g.host g.host
2308
BLOG

Śmierć też interesuje się sportem...

g.host g.host Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

Rosja w szoku. Długo wyczekiwany dzień inauguracji wspaniałej rosyjskiej, a formalnie nawet międzynarodowej, ligi hokejowej KHL okazał się być najczarniejszym w historii tej dyscypliny na całym świecie.

Zawodnicy Lokomotivu Yaroslavl – trzeciej drużyny poprzedniego sezonu, a więc śmiało można powiedzieć: jednej z 20 najlepszych na świecie – mieli rozpocząć sezon od meczu z Dynamą Mińsk. Mecz o tyle ciekawy, że w poprzednim sezonie ekipa Lokomotivu miała ciężką przeprawę z Białorusinami w pierwszej rundzie Play-Off, wygrywając rywalizację „Best of 7” zaledwie 4:3. Rewanż nie odbył się. Tuż przed 16 czasu lokalnego, samolot Jak-42D rozbił się zaledwie kilkanaście sekund po nieudanym starcie. Przeżyli tylko jeden członek załogi i jeden hokeista. W przeciągu kilku chwil wspaniała drużyna przestała istnieć.

Nie zazdroszczę MAKowi. Tym razem cała Rosja będzie im patrzeć na ręce i poganiać, by komitet jak najszybciej znalazł przyczynę tragedii. Na tę chwilę wiadomo już na pewno, że samolot miał za małą prędkość na rozbiegu. Dlaczego? Tego zapewne dopiero się dowiemy. Wstępne badania FDR dowodzą, że maszyna była poprawnie skonfigurowana do startu. Jednak z jakiegoś powodu rozpędzała się zbyt wolno. W wyniku tego nie zdążył się wznieść na odpowiednią wysokość, zaczepił o lotniskowe anteny i upadł na ziemię. Część rozerwanej maszyny wpadła do przepływającej obok lotniska rzeki Tułosza.

Liga zareagowała na wypadek w sposób bardzo poruszający. Prawie 30 hokeistów wyraziło chęć natychmiastowego przejścia do drużyny Lokomotivu, by umożliwić mu dalsze funkcjonowanie. Władze ligi ustaliły, że każdy klub będzie mógł oddać do Jarosławia jednego zawodnika. Tym samym najprawdopodobniej światowy hokej w tym całkiem sporym mieście, stolicy Obwodu Jarosławskiego nie umrze wraz z drużyną.

Sportowcy z Jarosławia nie są jedynymi sportowcami, których zaliczyć można w poczet ofiar katastrof lotniczych. Historia zna więcej takich przypadków. A co jeden, to bardziej bolesny.

 

BASILICA DI SUPERGA – 1949

 

 

To chyba pierwszy przypadek w którym w katastrofie lotniczej ginie cała drużyna sportowa. I to od razu nie byle jaka. AC Torino było wówczas najlepszą włoską drużyną piłkarską, rzucającą głęboki cień na swego największego rywala – Juventus. W owym czasie il Toro zwani byli „Grande Torino”. I faktycznie, w dniu katastrofy zaledwie cztery kolejki dzieliły ich od czwartego Scudetto z rzędu. W ich szeregach występowała niemal cała kadra Włoch, toteż wypadek pod Turynem dotknął swymi konsekwencjami cały narodowy futbol.

Drużyna wracała właśnie z Lizony, gdzie rozegrała pożegnalny mecz dla wielkiego Xico Ferreiry. Torino zostało zaproszone do udziału w imprezie w wyniku bliskiej przyjaźni portugalskiego pomocnika i prezesa klubu z Turynu – Ferruccio Novo. Drużyna Xico – Benfica wygrała 4:3. Novo na mecz nie poleciał. Miał szczęście.

Tak naprawdę nie wiadomo do końca, co się właściwie stało. Prawdopodobnie piloci nie dostosowali się do trudnych warunków lotu i popełnili błędy nawigacyjne. Trójsilnikowy Fiat G.212 uderzył we wzniesioną na wzgórzu Superga wielką, marmurową bazylikę.

Przedstawiciele klubu AC Milan – jednego z dwóch (obok Interu) , które mogły jeszcze powalczyć o scudetto - zaapelowali do władz ligi, by ta automatycznie uznała Torino mistrzem Włoch, klub zajmował bowiem pierwsze miejsce w lidze. Pod wnioskiem podpisały się wszystkie kluby ligi i AC Torino faktycznie uzyskało czwarte mistrzostwo z rzędu. Jednak był to koniec Grande Torino. Kolejny tytuł klub wywalczył już w innej rzeczywistości, w sezonie 1975/1976, a jego gwiazda nigdy więcej nie lśniła tak jasno, jak przed wypadkiem.

 

GLORY, GLORY… - 1958

 

Kolejny dzień, który wstrząsnął światem sportu i nie tylko, nadciągnął wraz z mrozem i śnieżycą. Monachium - jak wskazują późniejsze wydarzenia - miasto przeklęte. Najbardziej znane z haniebnych wydarzeń w 1972 roku, ale to właśnie tego mroźnego popołudnia, 6 lutego 1958 roku świat zapłakał nad nim po raz pierwszy.

Manchester United to zawsze był, jest i będzie wielki klub. Nie inaczej było w owym czasie. Czerwone Diabły były aktualnym mistrzem Anglii i jedyną drużyną, która miała jeszcze szansę wygrać w sezonie 1957-1958 trzy trofea. No i oczywiście grał w Pucharze Europy Mistrzów Krajowych.

W pierwszych dwóch dwumeczach rozgrywek bez kłopotu uporał się z irlandzkim Shamrock Rovers i czeską Duklą Praga. Wracając z Pragi drużyna zaliczyła nieprzyjemny incydent. Z powodu mgły nad Manchesterem, samolot musiał lądować w Holandii, a stamtąd drużyna udała się w podróż do domu pociągiem, co odbiło się na ich formie w kolejnym meczu Premier League.

By nie być uzależnionymi od rozkładów lotów, włodarze United postanowili, że przy okazji kolejnej wyprawy na południowy wchód Europy – tym razem do Belgradu - wyczarterują prywatny samolot.

Pierwszy mecz z Crveną Zvezdą Manchester wygrał 2:1. Drugi, na gorącym jugosłowiańskim terenie zremisowała 3:3. Piłkarze cieszyli się z awansu do półfinału rozgrywek.

Wyczarterowany Airspeed Ambassador miał za krotki zasięg, by pokonać trasę z Belgradu do Manchesteru bezpośrednio, toteż koło godziny 13 wylądował na lotnisku w Monachium, by dotankować paliwo. Ponowny start przewidziany był na 14.20. W międzyczasie bardzo popsuła się pogoda. Sypał bardzo gęsty śnieg.

Podczas rozbiegu piloci zauważyli dziwne zachowanie jednego z silników. Przerwali procedurę, a następnie powtarzali ją jeszcze dwukrotnie. Awaria silnika nie była na tyle poważna, by uniemożliwić lot – dotyczyła niewłaściwej kompozycji mieszanki paliwowej, a w konsekwencji ciśnienia paliwa. Łatwo to było naprawić.

Trzecia próba przebiegała zupełnie poprawnie. Niestety, w końcowej fazie startu podwozie samolotu najechało na miękką breję, powstałą w wyniku intensywnych opadów. Prędkość maszyny zmalała, co uniemożliwiło start. Niestety wartość V1 również została już przekroczona i samolotu nie można było wyhamować. Katastrofa stała się nieunikniona.

Samolot wypadł z pasa, przerwał okalającą lotnisko barierkę, przeciął pobliską drogę i rozbił się o domostwo i rosnące w jego pobliżu drzewo. Część wraku zatrzymała się dopiero po kolejnych 90 metrach, uderzając w drewniany garaż i zaparkowany wewnątrz samochód, co doprowadziło do pożaru.

Zginęło 8 zawodników i kilkanaście innych osób związanych z klubem. Najbardziej zniszczony został tył samolotu i niemal wszyscy zajmujący miejsca w tamtej części maszyny zginęli. Niemal. Ocalała tylko jedna osoba. Przyszły Mistrz Świata i zdobywca (z United, a jakże)  Pucharu Europy Mistrzów Klubowych, żyjąca do dziś legenda - Sir Bobby Charlton. Piłkarska opatrzność miała chyba wobec niego inne plany.

Wyjątkowym bohaterstwem popisał się ówczesny bramkarz United (prawdopodobnie najlepszy w historii klubu) Harry Gregg, który pomimo pożaru wyciągnął z wraku kilka osób, między innymi Charltona właśnie. Media nazwały go „The Hero of Munich”, czego z całego serca nienawidził: „I've never been comfortable about being portrayed as some kind of John Wayne or the hero of Munich.It's a nonsense and I don't need life turned into fiction."

Po katastrofie United byli bliscy rozwiązania. Na szczęście jednak udało się tego uniknąć. Wyobrażacie sobie, czym byłby futbol bez Czerwonych Diabłów?

 

NA OSTRZU – 1961

 

 

W owym czasie Amerykanie osiągnęli absolutną dominację w łyżwiarstwie figurowym. Na Mistrzostwa Świata odbywające się tego roku w Pradze lecieli jako główni faworyci do zdobycia medali we wszystkich dyscyplinach.

Cała ekipa, wliczając w to sztab szkoleniowy i sędziów, podróżowała z Nowego Yorku do Brukseli i dalej do Pragi. Do dyspozycji mieli najbezpieczniejszy w owym czasie samolot – odrzutowego Boeinga 707, który nigdy dotąd nie rozbił się podczas rejsowego lotu. Również przewoźnik – belgijska Sabena - uchodził za jedną z najlepszych europejskich linii lotniczych. W swej bogatej, niemal 40-letniej do tego dnia historii, Sabena straciła zaledwie dwie maszyny, z czego ostatnią przed niemal dwudziestu laty.

Nigdy nie odkryto, dlaczego lot 548 spadł na kilka minut przed lądowaniem. Wiadomo, że pilot otrzymał polecenie wykonania kółka nad lotniskiem, z powodu nieoczekiwanego ruchu na pasie startowym. Podczas wykonywania manewru, moc silników nieoczekiwanie wzrosła, a samolot przechylił się niemal pionowo na lewe skrzydło, skutkiem czego natychmiast został przeciągnięty i spadł. Spekuluje się, że zawiódł ster kierunkowy. Ale kto ich tam wie. Nigdy tego nie dowiedziono.

Mistrzostwa Świata odwołano.

 

POKAŻĘ CI ŚMIERĆ… - 1970

 

 

Amerykańskie zrzeszenie studenckich drużyn sportowych – NCAA nigdy nie zapomni roku 1970. W październiku tego roku, Uniwersytet Stanowi Wichita (WSU – stan: Kansas) stracił połowę swojej drużyny w katastrofie lotniczej, która nigdy nie powinna się wydarzyć. Zabrakło jedynie elementarnej wyobraźni. Ale to było aż nadto.

Studenckie drużyny sportowe zrzeszone w NCAA, pomimo rozmieszczenia w konferencjach i dywizjach, zmuszone były pokonywać ogromne odległości podczas wyjazdów na mecze. Niejednokrotnie odległości liczone były w tysiącach mil. Dlatego każda szanująca się uczelnia starała się pozyskać dla swych potrzeb samolot. Odbywało się to na różnych zasadach, zazwyczaj dzierżawiono maszynę wraz z załogą od lokalnej linii lotniczej. W przypadku WSU było podobnie.

