Nie będę pisał o tym, czy na wczorajszej gali powinien być Wałęsa, Tusk czy Jola Rutowicz, ani o tym kto kogo nazwał wiejskim głupkiem bądź malował obrazy wiejskiej potańcówki. Będzie bowiem o estetyce, o koncercie pieśni patriotycznych samym w sobie.
A był on iście tragiczny, z czysto artystycznego punktu widzenia. Oglądając smęcących i niemalże zasypiających na estradzie szansonistów można było odnieść wrażenie, że zamiast radosnego odzyskania niepodległości, wspominamy największą klęskę w historii kraju. Praktycznie wszystkie utwory podano w aranżacjach przygaszonych, ciągnących się niczym dobrze wysmażony ser ale pozbawionych jego smaku. Pozbawionych jakiegokolwiek smaku. Weźmy taką "Piechotę" - przecież to energiczna, marszowa, żywiołowa pieśń żołnierska. Aż się prosi, by była śpiewana ze szwungiem i mocą. Zamiast tego dostaliśmy umierającego przy każdej sylabie Szczepanika, a co za tym idzie - usypiające flaki z olejem. Rodowicz (której z kolei, mając na uwagę jej normalny styl, pasowałyby jak ulał wielkie husarskie skrzydła na plecach) natomiast jawiła się, używając określenia Gałczyńskiego "smutna jak kura z poderżniętym gardłem". Odrobinę lepiej było przy "Pierwszej brygadzie". Ale tylko odrobinkę.
Niestety, jak się okazuje, nawet tak radosne rocznice umiemy świętować tylko na smutno i cierpiętniczo. Z takim akompaniamentem chłopcy Piłsudskiego - właściwie wszyscy polscy chłopcy - nie tylko nie doszliby do granicy Kongresówki, ale padli z nudów jeszcze na Plantach.
PS. OK, Santor pokazała klasę, ale ona chyba to robi już z nawyku
Łukasz Bertram