Piotr-Slowinski-elGuapo Piotr-Slowinski-elGuapo
1019
BLOG

Wojna!

Piotr-Slowinski-elGuapo Piotr-Slowinski-elGuapo Rozmaitości Obserwuj notkę 16

 Jesteśmy w stanie wojny. Wojny, którą nam narzucono, a nawet otwarcie wypowiedziano. Nie jakiejś symbolicznej wojny, ale takiej całkowicie prawdziwej – czasem również z bombami, rozlewem krwi, wyprutymi wnętrznościami, gwałconymi kobietami, rozłupanymi czaszkami, z których wypływa mózg. Wojny totalnej, w której nie obowiązuje żadna Konwencja Genewska, w której nie bierze się jeńców.

Wojnę tę wypowiedziano Bogu, zaś my jesteśmy zarówno zasobem, o który się ona toczy, ale równocześnie jesteśmy na tej wojnie żołnierzami, a więc i nam zostaje ona narzucona zgodnie z zasadą, iż sojusznik mojego wroga staje się moim wrogiem. Podobnie rzecz ma się w drugą stronę – sojusznicy Niosącego Światło stają się obiektywnymi przeciwnikami strony Boga.

Co ważne – w obu przypadkach bynajmniej niekoniecznie sojusznicy muszą być w ogóle świadomi sojuszu. Fakt sojuszu wynika z obiektywnego odnoszenia przez stronę korzyści, a nie z intencji sojusznika.

Wojna ma swoje prawa, zasady i swoją technologię. Ma także swoją ekonomikę to znaczy, iż grawituje ku osiągnięciu pożądanych celów jak najmniejszym kosztem, stąd popularność podstępów i innych technik pozamilitarnych. Użycie techniki militarnej jest zawsze ostatecznością z racji jej kosztów i nader ograniczonych możliwości przekłamywania jej istoty, choć zawsze każda strona zabezpiecza się działaniami propagandowymi w celu przekonania tzw. opinii publicznej, iż słuszność prowadzenia działań jest po jej stronie.

Wiedza o pozostawaniu w stanie wojny, bycia celem ataków (skrytych, czy jawnych) powinna skutkować pewną świadomością i pewnymi zabezpieczającymi działaniami – nosi to miano odpowiedzialności. Ponieważ żadna ze stron wojny nie dysponuje niewyczerpanymi zasobami, więc działania owe w ogromnej części powinny się sprowadzać do rozpoznawania ruchów przeciwnika i udaremnienia ich. Stąd niezbędność służb wywiadowczych, a ogólniej uważnej obserwacji posunięć i zamiarów przeciwnika. Jeśli przeciwnik planuje zatruć studnię – trzeba położyć nacisk na zabezpieczenie zasobów wody, jeśli planuje wykonanie podkopu i podłożenie ładunków wybuchowych – na zapobieżeniu tym planom trzeba się skupić. Ograniczone siły obronne należy rzucić na najbardziej zagrożony kierunek, stąd nie do przecenienia jest poznanie zamiarów przeciwnika. Zamiarów rozumianych, jako konkretne najbardziej zagrażające posunięcia, a nie ogólną intencję szkodzenia.

Jakże pożądane przez agresora jest uzyskanie efektu zaskoczenia! Jakże pożądane jest uderzenie na nieprzygotowanych obrońców, zajętych swoimi zwykłymi sprawami. Jakże pożądane jest wzmacnianie tendencji pacyfistycznych pośród obrońców, czy również propagandy bagatelizującej zagrożenie (czy wręcz wykpiwającej jego realność) lub odwracającej uwagę od najważniejszych kierunków natarcia. Jakże pożądane jest usypianie czujności lub odwracanie jej od najistotniejszych zagrożeń. To wszystko to technologia, elementarz wręcz wojny, zauważalny nawet w tak uproszczonych modelach konfliktów, jak dla przykładu biurowa intryga.

Zważywszy na powyższe uzasadnienia (muśnięte zaledwie) za nader niepokojące uznaję tendencje, których erupcją wydaje się być Vaticanum II. Świadomość czujności wypierana zostaje mentalnością zabawy. Jezus z Hetmana staje się kimś w rodzaju brata-łaty. Nawet postrzeganie szatana zmienia się z wroga na kogoś w rodzaju ‘dawno zagubionego przyjaciela’ (sic!). Świadomość służby (rozumianej, jako istnienie i konieczność podjęcia pewnych obowiązków, szczególnie z ramach pewnej zdyscyplinowanej struktury) zostaje wypłukiwana przez coś w rodzaju fraternizowania się ze Sztabem. Karność i dyscyplina wypierane przez ‘demokratyzację’, a przecież ‘demokratyzowanie’ Armii jest jej obiektywnym osłabianiem.

Niepokojący jest również (zadziwiająco zgodny z liberalny tendencjami) nacisk na indywidualizację relacji z Bogiem. Jest to kolejny prąd zmieniający postrzeganie Kościoła ze zorganizowanej, karnej wspólnoty (jednego ciała) w zbiorowisko luźno powiązanych partykularyzmów. Indywidualizacja niepostrzeżenie przekształcająca się w atomizację i niweczy siłę płynącą z synergii zorganizowanej, działającej jak jeden organizm grupy.

Podobnie niepokojące jest zjawisko koncentracji, by nie rzec lansowania, rozumienia Zbawienia jako Łaski udzielanej przez Boga. Nie podważam jego dogmatycznej strony, a stronę praktyczną. Otóż kiedy byłem małym chłopcem wbijano mi do głowy Prawdy Wiary, pośród których poczesne miejsce zajmowało: Bóg jest Sędzią Sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za zło karze. Było to czytelne przesłanie, iż we własnym Zbawieniu mamy swój udział, że musimy na nie zapracować, przyczynić się do niego walnie. Kolokwialnie rzecz ujmując w moich dziecięcych wyobrażeniach Zbawienie było czymś w rodzaju odległej nagrody, na którą trzeba ostro zapracować; Drzwi otwartych, ale daleko od miejsca w którym się znajdujemy, zaś droga do nich raczej nie będzie ani łatwa, ani lekka, ani przyjemna. Obecna zaś narracja odnośnie Boga i Zbawienia przedstawia Go raczej jako kogoś w rodzaju natrętnego akwizytora Zbawienia, któremu wystarczy uchylić tylko odrobinę drzwi, a On wepchnie w otwartą szczelinę swoje kolano i nie da się przepędzić; niezrażony odesłaniem od drzwi zapuka w okno, byle tylko wcisnąć swój towar. Prawdy Wiary się nie zmieniły … ale jakby tylko na papierze. Krzykliwa ekspozycja casusu Robotników Ostatniej Godziny, Zbawienia jako (niemalże!) wyłącznie Bożej Łaski (hmmm – freudowska zbitka: Zbawienie z Bożej Łaski…) z równoczesnym wyciszaniem/tonowaniem aspektu własnego współudziału prowadzi do bagatelizowania owego aspektu własnego współudziału. Po cóż się wysilać – wystarczy tylko trochę dobrej woli, skrucha w godzinie śmierci, by się załapać na Zbawienie w cenie promocyjnej – taka jest niedopowiedziana otwarcie, ale pojmowana podkorowo – konkluzja tego zastanawiającego przesunięcia akcentu na osi własnego i Bożego udziału w akcie indywidualnego Zbawienia. Równocześnie akcent przesunięty jest także z gotowości do pracy i ponoszenia wysiłków (czyli służby! tak po żołniersku rozumianej) na coś w rodzaju emocjonalnego wiszenia u Bożej klamki. Nie ten obecnie jest lepszym Chrześcijaninem, kto ciężej pracuje, a ten kto doznaje większej egzaltacji w wypowiadaniu, czy wyśpiewywaniu Imienia Pana. Chrześcijaństwo rozumiane jako ciężki sumienny trening wypierane zostaje przez rozśpiewane Chrześcijaństwo lekkie, łatwe i przyjemne, byle mocno rozegzaltowane, takie coś w kierunku amerykańskich telewizyjnych kaznodziejów. Może ja tylko niedzisiejszy jestem (albo robi się ze mnie po prostu zrzęda), ale jak dla mnie coś tu jest nie tak. Tym bardziej, że ponownie – takie zjawisko jest obiektywnie korzystne nie dla tej strony co trzeba. Równocześnie jest to zastanawiające zbliżenie stanowiska do protestanckiej herezji determinacji, wedle której to Bóg wedle swojego widzimisię z góry przeznaczył niektórym Zbawienie, a niektórym nie, rozwiniętym w koncepcję Zbawienia hurtowego (czyli znów – po co się starać?)