Niecałe trzy miesiące przed katastrofą, którą zaraz naświetlę, władze uniwersytetu nawiązały współpracę z Golden Eagle Aviation, niewielką firmą, której właścicielem był Ronald G. Skipper. W ramach umowy, przewoźnik miał oddać do dyspozycji drużyny nowoczesną jak na tamte czasy (i jak na tamten budżet) maszynę DC6. Problem w tym, że GEV takiej maszynie posiadał, a jedynie czarterował ją od innego przewoźnika, Jack Richards Aircraft Company.

Na kilka dni przed feralnym lotem, DC6 JRAC uległ poważnej awarii, która uniemożliwiała jego użytkowanie. W zamian za to, firma użyczyła GEV dwa stare – niemal 20-letnie samoloty Martin 4-0-4. Dużo mniejsze, niż DC6. Maszyny od dawna nie latały, ale je szybko wyremontowano i uzyskały certyfikat pozwalający na odbywanie za ich pomocy lotów.

Tuż przed liczącym 1000 mil lotem do Logan w Utah, drużynę podzielono i umiejscowiono w maszynach. Samoloty nazwano Gold i Black – na cześć barw drużyny. W Gold leciał pierwszy skład – największe gwiazdy - i trenerzy, w Black – rezerwowi i reszta ekipy.

Gold pilotowany był przez samego prezesa GEV. Zajmował on w maszynie pozycję drugiego pilota. Po starcie zdecydował się on polecieć inną niż zakładana trasą, żeby zapewnić zawodnikom dodatkową atrakcję, w postaci lotu widokowego nad Kordylierami. Samoloty rozdzieliły się. Black poleciał zaplanowana trasą. I doleciał.

W niezbyt znanym sobie terenie, zajęty wyszukiwaniem na mapie punktów, które warto obejrzeć, Skipper nie zadbał o odpowiednią wysokość lotu. Co więcej, stary Martin był znacznie przeciążony, co spowodowało poważne problemy z wznoszeniem maszyny na niższych obrotach.

O 13.15 maszyna uderzyła o zbocze góry Trelease. Z 37 osób na pokładzie, przeżyło 9.

Mecz został odwołany. Gracze Utah złożyli wieniec na pięćdziesiątym jardzie boiska. Drużyna WSU zdecydowała się dokończyć sezon graczami rezerwowymi. Przeszedł on do historii, jako „Drugi Sezon”. Dziś sekcja footbalu amerykańskiego w Wichita już nie istnieje.

 

WE ARE MARSHALL – 1970

 

 

O ile wypadek WSU zaszokował Amerykę, o tyle wypadek drużyny footballowej Marshall Thundering Herd zdruzgotał ją doszczętnie. Zaledwie miesiąc po wypadku zespołu z Wichita, kolejna, straszliwa katastrofa wywołała kryzys w amerykańskim lotnictwie.

MTH, w przeciwieństwie do WSU, rzadko korzystali z samolotu. Nie potrzebowali go, ponieważ rywalizowali z drużynami, które mieściły się w miastach osiągalnych za pomocą autobusu. Lot do Greenvile w Północnej Karolinie był pierwszą tego typu podróżą w sezonie. MTH przegrali z gospodarzami – East Carolina Pirates 14 do 17 i wracali do domu w fatalnych nastrojach.

Wiózł ich specjalnie na tę okazję wyczarterowany odrzutowy DC9. Ledwo roczny, bardzo nowoczesny w owym czasie samolot.

Na podejściu do lotniska Tri-State, maszyna natrafiła na fatalne warunki pogodowe. Pilot otrzymał zgodę na lądowanie, jednak do ostatniej chwili nie widział pasa startowego. Mimo to kontynuował obniżanie, czym złamał zasady lądowania nieprecyzyjnego. Po zejściu poniżej wysokości minimalnej przy braku widoczności lotniska, samolot zahaczył o drzewa i rozbił się zaledwie kilometr od progu pasa. Zginęli wszyscy na pokładzie – prócz całej załogi i drużyny MTH, również oficjele, dziennikarze, lekarze i kibice.

