakaz wstępu do klubu. Doprawił się w knajpie, w której nikt go nie znał. Nie wiedział jak trafił do domu.

Następnego dnia do siedziby „Kuriera” przyjechali przedstawiciele „Les Nous et les outres”. Pojawił się również Warski i Torka. Już po południu media podały, że Adam Wilczycki przestał być redaktorem naczelnym „Kuriera”, a jego obowiązki przejmuje czasowo dotychczasowy pierwszy zastępca Zenon Warski.

Następnego dnia w artykule wstępnym Warski zdawkowo podziękował Wilczyckiemu. W całym, trzeba przyznać, raczej mętnym tekście nowy naczelny nawiązał do „ostatnich wydarzeń, które wstrząsnęły polską opinią publiczną” i w których: „«Kurier» odegrał, niestety, dwuznaczną rolę. [...] Całą tę tak bulwersującą sprawę najlepiej podsumował autorytet moralny, wybitny naukowiec i działacz opozycji, człowiek o nieposzlakowanej przeszłości, profesor Marian Lew. Stwierdził, że ta bolesna dla niego sprawa: «winna stać się lekcją dla społeczeństwa polskiego i doprowadzić do regulacji prawnych, które wreszcie zamknęłyby ten haniebny epizod gry teczkami, aby już nikt nie musiał przechodzić tego, co ja». Sentencja ta winna stać się mottem naszego działania. Ze swojej strony obiecuję, że ja sam i kierowana przeze mnie gazeta nigdy nie sprzeniewierzą się świętej zasadzie dziennikarskiej odpowiedzialności”.

Warski wezwał Czułnę następnego dnia. Kac dopiero ustępował, zdolności poznawcze były mocno stępione, a świat czaił się niepokojąco, mimo to jednak – a może właśnie dlatego – Czułno domyślał się, po co wzywał go nowy naczelny. Dopóki jednak nie zobaczył kartki wędrującej po stole w jego kierunku nieomal w tym samym momencie, gdy Warski wskazał mu krzesło i równocześnie zauważył skuloną w kącie gabinetu sylwetkę szefa kadr, do tej chwili łudził się, że może skończy się na męskiej rozmowie.

Trzymiesięczny okres wypowiedzenia – słyszał jak spoza kotary Warskiego, wyjaśniającego warunki zwolnienia.

Sam rozumiesz – porozumiewawczy uśmiech Warskiego był równie niewyraźny jak on sam. – Jesteś zdolny. Dasz sobie radę. Mam nadzieję, że jeszcze spotkamy się na zawodowej niwie.

Stać go było, żeby uśmiechnąć się, kiedy uścisnął rękę naczelnemu. Kiedy szedł korytarzem, miał wrażenie, że ludzie omijają go, choć ktoś podszedł do niego i życzył mu, aby się trzymał, ktoś inny obiecywał sukcesy, jakaś dziewczyna uśmiechnęła się i pomachała. Wrzucając do torby przypadkowe rzeczy ze swojej szuflady, uświadomił sobie, że ma dwadzieścia osiem lat i nie wie, co ze sobą zrobić. 

"DOLINA NICOŚCI" JUŻ W KSIĘGARNIACH! Wierzę, że kolejne odcinki powieści będą zaczynem gorącej dyskusji. Liczę na Was, na Wasze uwagi i oceny. Proponuję Wam również zabawę. Zainteresowani mogą kontynuować powieść na własną rękę. Będą odgadywać intencje autora, a może tworzyć dla nich interesujące uzupełnienie, albo ważny kontrapunkt. Dla najciekawszych wypowiedzi przewidziane są symboliczne nagrody.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka