Skoro pisałem o Wolandzie to teraz napiszę o kowalu, miłości, grobowcu, Fiacie Palio Weekend 1,4 i mewie...
Byliśmy na wyjeździe krajoznawczym. Moja dziewczyna, ja i nasz Fiat Palio. Ten Fiat to było najlepsze auto jakie miałem. Najlepsze! A wiem co mówię, bo tych aut miałem już w życiu czternaście, a jednośladów to ze sześć. Fiat Palio 1,4 był wygodny, szybki, trwały, bezobsługowy i doskonale się prowadził. Zagazowany, w naszej firmie zrobił 330 tys. km. I po umyciu i odkurzeniu wnętrza został sprzedany za 3,3 tys. PLN do innej firmy, oczywiście z autentycznym stanem licznika 330 tys. km. i rzetelnym opisem, bo jakimś szczurzym „cofaniem” licznika to ja się po prostu brzydzę, zostawiając ten proceder małym chujkom. Istotą niezawodności auta jest spokojna jazda, ruszanie zimą ze spokojem i docieplanie silnika w duże mrozy oraz zmiana płynów nie wtedy kiedy każą, tylko wtedy kiedy trzeba:
Olej w silniku – dwa razy do roku lub co 10 tys. km.
Olej w skrzyni biegów – raz do roku.
Płyn chłodniczy – co dwa lata.
Płyn hamulcowy/wspomagania - co dwa lata.
I wtedy auto żyje długo i szczęśliwie, odwdzięczając się swemu właścicielowi niezawodnym przebiegiem... Auto było w miarę wygodne i można było w nim nawet od biedy spać po położeniu przednich foteli. Nie było tak wygodne jak znakomita Marea Weekend, ale spoko - dawało radę. Gorliwie z tego z moją dziewczyną korzystaliśmy, jeżdżąc na fantastyczne wielodniowe eskapady po Polsce, w których to gros kosztów stanowiło paliwo LPG :) Kręte polskie drogi (wtedy nie było wszędzie tanich i wygodnych autostrad tak jak teraz :) doświetlały nam dodatkowe halogeny o mocy 300 Wat, które podłączone do specjalnej instalacji, noc przed autem zamieniały w dzień. Było to trochę nielegalne ale pozwalało już z daleka dostrzec licznych nieoświetlonych uczestników ruchu....

I tak sobie zwiedzając Mazury trafiliśmy za książkowym przewodnikiem do grobowca w Zakałczu Wielkim. Podanie ludowe głosi, że jest to grobowiec zakochanej pary; Marty Steiner i jej męża. Podanie wplata jeszcze w całą historię lokalnego kowala ale badania naukowe tego nie potwierdzają. W każdym bądź razie, na miejscu zastaliśmy otwarty grobowiec bez drzwi, stojący na zapuszczonym wtedy cmentarzyku Ewangelickim. Ja zostałem na zewnątrz, a moja dociekliwa towarzyszka życia poszła do wnętrza krypty. Wokół cisza, las... Cementowe resztki nagrobków a w każdym zakopana jakaś historia, jakaś tęsknota.
Mocno zmrużyłem oczy i zobaczyłem jak dwukonną bryczką przed grobowiec zajeżdża ładna młoda kobieta. Była szczupła, miała około 25 lat i ubrana była w białą letnią suknię. Miała koronkowy kapelusik, koronkowe mitenki w kolorze écru i koronkową parasolkę chroniącą od słońca. Wszystko to było lekkie, skromne ale i bardzo eleganckie zarazem. Po chwili przed grobowiec zajechał na koniu młody przystojny mężczyzna. Wprost emanowała z niego energia. Wyprostowany, w bryczesach, z toczkiem na głowie i krótką rózgą – bardziej dla formy niż z potrzeby. Młodzi byli roześmiani. Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo, po czym bryczka odjechała a za nią odjechał jeździec. Tak jakby to był popis specjalnie dla mnie na jakichś zawodach hippicznych. Otworzyłem szeroko oczy. Ani konia, ani bryczki tylko ciepłe słońce, grobowiec i śpiew ptaków. Młodzi tak jak pojawili się znikąd tak się rozpłynęli. Pomyślałem żeby tak pojechać do miasteczka, kupić im jakieś skromne kwiaty i ze dwa zwykłe znicze, ale w tym samym momencie dojmująco poczułem – no bo nie wiem jak to inaczej określić - że powinniśmy, najłagodniej mówiąc, bez zbędnej zwłoki stamtąd odjechać. Czułem jak byśmy przeszkadzali komuś już samą swoją obecnością. Już miałem podzieliś się swym odczuciem, gdy z grobowca usłyszałem głos swojej dziewczyny: „jedźmy już, oni chcą żebyśmy stąd spadali..”
Zafrapowany pomyślałem sobie wtedy, że może jest takjak w filmie „Inni” z Nicole Kidman. Oni sobie „żyją” w innym czasie, albo tylko myślą że żyją. Cieszą się, albo tak im się tylko wydaje gdyż są tylko odległym echem życia, i właśnie byli na przejażdżce w miejscu w którym od czasu do czasu coś ich „straszy”. Więc może ta cała maskarada była dla nas...
A może to tylko taka ułuda, stworzona przez wyobraźnię karmioną setkami filmów SF i nowelami Edgara Alana Poe?

Z takimi to myślami usiadłem w aucie, uruchomiłem silnik i ruszyłem. Jechaliśmy powoli polną drogą prowadzącą do głównej drogi asfaltowej. Ta gruntówka miała kilometr. Może dwa... Wtem, obok nas zaczął lecieć ptak. Wrażenie było absolutnie niezwykłe, jako że ptaki są zwykle dość płochliwe. Ale nie ten. Ten leciał na wysokości około trzech metrów, tuż obok nas dokładnie z prędkością auta. Było to tak dziwne, nienaturalne wręcz, że w pierwszym odruchu chciałem go „zgubić” a to przyśpieszając raptownie, a to nienaturalnie zwalniając. Czego bym jednak nie robił, ptak dalej leciał obok nas to przyśpieszając to zwalniając - dokładnie tak jak my. Jechaliśmy więc dalej spokojnie zapatrzeni w ptaka który nas „odprowadzał”.
A kiedy już dojechaliśmy do asfaltu ptak poderwał się w górę i odfrunął z powrotem do lasu. Było to tak piękne, że przez jakiś czas nie odzywaliśmy się aby w pełni docenić wrażenie jakie w nas pozostało..
Magia? Rzeczywistość? Przypadek? Nie wiem.
Ale był to uroczy wyjazd, który mocno zapadł mi w pamięć.
Moją pasją jest świadome, spokojne szkolenie, konsekwentna edukacja i poznawanie świata. Moją pasją jest Piękna Trębaczka, konie i magiczna telegrafia....
Moją pasją jest życie....
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości