Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein
182
BLOG

Odcinek trzynasty

Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein Polityka Obserwuj notkę 36

Na początku było oszołomienie. Potem przyszedł ból. I zdziwienie, że tak bardzo boli. Musiał przekonać się, że to koniec, a nie jakieś nieporozumienie. Nie kłótnia zakochanych. Koniec. Jakaś płyta zacięła się mu w głowie i słyszał w kółko: „Proszę cię, nie dzwoń więcej”. Znał Marię. To było definitywne. A przecież szukał rozpaczliwie jakiegoś wyjścia. Błędu, który da się naprawić. Po jakimś czasie uświadomił sobie, że nigdy nie powiedział jej, że ją kocha. Ba, sam tego nie uświadamiał sobie do końca. Owszem, był urzeczony jej urodą. Był dumny, że wybrała właśnie jego. Nie znał albo nie pamiętał wcześniej takich erotycznych namiętności. Ale miłość? Uczepił się tej myśli. Przecież wystarczy, że oświadczy, uświadomi jej, jak ją kocha. To zmieni wszystko. Wszystko będzie inne i nie będzie mogła powtórzyć, żeby nie dzwonił więcej. A przecież wiedział, że jeśli Maria zdecydowała się, to przemyślała do końca konsekwencje swojego postanowienia i jest ono nieodwołalne. Jej charakter imponował mu niemal tak samo jak uroda. Niektórzy mogli rozumieć go niewłaściwie. Kiedy po raz pierwszy zobaczył ją na jakimś raucie i usiłował dowiedzieć się czegoś od witającego się z nią ciepło performera Łukasza, ten odburknął tylko:

Taki towarzysko-zawodowy agregat.

Ale jaki agregat! – skomentował Wilczycki z obojętnym jeszcze wtedy uznaniem. Potem nawet i to określenie potrafił zinterpretować pozytywnie dla Marii. Ale nie wiedział, że ją kocha.

Powietrze nie chciało wypełnić klatki piersiowej, a oddech stawał się niekontrolowanym skurczem. Bolało go serce. Uzmysłowił sobie, że ta wytarta metafora jest po prostu opisem fizjologicznej reakcji. „Srogie cierpienia wzgardzonej miłości” – przypomniał sobie nie wiadomo skąd. A cierpienia były również, po prostu, fizyczne. Przez następne dni, kiedy nie mógł spać, jeść, oddychać, tyle razy wracała do niego ta fraza. A wszystko to działo się w czasie, kiedy w gruzy walił się dorobek jego życia. Gdy wmawiano mu nikczemny charakter, podłość, najniższe intencje, gdy jego nazwisko stało się ucieleśnieniem głupoty i moralnej ohydy. Gdy media i osoby publiczne prześcigały się w znalezieniu najbardziej odrażającego ujęcia jego czynu i postawy, a satyrycy próbowali zmieścić go w najbardziej groteskowej figurze, jaką byli w stanie wykreować. Wściekłość i rozpacz, jakie budziły w nim te działania, bladły jednak przy cierpieniu związanym z utratą Marii.

Ale wtedy jeszcze, pierwszego dnia, powtarzał sobie, że wystarczy jej wytłumaczyć, pokazać wymiar swojego uczucia, aby nieporozumienie rozwiało się, aby wrócili do siebie i żyli już inaczej, razem, gotowi przeciwstawić się całemu światu. I prawie wierzył, że tak się stanie. Obiecał sobie, że zatelefonuje dopiero po upłynięciu doby. Da jej czas do namysłu. Z trudem, licząc minuty wlokącego się dnia, powstrzymywał się od sięgnięcia po telefon. Postanowił, że rozpocznie walkę z oszczercami.

Prawnik „Kuriera” Janusz Pąk pokiwał głową z ledwie wyczuwalną ironią.

To ile procesów chcesz im wytoczyć?

Jeśli trzeba, to dziesięć – Wilczycki płynął na fali gniewu.

Które ze stu, które powinieneś wytoczyć, wybierzesz? Bo teraz obrażono cię sto razy, a za parę dni będzie to wielokrotnie więcej.

A ty, co radzisz?! – w głosie Wilczyckiego brzmiała agresja.

Ja? Ja jestem tylko podwładnym, ale jeśli chciałbyś słuchać mojej opinii, to radziłbym ci przejść nad obelgami do porządku dziennego.

Uważasz, że nie mam podstaw, aby ich oskarżyć?

Masz tysiące podstaw. I co z tego? Co z tego, jeśli w żadnej z tych spraw sąd nie przyzna ci racji? Będzie jeszcze gorzej. Wiem, co mówię. Gdybyś zapytał mnie, co sądzę na temat rewelacji o Lwie, z całego serca odradziłbym ci ich publikację. I co z tego, że są prawdziwe? Cała sprawa wzmocni tylko jego pozycję, da pewność siebie tysiącom agenciaków, utopi lustrację. Co z tego, że miałeś po swojej stronie rację i dobre intencje? Za bardzo wierzysz w prawdę. Dla nas, prawników, prawda jest tylko jedną z wielu wersji. I zobacz, jak to nasze ujęcie triumfuje w kulturze współczesnej. „Jego prawda”, mówimy. Prawda to tylko opinia, prawda?

