Skończyłem właśnie przed chwilą czytać "Polactwo" Rafała Ziemkiewicza. Co za książka, prawdziwe odświeżenie umysłu. Pierwsze moje skojarzenie to był Gombrowicz - taki Gombrowicz w wersji light. Podobny rodzaj patriotyzmu wymagającego. Zresztą podobnie jak Gombrowiczowi, tak i Ziemkiewiczowi tu i tam jak widzę zarzucają brak miłości narodu, he he. Ale o tym napiszę może jutro. Tymczasem inne jeszcze skojarzenie.
Przyszło do głowy przy okazji końcowych stron Polactwa ulubione moje opowiadanie Faulknera pt. "Ci wielcy ludzie". Nie jest to chyba największe z opowiadań tego wspaniałego pisarza, główna myśl wybita jest w jednej scenie, jednym dialogu, jak wystrzał z pistoletu, co - jak czytam - obniża wartość prozy. Ale może dlatego właśnie zapadło w pamięć i przypomina mi się tak często, kiedy spotykam się z tym symptomem choroby polactwa, który polega na całkowitym mentalnym zniewoleniu. Na utracie poczucia odpowiedzialności za własny los, sprzedaniu tego losu państwu, władzy, komukolwiek - jakiemuś bytowi nadrzędnemu, niekoniecznie metafizycznemu, jakiemuś dobremu panu, który nie pozwoli zdechnąć z głodu.
Rzecz jak u Faulknera dzieje się na amerykańskim południu. Amerykańskie południe to bardzo bardzo dziwne miejsce. Dziś z tego co wiem, dużo się tam zmieniło, lata zamętu hippisowskiego przeorały nawet Alabamę, ale kiedyś była to bardzo dziwna kraina, może trochę podobna do sarmackiej Rzeczypospolitej. Daleka od ideału, głównie - co może paradoksalne dla mojego skojarzenia - z powodu niewolnictwa czarnych. Paradoks polega na tym, że była to jednocześnie kraina ludzi o niebywałym wprost poczuciu własnej autonomiczności. Nawet nie tożsamości, a właśnie autonomiczności, poczucia samoistności własnego istnienia w świecie, który - jak u Herberta - jest zimny, a jego piękno służy tylko temu, aby przypomnieć, że jesteś sam i nikt ci nie pomoże.
W kluczowej scenie jeden z bohaterów tłumaczy przysłanemu na farmę urzędnikowi stanowemu, dlaczego stary gospodarz nie chce się podporządkować pewnym urzędowym regulacjom. Przypomina czasy wielkiego kryzysu, kiedy rząd amerykański wprowadził interwencyjny skup plonów a z drugiej strony kontyngenty ograniczające wielkość produkcji i narzucające jej rodzaj. Wystarczyło podpisać kwit i miało się gwarancje skupu wyprodukowanej żywności. Ale stary farmer nie chciał podpisać kwitu. Nie chciał stać się trybikiem w rządowej maszynie, bez żadnego wpływu na swój los, na to co i w jakiej ilości zasieje, zbierze i sprzeda. Był on i świat dookoła, z którym musiał się zmagać na własny rachunek. Znał życie i wiedział, że jeśli będzie dobry rok, to jemu będzie się powodziło, ale jeśli przyjdzie zły rok i po nim znowu zły rok i kolejny zły rok, to on może zdechnąć z głodu i jego rodzina. Ale to będzie jego los i jego wybór, a nie łaska rządu, jakichś obcych ludzi, których on nigdy nie widział i na których nie ma wpływu.
Na takie poczucie samoistności własnego losu w obliczu świata - raz wrogiego a raz przyjaznego - chyba już nie ma miejsca we współczesnym świecie. Ale polactwo jest najgorszym, najbardziej skrajnym przejawem upadku człowieka autonomicznego.
Fascynuje mnie polityka. To gra, w której naprawdę o coś chodzi. Żadna inna nie skupia w sobie wszystkich dobrych i złych stron ludzkiej duszy.
A poza tym to Hala Madrid!!!
Moj mail: fmigaszewski (at) gmail . com
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka