ed-al.ward ed-al.ward
214
BLOG

Jak zostałem sędzią pracy we Francji

ed-al.ward ed-al.ward Społeczeństwo Obserwuj notkę 0

Mieszkając i pracując we Francji w naturalny sposób zetknąłem się z tamtejszymi związkami zawodowymi (bardzo aktywnymi, zwłaszcza w wielkich przedsiębiorstwach). Po jakimś czasie zostałem członkiem jednego z nich. 

Doprowadziło mnie to w konsekwencji do zainteresowania się sposobem rozstrzygania konfliktów między pracownikami a pracodawcami. Sądy pracy w tym kraju, tzw «  Conseils de Prud’hommes  » są pierwszą i obowiązkową instancją sądową dla wszystkich tego rodzaju spraw. Jest to instytucja stara i oryginalna, historycznie wywodząca się z tradycyjnych sądów cechowych. Obie strony toczącego się postępowania reprezentowane są najczęściej przez adwokatów lub wyspecjalizowanych doradców związkowych (usługi tych drugich są oczywiście bezpłatne). W trybie normalnym, zwykłym – i po uprzedniej nieudanej próbie osiągnięcia porozumienia polubownego – przedstawiają one swe racje przed czterema sędziami NIEZAWODOWYMI, tzw.  « conseillers de prud’homme » (dosłownie « radcami » czy « doradcami »). Dwóch z nich wywodzi się z pracowniczych związków zawodowych. Dwóch pozostałych reprezentuje pracodawców. Jeden z nich przewodniczy rozprawie (jest jej « prezydentem ») którą protokołuje państwowy urzędnik sądowy. Po publicznym wysłuchaniu stron (co trwa zwykle nie dłużej niż godzinę), sąd odbywa niejawną naradę podczas której wyrok zapada większością głosów. Co najczęściej oznacza, że « związkowcy » lub « pracodawcy » zdołali przekonać do swej opinii przynajmniej jednego « conseiler » z « przeciwnego obozu »… Jeśli większości nie można osiągnąć, tj. przy « remisie głosów 2:2 » odbywa się jeszcze jedna rozprawa tym razem z udziałem sędziego zawodowego który jej przewodniczy i którego (jako piąty) głos jest decydujący.