Za szybko odtrąbiłeś klęskę. Jeszcze walczymy – rzucił buńczucznie Wilczycki, głównie po to, aby przerwać rozpędzającemu się Pąkowi, który zbyt łatwo popadał w filozoficzne monologi. Miał potrzebę ciągłego udowadniania, że nie jest wyłącznie typem prawniczego technokraty.

Deklarując walkę Wilczycki wierzył jeszcze w swoje szanse. Niosła go fala nadziei, która podnosiła się z fali załamania. W zamęcie dnia, który przynosił tylko złe wiadomości, nie do końca opuściła go wola walki. Następnego dnia zrozumiał, że sprawa jest przegrana.

Raz po raz telefonował do Marii, słysząc ciągle tę samą, grzeczną i elegancką frazę i prosił, aby podniosła słuchawkę, aby przez moment posłuchała, co ma jej do powiedzenia, bo ma do powiedzenia ważne rzeczy. Nikt jednak słuchawki nie podnosił, a automat odzywał się ciągle tym samym mechanicznym głosem kobiety, którą kochał.

Sekretarka informowała go, że na linii czeka prezes Metapressu Szymon Głąbiński. Metapress, oprócz „Kuriera”, posiadał parę pism branżowych i udziały w kilku regionalnych. Wilczycki współpracował z jego prezesem raczej harmonijnie. Rozumiał przecież komercyjne uwarunkowania, a Głąbiński nie był tępakiem wyłącznie od zestawiania liczb. Tym razem jednak Wilczycki nie oczekiwał niczego dobrego, w czym utwierdził go grobowy głos prezesa.

Musimy porozmawiać, Adamie, spotkać się i porozmawiać.

To umówmy się – zaproponował.

Oczywiście. Zatelefonuję do ciebie. Ale wcześniej muszę prosić cię, abyś nie podejmował żadnych pochopnych decyzji wydawniczych. Rozumiesz?

Nie rozumiem – odpowiedział Wilczycki, choć rozumiał doskonale.

Nie żartuj. Wiesz... Rzecz dotyczy głównie sprawy Lwa. Nie ma sensu brnąć w to dalej...

Nie rozumiem – powtórzył Wilczycki i przez moment przestraszył się, że zmiażdży ebonit słuchawki. Telefon jednak wytrzymał. – Nie rozumiem terminu „brnięcie”. Robimy, co do nas należy. Zachowujemy się jak dziennikarze...

Daj spokój, Adasiu. Przecież wiesz, w czym rzecz. Nie chcę zaogniać. Jestem przecież twoim przyjacielem. Telefonowali do mnie z Brukseli. Będą za trzy dni. Powiedzieć, że są niezadowoleni, to powiedzieć mało. Trzeba ich zrozumieć. Boją się o wpływ całej sprawy na markę gazety. Nie rozumieją naszych uwarunkowań, a wyrobiono im pogląd, że wykonujesz zamówienie polityczne i to nie do końca czyste zamówienie. Chcą, żeby urwać sprawie głowę. Wiesz, w moich kompetencjach leży możliwość zawieszenia cię. Rozumiesz, że tego nie chcę. Przekonywałem ich, ale zobligowali mnie, aby sprawę wyciszyć. To dla naszego dobra. Zresztą, zaczynając całą aferę, mogłeś pogadać ze mną. Odradziłbym ci. Ale nie ma co gadać o rozlanym mleku. Wiesz, może lepiej trochę zdystansowałbyś się od prac redakcyjnych? Niech to robi Tarma. Jest robotny.

Dlaczego nie Warski? – nieomal odruchowo spytał Wilczycki, czując jak ogarnia go obojętność. Sprawa była skończona. Jego kariera w „Kurierze” także.

Przecież wiesz, że Warski choruje?

Ja wiem, ale skąd wiesz ty?

Daj spokój. To co? Jesteśmy umówieni? Mogę uspokoić Belgów, że do ich przybycia nie będzie niczego o Lwie ani nie będziesz lustrował prezydenta? – głos Głąbińskiego miał brzmieć żartobliwie. Wilczyckiego wypełniło zmęczenie. Zmęczenie i spokój.

Masz to jak w banku. Naczelnym jest Tarma.

No, tylko na trzy dni. Potem zobaczymy.

Tak, zobaczymy. Czołem! – Z lustra patrzyła na Wilczyckiego twarz wykrzywiona z bólu. Przestraszył się. Będą myśleli, że dopadli mnie, zranili, załatwili. A to tylko kobieta puściła mnie kantem. I nie będę mógł im nawet tego wytłumaczyć – przemawiał do siebie i przez chwilę poczuł nawet rozbawienie. Jednak główną troską jego następnych dni okazało się pilnowanie wyrazu twarzy. Główną i najtrudniejszą.