Jeśli mamy wojnę (a przecież ją mamy!), to wszystkie działania osłabiające czujność i siły obrońców obiektywnie służą przeciwnikom! Starający się przeciwnikowi zaszkodzić (jego zdolności obronnej) dokładnie taki koktajl osłabiający by mu serwował i to nie jest żaden abstrakcyjny wymysł, bo dość powierzchowna wiedza o działania Komunizmu przed oczy nasuwa dokładnie stosowanie takich osłabiających metod. Krzyczy ich stosowaniem wręcz (stymulowanie ruchów ‘pacyfistycznych’ na Zachodzie przez sowiecką agenturę, czy zinstrumentalizowanie Światowej Rady Kościołów, która ochoczo wydawała rezolucje potępiające nakierowane na zachowanie pokoju działania krajów Zachodnich, przemilczając i bagatelizując imperialistyczne zapędy Kremla – pierwsze z brzegu przykłady)! A skoro tak niezdarne dziecię Lucyfera sobie z nimi radziło, to sam ‘szef’ nie jest chyba od swoich nieudolnych żołnierzy mniej przebiegły, czy mniej skuteczny.

W koszarach nie musi być miło i przyjemnie, a nawet nie powinno być. W koszarach Sierżant daje wycisk Rekrutom. Nie daje im go dlatego, że ich nie lubi, ale mając świadomość, iż im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju. W tym drylu jest zawarta miłość polegająca na trosce o Rekrutów - o to, żeby im w 5 minut po wejściu do boju dup nie odstrzelono. To dlatego Sierżant kolejny raz rozkazuje plutonowi czołgać się jeszcze bardziej płasko, a nie dlatego, że się na Rekrutów osobiście uwziął.

O ileż przyjemniejsze byłoby spędzanie czasu na pogrywaniu uduchowionych piosenek na gitarkach, prawienie sobie komplementów, poklepanie Sierżanta po plecach i otrzymywanie Odeń pochwał za byle co. Można się łudzić, że to właśnie – dbanie o to, żeby było miło i przyjemnie,  a nie dryl, jest objawem miłości, ale to złuda właśnie. Złuda wynikająca z płytkiego, krótkowzrocznego pojmowania, czym jest miłość. Złuda, która również obiektywnie jest odniesieniem korzyści przez przeciwnika. Pieszczoty w koszarach oznaczają więcej ofiar na froncie, a jakże łatwo ulec złudzeniu, że pieszczoty oznaczają miłość, a wycisk coś przeciwnego. Są sytuacje, w których nadmierna łagodność i pieszczotliwość przynoszą poważną szkodę i wojna zdecydowanie do takich sytuacji należy, a przecież na wojnie jesteśmy.

Jezus pokazał czym jest Służba. Jezus – ten Sam, który odesłał zasmuconego bogatego młodzieńca z zaleceniem, by sprzedał wszystko co posiada i rozdał ubogim – ten Jezus nie odesłał od siebie Setnika z radą, aby zmienił zajęcie, bo to, które uprawia nie jest Mu miłe. Nie odesłał go także z radą, by była dla swoich Rekrutów bardziej ludzki, czy miły, bo na wojnie krótkowzrocznie rozumiana miłość szybko jest weryfikowana przez śmierć Rekruta.

Wojna i Miłość – pozornie nie ma odleglejszych biegunów. Wojna, synonim wszelkiego zła i miłość, synonim wszelkiego dobra. Pozornie odległe od siebie jak sprzeczności, jak awers i rewers monety. Bez żadnych punktów wspólnych. Wojna, czyli czysta amoralność i nieludzkość oraz miłość, czyli najwznioślejsza moralność i humanizm. Tej wojny jednak Chrześcijanin nie może nie przyjąć, ponieważ – jak już napisałem – zostaje mu ona narzucona, zaś uchylanie się od niej raz, że oznacza automatyczne zwycięstwo przeciwnika, a dwa iż oznacza uchylanie się do własnego Chrześcijaństwa. Nie można równocześnie tej wojny nie przyjąć i pozostawać Chrześcijaninem, ale można ją pogodzić z przykazaniem miłości. Także wobec choćby i samego Marszałka wojsk przeciwnika. Można ją prowadzić w przesycony miłosierdziem sposób. Nie można także tej wojny wygrać, a co najwyżej można dojść do jakiejś przewagi i te przewagę utrzymywać, zachowując w świadomości wiedzę, iż ataki nigdy się nie skończą i zawsze trzeba będzie się ich spodziewać. Może to nazbyt skomplikowanie i górnolotnie brzmi, ale nie inaczej sprawa ma się w banalnej wojnie z trywialnymi bakteriami.

