Wiele się ostatnio debatuje na temat in vitro. A im więcej się debatuje, tym trudniej postronnemu obserwatorowi powstrzymać się od śmiechu. No bo jak inaczej reagować na podnoszone argumenty, które tak rozpaczliwie odnoszą się to „wyższej moralności”? Przeciwnicy in vitro, poza kościelnym przykazem, nie mają najmniejszego choćby punktu zaczepienia. Ani zdrowie, ani technologia, ani nic innego nie stają w opozycji dla tej formy stymulowania rozrodu.
Ja sam, w przeciwieństwie do rozmodlonych katoprawicowców znajduję argumenty przeciwko in vitro. I nie mają one nic wspólnego z kościołem. I gdybym chciał scharakteryzować samego siebie, to powiedziałbym, że jestem przeciwnikiem in vitro, a jednocześnie – przeciwnikiem zakazywania in vitro.
PRZECIWKO ZAKAZYWANIU IN VITRO
Sprawa jest banalnie prosta. Żyjemy we względnie wolnym świecie i nikt nikomu niczego nie powinien zakazywać. Wiadomo, nasza wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność kogoś innego. Kobiety korzystające ze szklanej metody, nie wyrządzają nikomu krzywdy. Nie widzę więc szczególnego powodu, by zabraniać im robić ze swoim ciałem, co im się podoba. A już ostatnią osoba, która powinna tego próbować jest facet w czarnej sukience, który sam – oficjalnie przynajmniej – dzieci nie ma, mieć nie będzie i niewiele go dzieci obchodzą.
To straszne, ale jedynym powodem, dla którego kościół miażdży marzenia setek tysięcy kobiet, jest pycha. Pycha, która podpowiada Watykanowi, że jeśli zaczną się rodzić dzieci poczęte pozaustrojowo, to cała ta ich nędzna bajeczka o rzekomo niepokalanym poczęciu Jezusa, straci nieco swego blasku. Bo na lekcji religii w podstawówce mała Zosia będzie mogła powiedzieć do katechetki: „eeee tam, a ja też zostałam niepokalanie poczęta”. Tadaaam.
Cała polska prawa strona, jak już wspomniałem, jedyną przesłankę ku oprotestowaniu in vitro czerpie z ambony. Dają się tam słyszeć przeraźliwe jęki o moralności, o sprzeciwianiu się woli Boga i tym podobne brednie. Bóg – o ile istnieje – dał człowiekowi wolną wolę i dar myślenia, dzięki czemu człowiek ułatwia sobie życie, jak może. Równie dobrze możemy powiedzieć, że grzechem jest noszenie okularów. Bo przecież ingerujemy w ten sposób w boski plan. Bóg na pewno ukarał nas za coś kiepskim wzrokiem, a my się mu bezczelnie sprzeciwiamy, kupując szkła korekcyjne.
A zatem, skoro nikt nie podnosi racjonalnych argumentów przeciwko in vitro, a w dodatku metoda ta pozwala kobietom urodzić długo oczekiwane dziecko, to być może warto się zastanowić nad refundowaniem zabiegów. Tym bardziej, że jest on również formą zwalczania bezpłodności, a co, jak co, ale nowi, młodzi obywatele są nam cholernie potrzebni.
PRZECIWKO IN VITRO
Tutaj sytuacja jest bardzo delikatna. Jednak uważam, że chęć przejścia zabiegu in vitro wynika z pewnego rodzaju życiowego egoizmu kobiet. Uważają one, że takie zapłodnienie spowosuje, że dziecko będzie :”bardziej ich”. Ja jednak uważam, że w przypadku bezdzietności lepszym rozwiązaniem jest adopcja, niż żmudne, niepewne in vitro. Oczywiście, zapłodnienie jest pozaustrojowe, ale narodziny zupełnie naturalne. Ciało kobiety odżywia zarodek i przechodzi ona cała ciążę, jak po normalnym zapłodnieniu. Jednak tak, czy inaczej, jest to ingerencja, która powodujem że dziecko zostaje poczęte – nazwijmy to – syntetycznie.
O ile jeszcze jestem w stanie zrozumieć in vitro w przypadku, gdy wykonuje się je za pomocą nasienia i jajeczek pary, o tyle wszelkiego rodzaju surogatki, czy dawcy spermy są dla mnie nie do przyjęcia. Takie rozwiązania rodzą (nomen – omen) ogromne niebezpieczeństwo. Jeśli nasienie pochodzi z banku, mężczyzna praktycznie traci możliwość nazywania dziecka swoim własnym. Podobnie jest w przypadku surogatki. Wtedy kobieta wychowuje dziecko swojego partnera, ale nie swoje własne. I jest to bardzo konfliktogenna sytuacja.
Zabiegi in vitro, to trochę takie „dziecko na życzenie”. Jednak skoro i tak jest ono poczęte bez naturalnego udziału obojga partnerów, to w gruncie rzeczy… Po co się w to bawić? Domy adopcyjne przepełnione są porzuconymi noworodkami. Myślę, że świat byłby odrobinę lepszy, gdyby zamiast sztucznego zapłodnienia przeprowadzać adopcje na szeroką skalę. Symbolika więzów krwi jest najwyraźniej bardzo mocna, bo dojrzali rodzice ukształtują i wychowają „cudzego” noworodka tak, jakby to zrobili z własnym dzieckiem. Istnieje jednak obawa, że w gruncie rzeczy nigdy nie potrafiliby nazwać dziecko swoim. I to jest w tym wszystkim najgorsze.
Jednak o ile wymienione zachowania jestem w stanie zrozumieć, o tyle – jak już wspominałem – kompletnie niezrozumiałe jest dla mnie wynajmowanie surogatek. Nie rozumiem, po co kobiety płacą gigantyczne pieniądze, by ktoś inny urodził ich dziecko. Z czego to wynika? Jakie kierują nimi motywacje? Tym bardziej, że często decydują się na to kobiety samotne. Czy dziecko z ośrodka adopcyjnego jest w jakiś sposób „gorsze”? To urodzone „na zamówienie” i „specjalnie dla mnie” stanowi przykład irracjonalnego egoizmu, z którym ja osobiście się nie godzę. I którego nie rozumiem.
Inne tematy w dziale Technologie