Wpatrywał się w telefon i zastanawiał się, do kogo mógłby zatelefonować. Do kogo i po co. Wykręcił numer Sabiny, z zaskoczeniem uświadamiając sobie, że pamięta go jeszcze.

Co tam, Saba? Rozpoznajesz jeszcze mój głos?

Tak. I rozpoznaję, że dzwonisz, kiedy masz kłopoty. Nie masz komu się wyżalić?

Odłożył słuchawkę. Głoś Sabiny brzmiał wyjątkowo niemile. Zadzwonił do niej odruchowo. Jak do kogoś z rodziny, kiedy dopadają zmartwienia. Zrobiło się mu przykro i pomyślał, że nie ma prawa do tego uczucia.

Kocham cię! Rozumiesz?! Kocham cię i chciałem ci to powiedzieć. Nie uświadamiałem sobie dotąd, jak bardzo. Muszę ci to powiedzieć bezpośrednio, spotkać i porozmawiać, muszę... A zresztą! – Wilczycki przycisnął klawisz, gasząc pustkę kręcącej się po drugiej stronie taśmy. Maria oddzwoniła za niecałą godzinę.

Doszłam do wniosku, że powinnam się z tobą spotkać – słyszał jej głęboki, spokojny głos. Umówili się o dwudziestej w małej kawiarence na zapleczu hotelu Sobieskiego. Byli tam kiedyś. Wtedy niezauważeni.

Wyjedźmy razem. Tak bardzo cię proszę – mówił Wilczycki. Przyszedł kwadrans przed czasem. Zjawiła się co do minuty. Uśmiechnęła i cmoknęła go w policzek. Niepewnie dotknął leżącej na blacie długiej, smukłej dłoni. Ostrożnie przykrył ją swoją. – Będzie dobrze, tak jak nigdy nie było, proszę cię... – powtarzał, patrząc na jej poważną twarz. Świat zamknął się w jej zarysie. Przestawał być ważny „Kurier”, afera Lwa, jego własna kariera. Wpatrywał się w oczy, które decydowały teraz o jego losie. Delikatnie uwolniła rękę. Znowu uśmiechnęła się. Chyba smutnie.

Musisz uświadomić sobie, że to koniec. Przykro mi, że ci to mówię w tak niedobrym dla ciebie czasie, ale przecież sam na swoją sytuację zapracowałeś. Zresztą, nie ma to już w naszej sprawie znaczenia. Musisz zrozumieć, że nie chcę się z tobą wiązać. To były miłe miesiące, nie psujmy ich teraz niepotrzebnymi żalami. Musisz zrozumieć, że nie za bardzo chcę się z tobą teraz spotykać, ale ciągle cię lubię. Mimo wszystko. W porządku?

Bez słowa położył na stole banknot i wyszedł. Mignęła mu za szybą jej nieco zdziwiona twarz.

Belgowie do siedziby redakcji weszli z Głąbińskim i Warskim. Gdy wchodzili do Wilczyckiego, towarzyszył im ze smętną miną Pąk.

Dostajesz wszystko, co zapewnia ci kontrakt. Roczne wynagrodzenie i pół roku odszkodowania. Nasi partnerzy chcą uniknąć konfliktów – Głąbiński wskazał gapiących się obojętnie na Wilczyckiego Belgów. – Mają przy tym świadomość, że są podstawy, aby oskarżyć cię o działanie na szkodę firmy. I nie tylko ci nie zapłacić, ale nawet... – Głąbiński zawiesił głos. – Mam nadzieję, że docenisz ich dobrą wolę.

Doceniam – Wilczycki nieomal zaśmiał się.

Może chcesz się pożegnać z załogą – zatroskał się nagle Głąbiński. – Nikt z nas nie będzie miał nic przeciw temu. Myślę, że Zenon też nie, prawda? – zwrócił się do Warskiego. – Aha, zapomniałem ci powiedzieć, że to on przejmuje twoje obowiązki. Ale to chyba oczywiste.

Bardziej niż oczywiste – Wilczycki zastanowił się chwilę. – Nie, nie będę organizował oficjalnego pożegnania.

Na pewno? Pomyśl! – Warski wyraźnie chciał mu pomóc.

Tak, zdecydowałem się. Nie chcę żadnego pożegnania.

Belgowie żegnali się z nim obojętnie. Głąbiński miał minę poważną, a Pąk był smutny. Warski uścisnął mu rękę znacząco:

Sam rozumiesz – skrzywił twarz w porozumiewawczym grymasie.

 

(koniec rozdziału szóstego)

"DOLINA NICOŚCI" JUŻ W KSIĘGARNIACH! Wierzę, że kolejne odcinki powieści będą zaczynem gorącej dyskusji. Liczę na Was, na Wasze uwagi i oceny. Proponuję Wam również zabawę. Zainteresowani mogą kontynuować powieść na własną rękę. Będą odgadywać intencje autora, a może tworzyć dla nich interesujące uzupełnienie, albo ważny kontrapunkt. Dla najciekawszych wypowiedzi przewidziane są symboliczne nagrody.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka