Angela Merkel - kanclerz niemieckiego rządu - zadzwoniła do Donalda Tuska - szefa głównej polskiej partii opozycyjnej - z prośbą żeby jej odstąpił stanowisko szefa komisji do spraw zagranicznych w PE i co za tym idzie zepchnął na dalszy plan niejakiego Jacka Saryusza-Wolskiego. Nie wiem, co mu obiecała, ale najwyraźniej zaspokoiła próżność, którą prezes PO jest napełniony po same uszy.
Z początku nie wierzyłem kiedy usłyszałem, że posłowie z konkurencyjnych partii w PE alarmują, że oto może nastąpić wypchnięcie Saryusza-Wolskiego ze stanowiska, które nie tylko podniosłoby autorytet PO, ale i przy okazji Polski. Ot - pomyślałem - kolejna gra polityków. Niepokój ogarnął mnie parę godzin później, kiedy to Tusk perorując przez pół godziny nie powiedział nic. Podtrzymał jedynie stan niepewności i wrażenie, że coś jest na rzeczy.
Prawdopodobnie Tuskowi "zasugerowano" kilka synekur dla jego wiernych przybocznych. Być może będą to dodatkowe stanowiska przewodniczących w mało znaczących komisjach. Być może coś innego mniej lub bardziej iluzorycznego. Jedno jest natomiast pewne. Dla Polski wszystkie te stołki będą istotne w stopniu znikomym. Być może zaspokoją potrzeby ambicjonalne pojedynczych ludzi z PO, ale w niczym nie będą się przekładały na realny wpływ na politykę EU. Będzie to także, co już napisałem, odsunięcie Saryusza-Wolskiego na boczny tor. Rzecz niezwykle istotna dla niemców i być może dla Tuska (mam słabą nadzieje, że nie).
Stefan Meller zapytany stwierdził dosyć ostro jak na dyplomatę, iż jest to "sprawa bez precedensu". Inny polski poseł PE (lewicowy poseł), określił tę sytuację jako "coś na granicy zdrady stanu". Mnie przychodzi do głowy tylko jedno mało dyplomatyczne i mało parlamentarne określenie - kompletna głupota.
Coś naprawdę złego dzieje się z Tuskiem. Mam wrażenie, że wszystkie te negatywne stereotypy, które do tej pory nosili Kaczyńscy, zaczęły się przylepiać do szefa PO ze zdwojoną siłą. Wszystkie te wewnętrzne konflikty, kłótnie, wycinanie politycznych konkurentów we własnej frakcji (Gilowska, Rokita, teraz Saryusz) skłaniają do smutnej refleksji, że coś się kończy. To już nie jest ten miły gość, który mówi sensownie i chce pozytywnych zmian. Mamy do czynienia z cynikiem, który już postanowił podporządkować wszystko i wszystkich jednemu celowi – wygraniu wyborów prezydenckich, które odbędą się… za cztery lata.
Warto przypomnieć, że kanclerz Merkel ma w swoim gabinecie portret carycy Katarzyny II. Świadczy to zapewne nie tylko o jej fascynacji historią, ale również o pewnych ambicjach. Pytanie, które się nasuwa w kontekście ostatniego flirtu telefonicznego brzmi następująco: Kto będzie odpowiednikiem "króla Stasia" dla współczesnej carycy i jakie mogą być tego skutki?
Pozdrawiam.