Przed stu laty John Ronald Reuel Tolkien napisał swoją sławną trylogię ‘Władca Pierścieni’. Tolkien był głęboko wierzącym katolikiem – walnie przyczynił się do nawrócenia C. S. Lewisa (tego od ‘Narni’), zaś jeden z Jego synów został katolickim księdzem. Jego Trylogia eksponuje chrześcijańskie archetypy i cnoty. I jakże czytelnie ukazuje ówczesną katolicką świadomość i pojmowanie świata! Ze złem się walczy i to walczy Mieczem oraz cały czas spodziewa się z jego strony ataków i podstępów. Zło nie robi sobie od tej wojny urlopu, zaś ochładza działania wojenne jedynie wtedy, gdy samo słabnie lub gdy w innych działaniach upatruje większej skuteczności. Gdzież się podziała ta świadomość? Katolik pre-V2 był Wojownikiem, zaś post-V2 wydaje się być jakąś – pardon maj frencz - zniewieściałą cipą. Trudno sobie wyobrazić lepszy prezent dla Saurona, niż zniewieściali przeciwnicy skoncentrowani na dywagacjach ile Amorków zmieści się na główce od szpilki, czy roztkliwiających się bardziej nad koniecznością ratowania dusz Orków, zamiast ich ofiar. Zastępy sług Saurona wejdą z takich ‘obrońców’, jak rozgrzany nóż w masło. Katolik przedsoborowy, rzecz by można, miał za pasem Różaniec i Miecz, zaś po V2 ten Miecz odpasał na rzecz jakichś zniewieściałych infantylizmów. Odpasywanie zaś Miecza od swojego boku jest zawsze świetną przysługą czynioną wrogowi. Również wtedy,  gdy wróg za tymczasowo korzystniejsze uznaje zaniechanie otwartych działań wojennych, a zamiast nich poubieranie swoich Orków w garnitury lub wykwintne kreacje i rzucenie ich do ataku na froncie celebrycko-‘intelektualnym’ w celu podkopywania morale i ewaporowania samej świadomość pozostawania w stanie wojny.

Czyż Jezus był – pardon maj frencz - ‘zniewieściałą cipą’? Czy może jednak był Wojownikiem, który przyjął na klatę najpotężniejsze brzemię w historii świata? Czy w incydencie z kupcami w świątyni starał się przemówić im do sumień, aby się zreflektowali i świątynię opuścili, czy też chwycił sznur i zastosował negocjacje z pozycji siły? Skąd więc to karykaturalne przeświadczenie, iż Chrześcijaństwo to jakiś eunuchowaty pacyfizm – dalibóg pojęcia nie mam, ale wiem doskonale kto na nim korzysta.

Nam Polakom szczególnie w świadomości tkwić powinien sojusz Miecza i Różańca. Jednym z cudów udzielonych naszemu Narodowi jest Obrona Jasnej Góry, unieśmiertelniona  w Sienkiewiczowskiej Trylogii. Obroną tą kierował zakonnik – Przeor Kordecki, zaś ojczulkowie bynajmniej nie tylko do krucjaty modlitewnej, czy opatrywania rannych się ograniczali, natomiast ramię w ramię z Żołnierzami proch do armat sypali i w działaniach militarnych czynnie uczestniczyli. Nie zapominajmy również, że jedna z najważniejszych bitew w historii świata – Bitwa Warszawska 1920 roku – nosi miano Cudu nad Wisłą.

Nie poruszam na razie zagadnień metod i środków prowadzenia tej wojny, bo sam w sobie jest to ogromny materiał. Mnóstwo jest środków dzięki którym Niosący Światło zwodzi, mami, oszukuje, a właściwie należałoby powiedzieć, iż sprawia, że sami się zwodzimy, mamimy, oszukujemy. Na razie chciałem tylko zasygnalizować niepokojące zjawisko obiektywnego osłabiania sił obrony, co jest tautologicznie sprzężone ze wrastaniem w siłę agresora. Zjawisko, któremu bisują i do którego aktywnie się przyczyniają rozmaite siły wewnątrz lub w pobliżu samego Kościoła, które trudno inaczej określić jak leninowskim terminem ‘pożytecznych idiotów’. To oczywiście może być wyłącznie zbieg okoliczności działania ludzi o dobrych intencjach i sercach, ale nie zapominajmy, że taką właśnie naiwność rozmaitych pięknoduchów wykorzystywano do szkodzenia sprawom dobrym, a z korzyścią dla spraw jak najgorszych, jak choćby miało to miejsce w przypadku wspomnianego tutaj Komunizmu. Przypominam także o przestrodze udzielonej przez samego Jezusa, iż moralną istotę spraw należy oceniać po owocach (czyli efektach), a nie zamierzeniach, czy intencjach. Nie na darmo funkcjonuje przysłowie o wybrukowaniu Piekła dobrymi intencjami.

-***-

Długoletni durny kuc po powrocie na ziemię.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości