Gazeta Obywatelska Gazeta Obywatelska
1223
BLOG

Michał Mońko - Dziennikarze w Stoczni Gdańskiej

Gazeta Obywatelska Gazeta Obywatelska Polityka Obserwuj notkę 6

Na rynku pojawiła się i zniknęła jak kamfora książka pod intrygującym tytułem: „Kto tu wpuścił dziennikarzy – 25 lat później”. Rzecz dotyczy udziału dziennikarzy w pamiętnym strajku na Wybrzeżu. Byłem jednym z tych dziennikarzy.

 

 

 

Wszedłem do Stoczni Gdańskiej 14 sierpnia 1980 roku wraz ze stoczniowcami z pierwszej zmiany. Od 1 sierpnia byłem na urlopie, a od 16 sierpnia miałem wykupione wczasy rodzinne w Rabce. Faktycznie już od 26 lipca przebywałem na Wybrzeżu i nie informowałem o tym „Kultury”, w której pracowałem. Od 14 sierpnia pomagałem strajkującym i równocześnie dokumentowałem strajk.

 

Kto ich nasłał

Po przeczytaniu książki „Kto tu wpuścił dziennikarzy – 25 lat później” doszedłem do wniosku, że książka ta powinna mieć tytuł „Kto tu nasłał dziennikarzy”. Na taki tytuł zasługuje dzisiejsza wiedza o strajku, wydobyta z archiwów Instytutu Pamięci Narodowej, z Archiwum Akt Nowych i z pamięci świadków. I chociaż wciąż nie mamy pełnej wiedzy o kulisach sierpniowego strajku, to przecież dostatecznie dużo wiemy o dziennikarzach, którzy w 1980 roku znaleźli się w Stoczni Gdańskiej im. Lenina.

Niemal wszyscy dziennikarze zostali do Gdańska przysłani przez kolegia redakcyjne w uzgodnieniu z komitetami partii i z inspektoratami Służby Bezpieczeństwa. Przyjechali „odpowiedzialni”, „pewni”, „sprawdzeni”. Bo strajk miał być rozstrzygnięty, jak zwykle, w mediach, poprzez nacisk odpowiednio uformowanej opinii publicznej.

Książka o dziennikarzach w stoczni zamazuje prawdę i nie odpowiada na zasadnicze pytanie: kto był kim w Stoczni Gdańskiej? Byli dziennikarze-konfidenci i dziennikarze  uczciwi. Byli dziennikarze-funkcjonariusze i dziennikarze, którzy grzeszyli swoją obojętnością. Byli dziennikarze, którzy działali przeciw strajkowi – z całą mocą, uparcie, ale nigdy otwarcie, jawnie. Byli też dziennikarze, którzy po prostu gonili za tematem i traktowali strajk jako świetny temat na reportaż radiowy, telewizyjny, prasowy.

Najogólniej mówiąc, książka nie pokazuje prawdziwej twarzy dziennikarzy czasów PRL i w służbie PZPR. Nie pokazuje też tych nielicznych dziennikarzy, którzy poświęciili swój zawód, swoje życie dla obalenia PRL.

 

Większość współpracowała ze służbami

Dziennikarze czasów PRL, czasów strajków i pierwszej Solidarności, byli podzieleni na kategorie. Do pierwszej należeli dziennikarze-funkcjonariusze PZPR, funkcjonariusze służb specjalnych. Do drugiej kategorii należeli dziennikarze-członkowie organizacji satelickich, takich jak ZSL, SD, ZSMP. Trzecią kategorię stanowili dziennikarze bezpartyjni o różnych umiejętnościach i talentach, zazwyczaj niezbędni w swoich redakcjach.

Dzisiaj wiemy, że sześciu na dziesięciu dziennikarzy w tzw. minionym okresie współpracowało ze służbami specjalnymi PRL. Dziennikarze partyjni donosili bez podpisywania odpowiednich zobowiązań. No więc jawi się pytanie zasadnicze: kto został wysłany, a kto przyjechał na własną rękę do Stoczni Gdańskiej? Kto został wysłany, a kto nasłany? W końcu sierpnia było w stoczni kilkudziesięciu dziennikarzy prasowych, radiowych i telewizyjnych z całej Polski. Wiadomo, kto ich wpuścił, nie wiadomo, kto ich konkretnie przysłał i kto ich „zadaniował”.

„Od kogo?” – spytał mnie Włodzimierz Kita, kierownik biura dyrektora Klemensa Gniecha, kiedy 14 sierpnia 1980 roku wszedłem do pokoju 104 na pierwszym piętrze dyrekcji Stoczni Gdańskiej. Zanim odpowiedziałem, zza moich pleców odezwał się – a faktycznie: zameldował się – obwieszony aparatami dziennikarz: „To ja”. To był redaktor W., związany z gdańskim „Czasem”. Po latach dowiedziałem się, że pracował jako „Zenit” dla Inspektoratu SB w Gdańsku. Ale wówczas byłem przekonany, że spotkałem uczciwego dziennikarza.

Od jesieni 1980 roku „Zenit” był gorliwym działaczem Solidarności. Był niemal domownikiem czołowych działaczy Komisji Krajowej Solidarności. W stanie wojennym odwiedzał mnie w domu. Pomagałem mu kadrować zdjęcia do albumu o Solidarności Walczącej. W książce „Kto tu wpuścił dziennikarzy” W. ma dobre imię, występuje obok dobrych imion dziennikarzy ze Stoczni Gdańskiej.

 

Losy dziennikarzy

Książka „Kto tu wpuścił dziennikarzy” zawiera wypowiedzi tych, którzy widzieli strajk i zgodzili się o tym opowiedzieć. Nie są to zatem wypowiedzi wszystkich dziennikarzy polskich, którzy w sierpniu 1980 roku byli choćby przez kwadrans w stoczni albo pod stocznią. Nie są to wypowiedzi w jakiś sposób zweryfikowane, sprawdzone, udokumentowane. Mamy więc półprawdy i zupełne nieprawdy. Mamy pomieszanie prawdy z urojeniami. A całość nie ma nic wspólnego z reportażem.

Bo cóż to jest reportaż? Jest to rejestracja wydarzeń z rzeczywistego świata. Reporter dąży do przedstawienia prawdziwej historii w sposób możliwie wierny. Układ wyrwanych z kontekstu wypowiedzi nie jest reportażem. „Kto tu wpuścił dziennikarzy” jest po prostu zsypem wypowiedzi, dobranych subiektywnie przez redaktorów książki. Część druga, pisana po 25 latach, nie ma elementów nowości. Nie jest opowiedziany los dziennikarzy stoczniowych w czasie stanu wojennego i w czasie nowej Polski. Bo przecież wiadomo, że stan wojenny był dla jednych dobrodziejstwem, dla innych tragedią.

W stanie wojennym jedni dziennikarze – ja do nich należałem – wypalali koraliki, robili stoły i żywili się plackami na oleju, a drudzy dziennikarze – nie należałem do nich – podróżowali za granicę, dostawali stypendia z USA, Kanady i z Austrii, otrzymywali miesięcznie po kilkaset dolarów na utrzymanie siebie i swojej rodziny. Można dziś wskazać palcem, kto w latach osiemdziesiątych się wybudował, kto kupił willę w Warszawie, w Kazimierzu nad Wisłą, w Rabce, w Dębkach, w Oliwie i w Sopocie. Można wskazać palcem tych, którzy założyli wielkie biznesy i mają dziś rezydencje we Francji i we Włoszech. Pytanie – za jakie to pieniądze? – pozostaje bez odpowiedzi.

 

Szara prawda

Strajk po dwudziestu pięciu latach jawi się jako legenda. Dzisiaj tylko nieliczni mają odwagę powiedzieć, że zamiast do stoczni, wybrali się w sierpniu 1980 roku do Krynicy Morskiej albo do Złotych Piasków. Kogo spytać o stocznię – odpowie, że tam był, widział, rozmawiał. Na rynku raz po raz pojawiają się książki o strajku, choć ich autorzy nie widzieli go na własne oczy.

