Jan M Fijor Jan M Fijor
446
BLOG

Rozmowy przy pożarze buszu

Jan M Fijor Jan M Fijor Polityka Obserwuj notkę 8

Rozmowy przy pożarze buszu

(korespondencja z Australii)



 
    I chociaż australijska przyroda, suchy i upalny klimat sprzyjają pożarom buszu, większości nieszczęść i strat można by zapobiec. Do takiej konkluzji prowadzą rozmowy z ofiarami żywiołu, a zwłaszcza z tymi, którzy chcą się przed nim zabezpieczyć.
 
Zemsta misia koali
 
        Pożary buszu zdarzały się w Australii odkąd sięga pamięć ludzka. W ciągu ostatnich trzystu lat zginęło w nich prawie 650 osób. Ich powodem są upały, susze, silne wiatry, na ich dramatyczny i tragiczny przebieg ma wpływ specyfika australijskiej flory, czyli krzewy, a zwłaszcza lasy eukaliptusowe. W liściach eukaliptusa, którymi zajadają się sympatyczne niedźwiadki koala znajdują się odurzające olejki eteryczne, które są niestety wyjkątkowo łatwopalne. Podgrzany do kilkuset stopni las eukaliptusowy płonie niemal jak gaz ziemny, a jeśli do tego wieje wiatr, ogień rozprzestrzenia się w tempie stu, a nawet więcej metrów w ciągu kilkunastu sekund. Wiele ofiar pożarów australijskiego buszu nie było w stanie biec szybciej niż pędziła za nimi śmiercionośna bomba ognia. Wielu z nich bomba płonącego gazu dopadała w tym biegu.
        Niektórych pożarów można było uniknąć, innym zapobiec, w wielu innych przypadkach skutki mogłyby być znacznie łagodniejsze. Wystarczyło dokonać w lasach przecinek, krzewy czyli busz przerzedzić, jeśli nie na całym obszarze, bo to niemożliwe, to przynajmniej tam, gdzie najmocniej zagraża ludziom. Niestety, na przeszkodzie tych zabiegów stoi twierdza zbudowana przez miłośników przyrody i bezkompromisowych ochroniarzy od środowiska. Filozofia tej grupy ludzi opiera się na założeniu, że jeśli nawet człowiek jest częścią środowiska, to i tak znajduje się on na końcu łańcucha preferencji za niedźwiadkami koala, kangurami, strusiami emu, wombatami, kolczatkami, królikami, a nawet za krzewami buszu czy eukaliptusowym gajem. Z tego powodu nie tylko nie prowadzi się wycinki buszu, ale wręcz się go wokół ludzkich osiedli dosadza.
 
