Zbliża się maj. Święta Pracy, Flagi, Konstytucji. Długi weekend w tym roku długi nie będzie, bo to zaledwie trzy dni. Dla niektórych aż trzy dni, bądź też tylko trzy dni stresu i niepewności.
Już w chwilę później tegoroczni maturzyści zasiądą do pisania egzaminów. Odmóżdżą się na teście z polskiego, na którym będzie całkiem niewinnie wyrwany z kontekstu, jeszcze dający się zrozumieć, tekst. A pod nim pytania, które grupa profesorków była łaskawa wymyślić. Ale cóż z tego, przecież matura dziś musi odmóżdżyć, więc młodzież, zamiast myśleć twórczo, będzie zastanawiać się, jakie odpowiedzi są w kluczu, czy należy podać w odpowiedzi słowo takie, czy inne o tym samym znaczeniu. Później, w promocji będzie nakaz napisania bzdurnego wypracowania na bzdurny temat na podstawie bzdurnej książki. Spekulacje się skończą, pozostanie odmóżdżanie.
Ale już w kilka dni później zacznie się rodeo. Matematyka, królowa nauk (Swoją drogą, proponowałbym krwawe obalenie takich "żondów"*). Wciśnięta na chwilę przed egzaminem, bez większego przygotowania, spędza sen z powiek niejednemu pretendentowi do średniego wykształcenia. Jak podaje dzisiejsza GW, przed korepetytorami ustawiają się kolejki przerażonych młodych ludzi, którzy nie wiedzą co (i po co zresztą) ich czeka. Bo najważniejsze i tak jest tylko przecisnąć się przez zapchane drzwi, by uciec z płonącego teatru. Reszta nie będzie potrzebna, bo się spali. Zasada "4Z" obowiązuje, bo przecież wg raportu młodzież się upija do nieprzytomości.
Ja moją batalię z maturą przeszedłem już kilka lat temu. Jako humanista mogę się cieszyć, że inteligentne zapisy o przymusie matematycznym już mnie nie dotyczą. I z tego miejsca chciałbym wyrazić ubolewanie i współczucie dla tegorocznych terroryzowanych.
Swoją przygodę w liceum przeżywałem jako uczeń klasy o profilu mat-inf-fiz. Wybrałem ten kierunek, bo byłem dobry z tych przedmiotów w gimnazjum. Jednak szybko rzeczywistość zweryfikowała tę dobroć. Nauczycielka stosowała ciekawą metodę nauki. Na poziomie rozszerzonym matmy posiadaliśmy książki chyba wydane dla pierwszej klasy gimnazjum, w których nic nie było konkretnie. Żadnych zadań, sama teoria i to jeszcze okrojona. Nauczycielka natomiast aplikowała nam stosy kserówek zadań ze swojej książki. W trakcie zajęć udawało nam się zrobić maksymalnie dwa przykłady (przypominam, zajęcia 45 minut), nikt nie miał jej mistycznej książki, więc w sumie rozwiązywanie zadań w ramach wykonywania prac domowej to była istna ruletka. Nigdy nie wiadomo było, czy zbliżamy się do wyniku poprawnego, czy nie. Później oczywiście były sprawdziany, które w sumie były zmiksowaną papką kilku zadań, które poprawnie potrafili rozwiązać tylko klasowi geniusze i cwaniacy. Dla ludzi mojego pokroju, czyli tych, którzy umieli, ale zostali odmóżdżeni przez „system”, sprawdzian był zabawą polegającą na liczeniu punktów progu zaliczenia na tzw. „Dopa”.
Ja na maturze wybrałem jako jedyny przedmioty niezwiązane z profilem klasy. W trakcie zajęć fakultatywnych, dla osób przygotowujących się na bój z matmą, widziałem niekiedy sceny tragiczne.
Ja swoje zaliczyłem i się cieszę. Nadal nie wiem, na co mnie i tegorocznym zmuszonym do zdawania maty na siłę przydałoby się większość danych z lekcji matematyki. Bo podobno matematyka jest jedynym sposobem na logiczne myślenie. Możliwe, ale jeśli jest jasno i konkretnie wytłumaczona, a nie na zasadzie „zróbta se”. A jeśli nauczyciel sobie olewa sprawę stosując metody z dwóch dekad do tyłu, dodając do tego pośpiech w braku przygotowania do egzaminu, brak czasu na naukę oraz innych nienormalnych nauczycieli, którzy uważają swoją plastykę czy muzykę za najważniejsze wytwory szkolne, można się tylko spodziewać, że wynik będzie nie taki jak spodziewany. A Giertycha z zespołem doraźnej pomocy już nie ma...
*napisane celowo
Inne tematy w dziale Technologie