Prawda sierpniowego strajku jest szara i siermiężna. Dziennikarze przyjeżdżali do Gdańska dopiero w trzeciej dekadzie sierpnia, po dwudziestym. Nawet wydawcy biuletynu strajkowego zjawili się w Gdańsku dopiero 23 sierpnia. Byli i tacy, co przyjechali tylko po to, by zrobić sobie zdjęcie w dużej sali bhp chwilę po podpisaniu porozumienia między MKS a Komisją Rządową. Zdjęcie takie zrobił sobie Janusz Głowacki.

Ci, co przyjeżdżali, załatwiali sobie pokoje w Monopolu, w Jantarze, w „Heweliuszu”, a ostatni musieli mieszkać w gdyńskim „Bałtyku”. W sopockim „Grand Hotelu” mieściła się kwatera główna dziennikarzy zagranicznych.

 

Widowisko

Strajk miał swoją dramaturgię, miał swoje kulisy i swoje szambo. Na ogół dziennikarze patrzyli na strajk tak, jak się patrzy na widowisko w czasie wiejskiego odpustu. Ci z prasy literackiej wpadali do stoczni na kwadrans, żeby poczuć atmosferę rewolty. Skarżyli się potem: „Rewolucja Francuska to to nie jest, ale pozwala zrozumieć rewolucję”. Na dwie godziny zjawiały się dziennikarki w szpilkach, żeby nagrać reportaż dla radia albo żeby napisać coś dla kobiecego tygodnika. Na godzinę wpadali dziennikarze przebywający na wczasach w Chałupach.

Ówczesny dziennikarz „Kultury” zostawiał swoją żonę z dzieckiem w Chałupach, a sam jechał pociągiem do Gdańska. W stoczni – konkretnie w dużej sali bhp – był może dwie godziny. Następnie wracał do Chałup. Po kilku dniach przyjeżdżała do stoczni żona wczasującego dziennikarza. Po dwu godzinach wracała do męża i do dziecka. Po zakończeniu strajku on i ona napisali obszerne reportaże ze strajku i stali się ekspertami od bezkrwawej rewolucji w Gdańsku.

Zdecydowana większość dziennikarzy, którzy przyjechali do Gdańska na dłużej, miała delegacje. Nieliczni zjawili się w stoczni bez delegacji – należałem do nich. Nie było specjalnie widać gdańskich dziennikarzy prasy, radia i telewizji. Dopiero pod koniec strajku, w uzgodnieniu z Komitetem Wojewódzkim PZPR, zjawiła się w Stoczni Gdańskiej ekipa Telewizji Gdańsk.

Dziennikarze gdańscy, którzy przychodzili do Klubu Dziennikarza w Domu Prasy w Gdańsku, odnosili się do strajku co najmniej chłodno, a niekiedy wrogo. Dziennikarz telewizyjny, wówczas działacz partyjny, po 1989 niedoszły wydawca i redaktor naczelny gazety obozu solidarnościowego, mówił o strajku: „No, ja wszystko rozumiem, nawet widzę tu... jakiś powód, ale to jest nie do zaakceptowania!”

 

Nieprawdziwa legenda

Legenda strajku mówi o dziennikarzach gdańskich same dobre rzeczy. Mieli kontakty z Młodą Polską, z Wolnymi Związkami Zawodowymi, z KOR-em. Ale fakty są twarde i nieubłagane. Kiedy w czasie strajku i zaraz po strajku Lech Bądkowski, rzecznik MKS-u, szukał w Gdańsku i w okolicach Gdańska dziennikarzy, z którymi mógłby robić „Tygodnik Solidarność” – nie znajdował takich dziennikarzy.

Pamiętam młodego współpracownika ówczesnej prasy, zakotwiczonego wówczas na Uniwersytecie Gdańskim. Przychodził on do Klubu Dziennikarza w lnianym, gniotącym się garniturze. Zapewne dlatego nie siadał. Stał i mówił, a właściwie niemal krzyczał: „Dać tej hołocie kiełbasy, dać im popić wódą i znowu dać kiełbasy, dać wódy, niech popiją i pędzić hołotę do roboty!”

To, co krzyczał ten dziennikarz i zarazem naukowiec, nie było szokujące. Strajk miał wielu gorliwych i wcale niemilczących przeciwników. Wielu ludzi na Wybrzeżu i poza Wybrzeżem miało wówczas zdecydowanie wrogi stosunek do strajku i do strajkujących. Szokujące było to, że nikt w gdańskim Klubie Dziennikarza nie reagował na to, co mówił ten młody człowiek w białym, lnianym garniturze. Szokujące jest także to, kim dzisiaj jest ten młody w czasie strajków człowiek.

Najbardziej odstaje od rzeczywistości legenda dziennikarskiej rezolucji o strajku i o przekazie informacji o strajku. Targi o kształt rezolucji trwały nie pod drzewem, ale we wzorcowni na pierwszym piętrze nad małą salą bhp. Trwały całymi godzinami, bo dziennikarze kłócili się o każde ostrzejsze słowo. Kiedy moja rezolucja została odrzucona, przysłuchujący się kłótniom stoczniowcy zdenerwowali się. Jeden z nich powiedział: – Wynosić się! – Oburzyła się dziennikarka Trybuny, Irena Dryl: – Każą nam się wynosić! Jak tak można!? – Wówczas drugi stoczniowiec krzyknął: – Sp... lać !! Ale już!!! – No i dziennikarze wyszli bez słowa.

Legenda mówi co innego o rezolucji i o dziennikarzach, którzy ją podpisali. Mówi niemalże o bohaterstwie, o sławie i chwale. Tę legendę podtrzymuje książka „Kto tu wpuścił dziennikarzy”. Nie ma w książce słowa, że tylko nieliczni dziennikarze podpisali rezolucję. Interesujące jest nade wszystko to, kto nie podpisał.

 

Lekarstwo na słabą pamięć

Żeby mieć choćby ogólne pojęcie o dziennikarzach w Stoczni Gdańskiej, należy porównać nazwiska z książki „Kto tu wpuścił dziennikarzy – 25 lat później” z dostępnymi listami funkcjonariuszy partii i agentów służb specjalnych. Warto też zajrzeć do ocalałych protokołów Biura Politycznego KC i do zapisków funkcjonariuszy KC. Znajdziemy tam nerwową uwagę generała Jaruzelskiego, który na posiedzeniu Biura Politycznego mówi, że przecież w Stoczni Gdańskiej władza ma „swoich dziennikarzy!”. Generał wymienia dwa prominentne nazwiska z pierwszych stron ówczesnych gazet: Irenę Dryl z „Trybuny Ludu” i Ryszarda Kapuścińskiego z „Kultury”.

Nazwiska dziennikarzy sprzed dwudziestu pięciu lat – dzisiaj chluba i chwała polskiego dziennikarstwa – były na liście wejść do sekretarza KW, Fiszbacha i do komendanta gdańskiego MO, Andrzejewskiego. Dzisiaj się mówi o świetnych piórach, o niedościgłej wyobraźni niektórych znanych dziennikarzy. Nikt już nie chce pamiętać, że ci dziennikarze mieli też niedościgłe możliwości pracy, podróżowania, zbierania materiałów prasowych.

 

Pieszczochy

Kiedy dziennikarz bezpartyjny i niebędący na służbie, czyli dziennikarz trzeciej kategorii, chciał w czasach PRL pojechać do Mławy, prosił o delegację i kilka złotych zaliczki. Dziennikarze wymienieni przez gen. Jaruzelskiego mieli delegacje i wymienialne waluty w kieszeniach i jechali, latali, byli wożeni dokąd chcieli i kiedy chcieli, nawet do Caracas, Pekinu i Kairu. Czym był dla nich Gdańsk? To był obowiązek i służba, przerywnik w pisaniu wielkich tematów. I dlatego Gdańsk jest dzisiaj tematem najbardziej zakłamanym, tematem zepchniętym na dziennikarski margines. To zakłamanie potwierdza książka „Kto tu wpuścił dziennikarzy”.

Dziennikarze, których wpuszczono albo wysłano do stoczni, byli niezwykle zróżnicowani. Niektórzy jeździli samochodami, choć w Gdańsku nie było benzyny! Nawet milicji brakowało paliwa! Znaczna część dziennikarzy jadła obiady w KW. Niektórzy jedli i pili w gabinecie sekretarza Fiszbacha. Ci, co mieszkali w „Monopolu”, jedli w hotelowej restauracji, co nie znaczy, że nie chodzili do KW. Dziennikarze zagraniczni korzystali z restauracji w „Grand Hotelu”.

Ja od początku do końca strajku przebywałem w stoczniach i portach, tam mieszkałem. Czasami odwiedzałem siostrę na Obłużu w Gdyni.

Sklepy w Gdańsku były dosłownie puste. Na dworcu doszło do awantury, kiedy w tamtejszym barku ostatnia torebka twardych cukierków „malinek” została sprzedana milicjantowi. Nikt nie pił piwa, wódki. Ale z hotelu „Monopol” sprzątaczki wynosiły worki butelek po mocnych trunkach. Alkohol dostarczany był w dużych ilościach do KW, do KW MO.

Pewnego razu o świcie, kiedy ze Stefanem Kozickim, partyjnym dziennikarzem „Kultury”, wracałem z Zarządu Portu Gdynia, usłyszałem: – Wiesz, ile oni tam piją? – Kto!? – spytałem zaniepokojony. – No, w KW. – Chyba zawsze pili – powiedziałem. – No, ale teraz chlają – powiedział Kozicki.

 

Przybysze

Partia spuściła ze smyczy swoje najlepsze dziennikarskie psy. Ich teksty, programy telewizyjne i audycje radiowe stały się wizytówkami do kariery politycznej, do stanowisk i zaszczytów w mediach. Na te słowa o karierach odezwie się zapewne ten i ta, że on, że ona szczerze, doprawdy uczciwie… Niech im będzie, że już wówczas, w 1980, zrobili coś szczerze, uczciwie.

Pod koniec strajku znalazło się w stoczni kilku tzw. dziennikarzy-funkcjonariuszy, grających w środowisku rolę dziennikarzy liberalnych, dziennikarzy-dyplomatów, takich, co chodzą w białych koszulach, zakładają krawaty, śmieją się z partii i z milicji, piszą dla kabaretów politycznych i śpiewają na patriotyczną nutę. To im wolno było opowiadać polityczne kawały i mówić, że „to wszystko jest do d…”.

Nagle weszło do stoczni towarzystwo z podwarszawskich willi, odpoczywające w ciepłych krajach, kształcące swoje dzieci na Florydzie. Towarzystwo nieprzywykłe do stoczniowego smrodu, do przesiąkniętych smarem kombinezonów, do chleba z serem i kawy zbożowej.

Nocą z 22 na 23 przybyli do Gdańska dwaj ludzie, zaproszeni przez wicepremiera Jagielskiego. Byli to: Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki. To oni utworzyli w stoczni tzw. zespół doradców, czyli przyczółek, z którego w 1989 wygenerowała się władza trzeciej RP.

Rankiem 24 sierpnia zjawił się elegancki dziennikarz z Krakowa, dziś dyplomata, pisarz. Czemu przyszedł? Bo akurat stoczniowcy z K2, buntowani przez działaczy partyjnych, szykowali się do wyjścia do domu. Odbył się wiec, na którym stoczniowcy zadeklarowali, że będą jednak strajkować do zwycięstwa. Po wiecu podszedł do mnie jeden ze stoczniowców, Kaszuba spod Goręczyna, i zapytał: – A czemu za wami stał ten s...syn? – Który? – spytałem. – No ten... – Kaszuba wymienił nazwisko dzisiejszego dyplomaty i przedstawił jego skrócony życiorys. – On tu był sekretarzem, potem był sekretarzem w Gdyni, potem wyjechał do Krakowa.

 

Prawda poza legendą

Książka „Kto tu wpuścił dziennikarzy” jest antytezą prawdy. W książce znalazły się jakieś strzępy moich przypadkowych wypowiedzi o długości 2 minuty 40 sekund! Jaka to prawda?

Moja notka biograficzna jest zupełnie fałszywa. Nie ma słowa o tym, że po podpisaniu porozumień dostałem dyplom za pomoc w strajku. Nie ma słowa o tym, że od 2 września do 9 października zakładałem Wolne Związki Zawodowe Dziennikarzy i Wydawców, a następnie, od 9 października, zakładałem NSZZ Solidarność Dziennikarzy. Nie ma słowa, że w 1980 roku zakładałem „Tygodnik Solidarność”, a na początku 1981 byłem członkiem Kolegium Tygodnika.Co robiłem w stanie wojennym? Nie ma słowa o pozbawieniu mnie pracy w stanie wojennym, o aresztowaniach, o działalności podziemnej.

Notki autorów wypowiedzi wprowadzają czytelników w błąd. Wszędzie jest pełno Solidarności, Kościoła, działalności podziemnej, antykomunistycznej. Dawni sekretarze zbrodniczej PZPR chodzą dziś w aureoli zagorzałych przeciwników komuny! Funkcjonariusze chodzą w aureoli miłośników Ojczyzny! Ale wystarczy trochę poskrobać, żeby ukazała się inna prawda – prawda poza legendą.

Sekretarze, funkcjonariusze, dziennikarze w książce „Kto tu wpuścił dziennikarzy – 25 lat później” należą dziś do jednego świata nowej Polski. Dowódca czołgu spod bramy nr 2, ten, co jako drugi czołgista zdobył 16 grudnia 1981 roku stocznię, jest dziś ozdobą Telewizji Polskiej. Dziennikarz, który 16 grudnia 1981 roku był w stoczni razem ze stoczniowcami, zdobywca kilkudziesięciu nagród w konkursach, jest wyrzucony z Telewizji Polskiej.

O dziennikarzu H.A. dowiadujemy się z książki, że w latach 1980-81 był sekretarzem redakcji „Tygodnika Solidarność”, a po roku 1989 był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych przy Senacie RP. Nie dowiadujemy się, że H.A. był wysokim oficerem stalinowskiej Informacji Wojskowej. O dziennikarzu S.J. dowiadujemy się, że współpracował z „Tygodnikiem Solidarność” i że był dyplomatą, konsulem i ambasadorem wolnej Polski. Nie dowiadujemy się, że był gorliwym działaczem partyjnym, sekretarzem PZPR i jest na liście konfidentów.

O dziennikarzu W.R. dowiadujemy się, że „dokumentował fotograficznie czas Solidarności i strajków”. Nie dowiadujemy się, że był agentem SB, ps. „Zenit”. O dziennikarzu G.W. dowiadujemy się, że pracował w „Tygodniku Solidarność”. Nie dowiadujemy się, że był działaczem partyjnym i że w 1976 roku napisał i wydrukował w „Polityce” obrzydliwy, szkalujący radomskich robotników tekst pod tytułem „Płakały, ale broniły”. Dziennikarza K.A. poznajemy jako działacza Solidarności. Ja znam go z czasów strajków jako twardego, pryncypialnego działacza PZPR.

 

Wiemy wszystko

Czy może dziwić to, że trzydzieści kilka lat po strajku w Stoczni Gdańskiej i dwadzieścia kilka lat po rzekomym odsunięciu komunistów od władzy, mamy Polskę rządzoną przez komunistów pod szyldem demokracji, liberalizmu i prawicy. Najgorsze jest pomieszanie komunistów z antykomunistami, funkcjonariuszy i konfidentów z ich ofiarami. Dzięki temu w gazecie felieton „Prawy sierpniowy”, odzwierciedlający poglądy prawicy polskiej, pisał Krzysztof Czabański, dawniej działacz PZPR.