Po wielu latach NTSB ustaliło, że przyczyną wypadku nie był, jak wcześniej twierdzono - błąd pilota - a usterka wysokościomierza, do którego w czasie burzy dostała się woda. Pilot nie znający lotniska i nieświadom nieprawdziwych wskazań urządzenia, stracił orientację w przestrzeni. Małe miasteczko Huntington (Wirginia Zachodnia), gdzie mieści się Marshall University pogrążyło się w żałobie. 70 dzieci utraciło w wypadku przynajmniej jednego z rodziców. Osiemnaścioro zostało sierotami.

Drużyna rozpadła się. Footballowy program uniwersytecki upadł. Podjęto kilka prób reaktywacji sekcji. Ostatecznie udało się, jednak kolejny sezon – 1971 – był dla uczelni najgorszy w historii. Zanotowali zaledwie 2 zwycięstwa. Przez wiele lat drużyna nie potrafiła nawiązać do wcześniejszych sukcesów.

Na podstawie opisywanych zdarzeń, powstał bardzo interesujący film „Męski Sport” (We are Marshall) który gorąco polecam.

 

IF I DIE, EAT ME… - 1972

 

 

Ta historia jest tak niesamowita, że aż trudno w nią uwierzyć. Jednak naprawdę miała miejsce. Gehenna rugbistów Stella Maris Collage z Montevideo rozpoczęła się 13 października. Zakończyła – dla zaledwie 16 spośród 45 osób biorących udział w wypadku – 72 dni później.

Trasa z Montevideo do Santiago de Chile to ponad 1000 kilometrów, przy czym spora jej część przebiega nad drugimi najwyższymi górami świata (jeśli przyjąć, że Karakorum i Pamir i Hindukusz wliczamy do Himalajów).

Kapitan Julio Cesar Ferradas był doświadczonym pilotem. Podróż przez Andy odbył już 29 razy. A nie była to łatwa sztuka. Dwusilnikowy turboprop Fairchild FH-227, którym Ferradas latał, nie wznosił się tak wysoko, jak odrzutowce. Jego maksymalny pułap wynosił 8500 metrów. Wysokość najwyższego szczytu pasma Aconcaguy – niemal 7000 metrów. Łatwo sobie wyobrazić, że latanie tego typu maszyną nad Andami, odbywało się na granicy ryzyka, tym bardziej, że miasta po zachodniej stronie kordyliery położone są często w głębokich dolinach, skutkiem czego podejście trzeba rozpoczynać odpowiednio wcześnie.

Mecz nigdy się nie odbył. Przesądni mogą powiedzieć, że to przez „piątek, 13-go”. Z powodu złej pogody i relatywnie niskiego pułapu przelotowego, kapitan zmuszony był zaliczyć nocny postój w Mendozie, a następnie lecieć do stolicy Chile zupełnie nieznaną sobie trasą. Niestety, podczas czynności nawigacyjnych załoga nie wzięła pod uwagę taktu, że silny czołowy wiatr znacznie ich spowolnił. Samolot zaczął skręcać i obniżać lot dużo za wcześnie. Szczyt, w który uderzyli, nie miał nawet swojej nazwy. Otrzymał ją dopiero po wypadku: Lodowiec Łez.

Zderzenie z ziemią przeżyły 33 z 45 osób na pokładzie (przy czym pięcioro z nich uznano najpierw za zaginione – później okazało się, że one również nie żyją). Do rana zmarło kolejne pięć. W między czasie zorganizowano poszukiwania na ogromną skalę, jednak ponieważ pilot przed katastrofą podał błędne koordynaty, ratownicy nie mogli odnaleźć wraku. Później wojskowe maszyny kilkukrotnie mijały miejsce tragedii, jednak biały wrak był niemożliwy do zlokalizowania w głębokiej warstwie śniegu.

Ósmego dnia po katastrofie, przez niewielkie radio znalezione we wraku, rozbitkowie dowiedzieli się, że poszukiwania zostały zakończone, a rozbitków uznano za zmarłych. Wtedy podjęli oni dramatyczną decyzję: by przeżyć muszą jeść ciała swoich zmarłych towarzyszy.

Nad ranem 28 października, a więc 15 dni po wypadku, wrak został przysypany przez potężną lawinę. Osiem osób zginęło na miejscu. Kolejni zostali uwięzieni wewnątrz kadłuba, który służył im za miejsce do spania. Ostatecznie udało im się wydostać.

Rozbitkowie podjęli kilka prób przedostania się przez góry w celu wezwania pomocy. Jednak tak naprawdę było to możliwe dopiero z nadejściem wiosny. 12 grudnia, gdy zrobiło się nieco cieplej trzech (po kilku dniach jeden musiał zawrócić) rugbistów rozpoczęło odyseję ku wolności. Po dziewięciu dniach wędrówki, Nando Parrano i Roberto Cannesa spotkali górskich pasterzy, którzy udzielili im pomocy i wezwali ratowników.

23 grudnia, dzień przed wigilia, chilijskie służby ratownicze zabrały z góry wszystkich pozostałych przy życiu rozbitków. Ostatecznie przeżyło 16 osób.

Na podstawie tych niesamowitych zdarzeń napisano kilka książek i nakręcono kilka filmów. Ja osobiście polecam „Alive: Dramat w Andach”.

 

CHIPOLOPOLO, CZYLI MIEDZIANE POCISKI – 1993

 

 

Ostatnia, nie licząc wypadku hokeistów z Jarosławia, wielka sportowa katastrofa. Reprezentacja piłkarska Zambii podróżowała do Senegalu na mecz eliminacji Mistrzostw Świata. Samolot, który realizował lot miał osiemnaście lat, jednak stanowił relikt „poprzedniej” myśli technicznej – De Havilland Canada został oblatany w 1964 roku.

Z powodu kiepskiego zasięgu maszyny, podróż musiała przebiegać odcinkami. Już podczas pierwszego z nich, pilot zauważył problemy z silnikiem, zdecydował się jednak kontynuować lot. Zaraz po starcie z lotniska w Gabonie w trasę drugiego odcinka, silnik zapalił się i przestał działać. Przemęczony pilot, przez pomyłkę wyłączył sprawny silnik, na skutek czego maszyna zwaliła się z wysokości około 500 metrów do wód zatoki Gwinejskiej. Zginęła cala załoga, piłkarze, trenerzy i działacze.

Drużynie oddano należny hołd, jednak nowa kadra, zmontowana naprędce z dotychczasowych rezerwowych, okazała się godnym następcą, przynosząc krajowi sukcesy, na które czekał od dawna.

Sportowych wypadków było więcej… W 1960 w katastrofie zginęła footballowa drużyna Cal Poly (Politechniki Kalifornijskiej). W 1977 roku Uniwersytet Evansville stracił swoją drużynę koszykarzy. W 1980, na Okęciu, w katastrofie Kopernika USA straciło swoją bokserską reprezentację amatorów. Trudno dotrzeć do informacji o ich nazwiskach, ale cóż, były to czasy schyłku kariery wielkiego Muhammada Ali i rozkwitu boksu zawodowego w USA. W 1987 roku, w samolocie zginęła cała pierwszoligowa drużyna piłkarska z Peru - Alianza Lima. W 1991 roku rozbił się Boeing 767, na którego pokładzie nie leciał żadne sportowiec, ale za to linia lotnicza należała do wielkiego kierowcy F1 Nikkiego Laudy (Lauda Air flight 004). Na przestrzeni dziejów kilku footbalistów, koszykarzy i piłkarzy ginęło w różnych wypadkach lotniczych. Drużyny Boys In Red, Bluffton University i Purdue University potraciły swoich sportowców w wypadkach drogowych i kolejowych.

Tak, śmierć stanowczo jest kibicem…

 

g.host
O mnie g.host

Banuję tylko za pomocą argumentów

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Kultura