Prawdziwi podpalacze

 
       Enwironmentaliści podkreślają, i całkiem słusznie, że bezpośrednią przyczyna ostatniej (od 1 do 10 lutego 2009) fali pożarów, podobnie jak wszystkich podobnych tego typu wypadków w ciągu ostatnich dwustu, trzystu lat, a więc od momentu, gdy ktoś je notuje, była działalność człowieka. Rzucony niedopałek, głupi żart, iskra z lokomotywy czy inna nierozważna, częściej bezmyślna ingerencja człowieka. Tego nikt nie kwestionuje, zwłaszcza że już w parę dni po wybuchu tegorocznych pożarów w stanie Victoria władze aresztowały kilku młokosów, którzy przyznali się do podpaleń. Ochroniarze zapominają jednak, że i oni są tylko ludźmi. Ta ich ortodoksja i despotyzm w sprawach środowiska sprawia, na przykład, że mało kto, a właściwie nikt nie zadaje sobie pytania, jak to możliwe, że właśnie Australia jest taka łatwopalna. Gdy się nad tym głębiej zastanowić okaże się, że o ile bezpośrednią przyczyną wybuchu pożarów jest człowiek, to jednak nie jest nim beztroski młokos czy bezmyślny chuligan, lecz działający z uporem i premedytacją ochroniarze i politycy. Co więcej, zlokalizowanie prawdziwego winowajcy wyjaśniła także, dlaczego mimo rosnących nakładów na ochronę przeciwpożarowa, każdy następny pożar buszu przynosi więcej ofiar w ludziach i więcej strat materialnych niż poprzednie. Lutowy pożar w stanie Victoria był pod względem strat rekordowy; zginęło 209 osób, a dach nad głową straciło prawie 1850 rodzi. Rodzi się zatem pytanie: co sprawia, że kilkaset tysięcy Australijczyków zamieszkujących przedmieścia wielkich miast Australii ryzykuje życiem, osiedlając się mimo ogromnego zagrożenia życia w sercu eukaliptusowego lasu czy buszu?
     Tam, gdzie buszu nie ma, albo jest on oddalony od domostw w bezpiecznej odległości ziemia jest potwornie droga. Powodem drożyzny jest właśnie większe bezpieczeństwo zawdzięczane temu, że ziemia została tam wykarczowana w czasach, gdy człowieka traktowano jako część środowiska naturalnego i chroniono bardziej niż chroni się dzisiaj drzewostan, słowem, gdy ruch ekologiczny nie osiągnął jeszcze rozmiarów histerii. Dzisiaj, już tylko desperat odważa się na wycięcie krzewów czy drzew. Większości ludzi brak do tego determinacji. To, że – mimo groźby pożaru i śmierci - ludzie nadal zamieszkują tereny łatwopalne, mam na myśli zwłaszcza okolice dwóch dużych miast australijskich, Melbourne i Sydney, wynika wyłącznie z dwóch, niezależnych od nich powodów: primo, ziemia w buszu jest znacznie tańsza, secundo, pomoc państwa łagodzi skutki finansowe zaistniałych pożarów. Obie przyczyny wynikają z błędnej polityki i mogłyby zostać szybko usunięte. W obecnych warunkach o pokusę nadużycia nie trudno, tym bardziej, że politycy dokładają starań, aby żywiołowi sprzyjać.
 
Ekoterroryzm
 
     Trzecią co do wielkości siłą polityczną Australii, po Partii Pracy i Patii Konserwatywnej są Zieloni (Greens), którzy podobnie jak u nas PSL stanowią oczko w głowie głównych sił politycznych, dla których Zieloni są potencjalnymi koalicjantami. Zieloni, dla których naturalnym elektoratem są bojownicy o ochronę środowiska oraz aktywiści ruchów z nią związanych stają na głowie, aby w kwestii środowiska nie dopuścić do jakiegokolwiek kompromisu. Nawet za cenę życia ludzkiego. O tym, że tak jest przekonał się na własnej skórze trzy lata temu nasz rodak, Lech N., który postanowił na swej własnej posesji wyciąć 11 krzewów, ponieważ utrudniały wjazd i wyjazd, ich system korzeni niszczył kanalizację, a także ze względu na zagrożenie przeciwpożarowe. Posiadłość, o której mowa znajduje się bowiem w miasteczku Berowra, szczególnie hojnie obrośniętym buszem. Pan N. wiedział co prawda, że wycięcie krzewów wymaga zezwolenia władz gminnych, nie wiedział tego jednak kuzyn z kraju, który go w owym czasie właśnie odwiedził. Chcą się zrewanżować za gościnę, postanowił kuzyn krzewy wyciąć samemu, czyniąc to jeszcze zanim N. otrzymał decyzję rady gminy. Przez myśl mu nie przeszło, że ten drobny zabieg może wywołać aż takie skutki.
     Kilka dni po incydencie N. stanął przez sądem oskarżony o dewastację środowiska i skazany na grzywnę w wysokości...110 tysięcy dolarów australijskich, czyli mniej więcej ćwierć miliona złotych. Sąd pierwszej instancji nawet nie chciał słuchać jego wyjaśnień, traktując sprawcę jak ciężkiego przestępcę. Skazany odwołał się jednak do wyższej instancji, gdzie wykazał, że wprawdzie odpowiada moralnie za wycięcie krzewów, to jednak w innym miejscu swej działki zasadził ich znacznie więcej. Wynajął także za ciężkie pieniądze eksperta ds. ochrony środowiska, który potwierdził, że tym samym szkodliwość czynu została sadzonkami znacznie zredukowana. Wykazał, że wandalizmu dopuścił się nie znający australijskiego prawa jego krewny z Polski. Zebrał też podpisy sąsiadów, którzy poświadczyli, że jest człowiekiem spokojnym, nie wadzącym nikomu, który dba o okolicę i porządek. Podobne zaświadczenia wystawił mu miejscowy proboszcz, pracodawca i jeszcze ktoś ważny. Mimo zaciekłego oporu ze strony władz gminy, działaczy ekologicznych oraz prokuratury, sąd apelacyjny obniżył grzywnę do 100 dolarów, udzielając radzie gminy reprymendy za zbytni formalizm i zmuszając ją do przeprosin N.
 
Lekcja poszła w busz
 
       Czyżby się coś zmieniało? Skądże znowu. Sprawa naszego rodaka to nic nie znaczący wypadek w polityce ortodoksji ekologicznej. Świadczy o tym chociażby poruszający przypadek pewnego mieszkańca Reedy Creek w stanie Victoria, nieopodal Melbourne, opisany przez reporterów melbourneńskiego dziennika The Age. Chodzi o niejakiego Liama Sheahana, który siedem lat temu – wbrew decyzji gminy zakazującej mu wycięcie - dla poprawy bezpieczeństwa przeciwpożarowego - dwustu spośród ponad 3000 krzaków rosnących na terenie jego posiadłości – postawił na swoim i krzewy jednak wyciął, co go nb. kosztowało grubo ponad 200 tysięcy dolarów australijskich (ok. pół miliona złotych) w postaci grzywien i innych kar. „Wolałem zapłacić niż ryzykować życiem” – powiedział reporterowi lokalnego radia, wychodząc z sądu wiosną 2002 roku. Przypomniano sobie o nim dopiero w lutym 2009 roku, gdy okazało się, że dom rodziny Sheahan był jedynym zabudowaniem z Reedy Creek w promieniu dwóch kilometrów, który wyszedł cało z ostatniego pożaru buszu. Nie trzeba dodawać, że dzięki temu Sheahanowie wyszli cało ze śmiertelnego pożaru. Nawet działacze od ochrony środowiska nie mieli cienia wątpliwości, że swoje uratowanie rodzina ta zawdzięcza wycięciu zbędnych krzaków siedem lat wcześniej.
      Jeśli myślicie, że z tej lekcji płynie jakaś nauka, to jesteście w błędzie. Przedstawiciele władz lokalnych i ruchu ekologicznego wciąż nazywają postępowanie Sheahana „cywilnym nieposłuszeństwem”. W normalnych warunkach człowiek ten powinien otrzymać zwrot przynajmniej części zapłaconej kary, władze stanowe odmawiają mu nawet rozpatrzenia prośby o rekompensatę, powołując się na...przedawnienie. To jest jednak zasłona dymna. Prawdziwa przyczyna jest znacznie głębsza. Ustąpienie dzielnemu mieszkańcowi Reed Creek mogłoby stworzyć groźny precedens, odbierając tym samym totalitarną władzę ekoterrorystom i rządowej biurokracji, która zamiast pójść ludziom na rękę, tym bardziej, że chodzi o ich życie, wykorzystała pożary jako argument w walce z globalnym ociepleniem.
      Tylko czekać na kolejne pożary buszu i kolejne ofiary.
 
Jan M Fijor
 
 
Jan M Fijor
O mnie Jan M Fijor

Nazywam się Jan M Fijor. 20 lat na emigracji w USA, Argentynie i Meksyku. Pracowałem tam jako barman, pośrednik, makler, doradca finansowy.  

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka