LechGuzowski LechGuzowski
1080
BLOG

Kim był Adam Małysz?

LechGuzowski LechGuzowski Rozmaitości Obserwuj notkę 3

„Tato, tato! A kim był Adam Małysz?”

Nagle się okazało, że ktoś, kiedyś zada nam to pytanie. Może zacznie od „mamo”, może „dziadku”, „babciu”, „ciociu”, „wujku”. Nieistotne. Ważne, że nam je zada, bo Małysza już nie będzie. Niby zdawaliśmy sobie z tego sprawę, ale mieliśmy nadzieję, że jeszcze ten jeden sezon poskacze. No a potem jeszcze jeden i... i jednak nie. Wczoraj ogłosił zakończenie kariery. Chyba najpiękniejszej kariery we współczesnym sporcie, jednej z najpiękniejszych, jakie sport kiedykolwiek widział – a widział niemało. Zostało jeszcze parę skoków, ale coś się kończy. No właśnie: co?

Przenieśmy się w przyszłość. Pada to pytanie – dziecinne, ale przecież nie dziecinnie proste: „Kim był Adam Małysz?”. Nad odpowiedzią trzeba się zastanowić. Cierpliwość dziecka nie jest jednak dłuższa, niż czas najazdu na średniej skoczni. No więc próbujemy:

„Adam Małysz był czterokrotnym zwycięzcą Pucharu Świata, czterokrotnym medalistą olimpijskim, czterokrotnym Mistrzem Świata, zwycięzcą Turnieju Czterech Skoczni, który jako pierwszy przekroczył barierę...”.

Odpowiada nam zdziwienie. I słusznie – przecież tu nie chodzi o jakąś cholerną wyliczankę!

„Adam Małysz był wzorem profesjonalizmu i pracowitości, potrafił być na szczycie przez ponad dekadę. Piętnaście lat po pierwszym triumfie w Pucharze Świata, potrafił zdobyć na Mistrzostwach...”

Od zdziwienia do znudzenia droga mniej więcej taka, jak od progu do zeskoku, o czym boleśnie się w tym momencie przekonujemy.

„Adam Małysz oddawał wszystko to, co w sporcie najpiękniejsze. Zaangażowany, ciężko pracujący na swój sukces, walczył do końca kariery o każde trofeum, mimo, że zdobył już wszystko. Zawsze skromny... czy Ty mnie w ogóle słuchasz?”.

Już nie słucha. Jakieś nudy. Że profesjonalny, że skromny...

„Kochali go wszyscy, nawet skoczkowie z innych reprezentacji cieszyli się, gdy wygrywał...”.

Co my w ogóle pleciemy? Że skoczkowie z innych drużyn... co tu mają do rzeczy inne drużyny? To był nasz Małysz! No dobra – trochę wstyd, ale trzeba to z siebie wyrzucić:

„Jak Małysz skakał, to dmuchaliśmy w telewizor!”.

Sukces. Wzbudziliśmy zainteresowanie. Niestety, pada to kłopotliwe pytanie: „Dlaczego?”.

„No bo... no bo...”.

Spuszczamy głowy i zdajemy sobie sprawę, że nie umiemy tego wyjaśnić. Że te 151.5 metra w Willingen, że te dwa medale w Vancouver, że ten triumf po latach w Zakopanem, ten medal na koniec w Oslo, że to wszystko są wspomnienia, o których nie umiemy opowiedzieć.

„Dlaczego?” Dlaczego zdzieraliśmy gardła? Dlaczego uciekaliśmy ze szkoły, dlaczego urywaliśmy się z pracy? Dlaczego jedliśmy bułki z bananami? Dlaczego ludzie cisnęli się w pociągach, dlaczego stali na Zakopiance, dlaczego jeździli za nim po całym świecie?

I już po cichu, sami do siebie: „No bo... myśmy go kochali”.

W oczach pojawiają się łzy. Tak, jak wtedy, gdy Polska flaga wjeżdżała na maszt, gdy śpiewaliśmy Mazurka Dąbrowskiego, gdy byliśmy tak strasznie dumni i tak niesamowicie mu wdzięczni, za to, że tak pięknie skacze, za to, że daje nam tyle radości, za to, że jest.

Sport coraz częściej nas dzieli – przez rywalizacje, przez kontrowersje, niefortunne wypowiedzi. Małysz przypominał nam na każdym kroku, że sport może łączyć. Mogliśmy siedzieć osobno, każdy w swoim domu, ale byliśmy zjednoczeni ściśniętymi kciukami, bijącymi sercami, zapartymi oddechami i okrzykiem: „Leć, Adam, leć!”

Ten chłopak z Wisły zdobył nasze serca, a potem zostawił w nich pustkę, której nie da się zapełnić. Wspominamy, jak w czasach, w których był nieosiągalny dla rywali, zdradzał nam swoje sekrety, mówiąc z rozbrajającą szczerością, że trzeba po prostu oddać „dwa równe skoki”, jak odbierając najmniej cenną ze wszystkich swoich nagród, Telekamerę w 2001 roku, mówił stremowany, że dookoła tyle wspaniałych osób, a on przecież „tylko skacze”, jak podkreślał na każdym kroku, że to wszystko dla nas, dla kibiców. Wspominamy człowieka, który swoją wielką sławę traktował nie jak przywilej, a jak zobowiązanie.

Pisał Daniel Passent: „W życiu każdego z nas był taki dzień, kiedy zgodziliśmy się być nikim, zrezygnowaliśmy z nadziei na to, żeby stać na podium wśród wiwatującego tłumu”. Adam Małysz nam to rekompensował. Cieszyliśmy się razem z nim, wygrywaliśmy razem z nim. Nikt inny nie potrafił dać nam tego uczucia.

Nagle zdajemy sobie sprawę, że właśnie dlatego jest niezastąpiony. Patrzymy na sportowców z zazdrością. Jest nam żal, że zabrakło nam talentu, może wytrwałości, a może odwagi, aby poświęcić życie na rywalizację i walkę o medale. Małyszowi nie zazdrościliśmy. Małysza kochaliśmy.

Był największym spośród nas, ale nigdy nie dał nam tego odczuć. Sportowcy wypełniają podium swoją dumą, swoim ego. Tymczasem, obok Małysza zawsze było miejsce także dla nas. Ktoś powie, że to niemożliwe, żebyśmy wszyscy stanęli na jednym podium, ale przecież właśnie to, co niemożliwe, wychodziło Małyszowi najlepiej.

Patrzymy przez łzy na telewizor. Tak bardzo byśmy chcieli znów dmuchać komuś pod narty. Tak bardzo chcielibyśmy znów drzeć się wniebogłosy spokojni o to, że sąsiad nie przyjdzie z awanturą, bo sam wydziera się równie głośno. Dzisiaj sąsiedzi wzięliby nas za wariatów... Ale przecież byliśmy wariatami. Zwariowaliśmy na jego punkcie. I wiele byśmy dali, żeby znowu tak oszaleć.

No to jeszcze raz, nie zważając na nic, na całe gardło, z całego serca: „Leć, Adam, leć!!!”.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Rozmaitości