Oto w mediach, głównie zaś w telewizji, w bankach, w instytucjach kultury i biznesu pracują i robią swoje porządki ludzie, którzy od co najmniej szesnastu lat powinni nosić pokutne koszule, sypać sobie popiół na głowy i powinni iść do narodowej Kanossy prosić Polaków o przebaczenie. Książka „Kto tu wpuścił dziennikarzy – 25 lat później” pokazuje to dziwne pomieszanie, to zakłamanie bez zakłamania.

Czy godzi się, by ten, kto w sierpniu 1980 roku jadł obiady w gmachu KW PZPR, kto pił kawę w gabinecie sekretarza Fiszbacha i w gabinecie komendanta Andrzejewskiego w gmachu KW MO, miał dzisiaj dobre imię i zasiadał za honorowym stołem? Czy się godzi, by ten, kto fotograficznie „dokumentował” czasy Solidarności, kto był konfidentem i pracował dla Inspektoratu SB nr 2 Gdańsk, miał dziś dobre imię?

Czy się godzi, by sekretarz byłej Krajowej Rady PRON miał dobre imię? Czy się godzi, by ten, co szturmował stocznię – pracował dziś w Telewizji Polskiej, a ten co bronił stoczni – został z Telewizji Polskiej wyrzucony? Jest w tym wszystkim sens, głębszy sens, nawet niedotknięty przez redaktorów książki o dziennikarzach w Stoczni Gdańskiej.

Nie jest moją rzeczą wyjaśnianie tego, czego nie wyjaśnili redaktorzy książki o dziennikarzach w stoczni i poza stocznią. Chcę tylko najogólniej powiedzieć, że wiemy dużo, wiemy, kto był kim w Stoczni Lenina, kto był kim w stanie wojennym i kto jest kim dzisiaj. Wiemy, kto był na służbie, kto był na wczasach, a kto przyszedł do stoczni z ciekawości. Wiemy, kogo tam wysłały służby, kto wspomagał strajk, a kto robił wszystko, by strajk upadł. Wiemy, kto był w partii i służył partii, jak wierny pies. Wiemy, kto był bezpartyjnym funkcjonariuszem służb PRL.

Wiemy w końcu, kto się bał i kto ze strachu – dziennikarz z „Trybuny Ludu” – zjadał skrawek papieru ze swoim nazwiskiem. Wiemy, że ten, co zjadł swoje nazwisko, był partyjny i był konfidentem. Nie wiemy, dlaczego konfident bał się podpisać rezolucję. Niejeden konfident podpisał rezolucję i dzięki temu mówiono o niejednym, że ten i tamten to dziennikarze poza wszelkimi podejrzeniami.

 

Dwutygodnik „Prawda jest ciekawa Gazeta Obywatelska” wydaje Solidarność Walcząca. Nasza redakcja mieści się we Wrocławiu, natomiast gazeta dostępna jest na terenie całego kraju. „Prawda jest ciekawa Gazeta Obywatelska” porusza tematykę społeczno-polityczną, kładąc szczególny nacisk na promocje idei solidaryzmu społecznego i uczciwości w przestrzeni publicznej. Zależy nam również na aktywności naszych czytelników, tak aby stać się miejscem działalności obywatelskiej ludzi, którzy nie odnajdują dla siebie przestrzeni w głównym nurcie, zarówno medialnym, jak i politycznym. Jesteśmy dwutygodnikiem, który nie tylko krytykuje i wytyka błędy władzy, instytucjom państwowym i osobom zaangażowanym w życie publiczne w naszym kraju, ale również przedstawia własne propozycje usprawnienia funkcjonowania państwa i obywateli w jego ramach. Nasz adres - gazetaobywatelska.info

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (6)

Inne tematy w dziale Polityka