Owi « conseilers », jak już wspomniałem, są sędziami niezawodowymi, tj. na ogół pracują w różnych swych zawodach w jakichś firmach (sędziowie « pracodawcy » są najczęściej dyrektorami przedsiębiorstw, pracownikami działu kadr itd). Nie otrzymują oni za swą działalność specjalnego wynagrodzenia (coś im tam «  kapie » za nadgodziny, ale są to bardzo skromne, wręcz symboliczne kwoty. Na jednym posiedzeniu sąd zwykle wysłuchuje wiele spraw i może się ono przeciągać do bardzo późnych godzin).Na czas swej działalności są oni zwalniani z pracy – bez uszczerbku w zarobkach. Podobnie i  na czas szkoleń organizowanych dla nich przez ich macierzyste związki zawodowe. Dotyczą one prawa pracy, procedur sądowych, polityki związkowej itp itd. Trwają one po kilka dni, czasem nawet dłużej, organizowane są niekiedy w atrakcyjnych miejscowościach (to też jest jakaś forma nagrody!) Naturalnie, przewodniczący rozprawy, czyli jej « prezydent » którego zadaniem jest m.in. czuwanie nad formalnie poprawnym jej przebiegiem, nawet jeśli nie jest prawnikiem zawodowym to musi jednak znać obowiazujące prawo - przynajmniej na tyle, by móc kompetentnie reagować na wnioski, uwagi, żądania formułowane przez strony, na nieprzewidziane sytuacje itd. On też kieruje pracą protokulanta, dyktuje mu czasem różne uwagi czy sformułowania. No i « last but not least » (jak mówią Anglicy) - najczęściej to on pisze uzasadnienie wyroku. Dlatego też, zwykle zakłada się, że ma on uprzednie istotne doświadczenie w pełnieniu funkcji « conseiller »-a (np.roczne) no i że odbył on już wcześniej odpowiednie szkolenia. Idea takiego sądownictwa wynika z przekonania, że sami pracownicy znający z własnego doświadczenia wykonywanego zawodu specyfikę świata pracy, często potrafią lepiej i trafniej ocenić konflikty w miejscu pracy niźli prawnicy patrzący na nie jednak dość abstrakcyjnie, bo przez formalny pryzmat kodeksów. Inaczej mówiąc, liczy się bardziej na zdrowy rozsądek i praktykę zawodową niż na fachową umiejętność interpretacji obowiązującego prawa (przynajmniej w tej pierwszej instancji! - bo odwołania rozpatrywane są jednak przez klasyczne sądy zawodowe). Konflikty pracownik-pracodawca rozumiane są bardzo szeroko: tego rodzaju sądownictwo zajmowało się bodajże np. i odszkodowaniami za pracę przymusową podczas ostatniej wojny… Gdy zaczynałem się tymi sprawami interesować, owi «conseillers » byli wybierani podczas ogólno-narodowych, odbywających się co cztery lata wyborów. Listy wyborcze przedstawiały w nich konkurujące ze sobą związki zawodowe. Liczba głosów oddanych na listę decydowała ilu kandydatów z jej pierwszych miejsc zostanie wybranych ( w proporcjonalny sposób) do lokalnego sądu. Zgodziłem się w nich kandydować. Moje nazwisko znalazło się dość wysoko bo jeśli dobrze pamiętam, na trzecim miejscu. Przyczyny tego łatwo zrozumieć. Po pierwsze, dodatkowe, odpowiedzialne zajęcie przeciągające się niekiedy do późna mogło jednych od kandydowania odstraszać. Ale z drugiej strony, poparcie się obco brzmiacym nazwiskiem bywa niekiedy i gdzie nigdzie w dobrym tonie. Może być uznawane za świadectwo otwartości, uniwersalizmu, nowoczesności… (tu mała dygresja : kiedyś dyrektor firmy, w której zaczynałem pracować, oświadczył: "My Francuzi, nie uważamy Polaków za cudzoziemców"! Było to w obecnosci m.in. kilku moich nowych kolegów więc ten miły gest niewątpliwie ułatwiał mi aklimatyzację, start. I rzeczywiście są tacy, którzy tak naprawdę myślą. Choć trzeba też nie zapominać, że było to dawno temu, gdy Polaków, egzotycznych przybyszy zza żelaznej kurtyny nie było tak znowu wielu. Innym razem, zagubiłem się moim małym Fiatem na polskich numerach gdzieś na francuskiej prowincji. Było to wkrótce po powstaniu «  Solidarności  », gdy zdumiony, zafascynowany świat wstrzymywał oddech obserwując rozwój wydarzeń, które miały doprowadzić do upadku muru berlińskiego. Zapytany przechodzeń rzekł: “Jest pan Polakiem? Jakże mi miło! Czy mogę panu rękę uścisnąć?” Podałem mu przez okno dłoń, poczym ruszyliśmy obaj każdy w swoją stronę. Tak, Francuzi lubią ładne, trochę teatralne gesty - a zresztą kto takich nie lubi?. Choć oczywiście można się spotkać i z reakcjami zdecydowanie innymi niż te potwierdzające tradycyjną przyjaźń… Np w 1871 r po upadku komuny paryskiej zdarzało się,że Polaków rozstrzeliwano tylko dlatego, że byli Polakami, że np rozmawiali po polsku na paryskiej ulicy - pisał o tym Władysław ,Mickiewicz, syn Wielkiego Adama. Ale do rzeczy). Na moje miejsce na liście wpłynęło to, że moim pracodawcą był wtedy wielki, znany koncern. No i dobre wrażenie robił mój francuski dyplom z informatyki tzw "Doctorat de 3e cycle" (po jego uzyskaniu planowałem jeszcze jakiś czas osiągnięcie tzw "Doctorat d'état" ale w końcu dałem sobie z tym spokój… Miałem wtedy b.ciekawe propozycje pracy m.in. z Brazylii, Indonezji – a w kieszeni wizę emigracyjną do Kanady… Ale w końcu zostałem w Paryżu). Lista wystawiona przez mój macierzysty związek nie otrzymała jednak dużej liczby głosów i tylko bodaj dwie pierwsze osoby zostały z niej wybrane. Ale później (już w trakcie mandatu) jedna z nich zrezygnowała i zaproponowano mi bym zajął jej miejsce. Zgodziłem się, złożyłem ślubowanie - i tak zostałem « conseiller de prud’homme » w « Conseil de Prud’homme » w podparyskim Nanterre (bardzo niespokojne miejsce w ostatnich dniach !) w sekcji dla pracowników «  umysłowych » lub « na kierowniczych stanowiskach » czyli « białych kołnierzyków » lub tzw. « cadres » w dziale ekonomii określanym jako « przemysł  ». Jako jeden z bardzo wtedy nielicznych cudzoziemców z pochodzenia (później doszedł też jakiś Anglik). Właściwy dla nas sąd odwoławczy był w Wersalu. Wśród zwalnianych pracowników którzy trafiali do nas dość często bywali informatycy (i tu istotnie przydało moje doświadczenie zawodowe, znajomość specyficznego świata pracy). Co naturalnie wynikało z żywiołowego i powszechnego rozwoju technik komputerowych wywołującego powstawanie nowych zawodów i firm (oraz ich upadek)…

Było to doświadczenie naprawdę niezwykłe i pasjonujące. (trzeba wiedzieć, że do « Conseil de Prud’homme » w Nanterre trafiały np wszystkie konflikty z podparyskiej dzielnicy La Defence gdzie swe siedziby ma wiele międzynarodowych koncernów, startup-ów itp itd.) Pierwszy, najważniejszy chyba, szybki i generalny wniosek, jaki można z niego wyciągnąć (choć może wydawać się banalny) wydaje się optymistyczny: ten system wydaje się w zasadzie działać! To jest, ilość spraw nie rozstrzygniętych, tj. «  remisów 2:2 » nie jest specjalnie duża. Sędziowie na ogół rzeczywiście starają się konstruktywnie wypracować kompromisowy wyrok. Co też znaczy, wbrew ideologicznym uprzedzeniom, że przedstawiciele dyrekcji często uznają racje związkowców i vice versa (w przypadku « remisu » sędzia zawodowy ocenia też czy jego zdaniem były istotne powody dla których nie doszło w poprzedniej rozprawie do wydania wyroku. Co oczywiście jednak trochę sędziów « dyscyplinuje »).  Co w konsekwencji oznacza dla tradycyjnych sadów dużą ulgę, bo mniej pracy… Użyte słowo « kompromis » oznacza też, że żądania  uznane za praktycznie ekstremalne mają na ogół małe szanse powodzenia (nawet jeśli wydają się być formalnie zasadne).

Podczas kolejnego pobytu w rodzinnym domu w Polsce, pochwaliłem się moją nową działalnością (dobrze pamiętam ten moment). Tata bardzo się zdenerwował. Aż go podrzuciło z fotela! I wzburzony prawie krzyknął: « Po coś ty tam polazł  ??? ». Ale po pół sekundy, jakby zrezygnowany opadając na fotel, dorzucił : « ktoś jednak musi to robić... ». Była w tej reakcji naturalnie dobra znajomość jego potomka - ale też i wrodzone, głębokie zrozumienie pewnych ogólnych mechanizmów społeczno-politycznych (dodam od razu, że Tata nie studiował nauk społecznych, politycznych, socjologii, romanistyki, nie znał zachodnich języków itp itd. Ale miał niezwykłą intuicję. On też reagował jak praktyk a nie jak teoretyk… ) Jego negatywna reakcja, niezadowolenie (ostrzeżenie?) i w końcu jakby wymuszona, niechętna akceptacja konieczności zdziwiły mnie bardzo i zaskoczyły. Już wkrótce miałem okazję by to lepiej zrozumieć (czy odczuć – na własnej skórze! Tak, dzieci, słuchajcie swych rodziców!).

Kilka miesięcy później dowiedziałem się, że wyznaczono mnie, by być prezydentem posiedzenia, czyli sądowej sesji… Zaskoczenie było zupełne, zdumienie moje nie miało granic! Jak to? Już? Tak szybko??? Przecież jeszcze nie odbyłem żadnych

szkoleń, nawet jeszcze dobrze nie opanowałem nowego dla mnie żargonu, słownictwa zupełnie nowej dla mnie dziedziny! Czyżby była to pomyłka? Ale czy naprawdę mogła to być zwykła pomyłka, najzwyczajniejszy w świecie błąd jakiegoś roztargnionego urzędnika? Ale to nie wchodziło w rachubę. Każdy prawnik dobrze wie, że wyznaczanie przewodniczących rozpraw to jedna z najważniejszych decyzji szefów wszystkich chyba sądów na świecie (podobnie jak i decydowanie o tym, kto, jaki skład sędziowski będzie rozpatrywał daną sprawę). A w specyficznym przypadku francuskich « Conseil de Prud’homme » to też i problem polityczny. Bo po prostu związki zawodowe pilnują, by ich przedstawiciele przewodniczyli odpowiedniej liczbie posiedzeń (też w proporcji do oddanych na nie głosów w wyborach). Więc było to raczej wynikiem działania jak najbardziej celowego… I owe « działanie celowe » musiało też być działaniem zbiorowym : uczestniczyło w nim co pewnie dwóch szefów (« związkowca » i « pracodawcę ») « Conseil de Prud’homme » ale też i inny « związkowiec », szef grupy sędziów z danego związku zawodowego… Ale fakt, że prezydentem rozprawy ma być niewyszkolony nowicjusz, był przecież i nie do ukrycia dla choćby części etatowego personelu « Conseil de Prud’homme » w Nanterre… Ba, to jeszcze nie wszystko ! Można się też było spodziewać, że wśród spraw przewidzianych na sesję której miałem przewodniczyć będzie co najmniej jedna jakaś bardzo, bardzo specjalna… A trzeba wiedzieć, że państwowy urzędnik ma tam służbowy, ustawowy obowiązek (pod odpowiedzialnością karną) zawiadomić « kogo trzeba » o wszelkich przypadkach łamania praworządności, o których się dowie z racji sprawowania swych funkcji… I pamiętać, że w każdym sądzie personel (choćby np panie sekretarki) jest uczulony na wykrywanie i sygnalizowanie ewentualnych nieprawości czy nadużyć – a co dopiero w sądach sprawowanych przez amatorów-niefachowców ! Więc pewnie ten i ów, znając swą powinność, dał znać « komu trzeba » o tym co się szykuje… Czyli jednak o nie byle czym : o zbiorowej manipulacji bądź co bądź wymiarem sprawiedliwości !

« Kto trzeba » też o tym wiedział – oraz jego (czy ich) szef albo szefowie... A wiec można być praktycznie pewnym, że wiedziało o tym wszystkim całkiem niemało osób… Było to więc prawdziwe spotkanie z miejscową, autentyczną, niczego i nikogo się niebojącą mafią…

Co z tego wynikło i dlaczego owa prawdziwa mafia, (« zorganizowana grupa przestępcza », nieprawdaż ?) mnie właśnie wzięła « na ząb » opowiem innym razem… Dodam tylko, że było to związane z nieprawidłowościami, którym opierałem się w mojej ówczesnej pracy… I to, że gdy zgodziłem się znowu kandydować w następnej kadencji to moje nazwisko, znalazło się tym razem na drugim miejscu listy… 





ed-al.ward
O mnie ed-al.ward

?

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo