Zanim się poznaliśmy, coś o nim słyszałem. Wiedziałem, że został drugim szefem paryskiego Biura Solidarności, po Sewku Blumsztajnie, gdy ten utracił, jak sam stwierdził, wiarę w sens kontynuowania dotychczasowej działalności i postanowił wrócić do Warszawy. Już tylko dla porządku przypomnę, że Sewek - po kilku godzinach przetrzymywania na Okęciu - wrócił, bodajże tym samym samolotem, do Paryża jak niepyszny, a od łapsów Jaruzelskiego na pożegnanie usłyszał, że powinien się cieszyć, iż nie wylądował na Rakowieckiej.
Piotr Chruszczyński nie utracił wiary w zepchniętą do podziemia i słabnącą w tych warunkach Solidarność, wierzył - i jak się okazało miał rację - że karta się jednak odwróci. Był motywowany herbertowskim przesłaniem: “Bądź wierny, idż” i dotyczyło to nie tylko świata wartości i zasad, które wyznawał, ale również przyjaciół.
Gdy w roku 1989 zdarzył się cud odzyskania niepodległości, Piotr znalazł swoje miejsce w korpusie dyplomatycznym demokratycznej już Rzeczpospolitej - na początku w Paryżu, a potem jako konsul w Strasburgu. Nadawał się do takiej pracy jak rzadko kto; miał wykształcenie prawnicze, znał doskonale kilka języków, w trakcie kilkuletniej pracy na rzecz Solidarności w Paryżu występował na wszystkich kontynentach jako jej emisariusz, utrzymywał kontakty z politykami i szefami związków zawodowych. Ale również - co w dyplomacji bywa też ważne - był człowiekiem ujmującym, doskonale wychowanym, łatwo nawiązującym kontakty, stale uśmiechniętym.
I takiego go poznałem, gdy przyjechał, będąc już konsulem w Strasburgu, do Warszawy i odwiedził mnie w redakcji “Tygodnika Solidarność”. Gdy się jednak lepiej poznaliśmy, zrozumiałem, że ten obrazek stale uśmiechniętego i nieskazitelnie uprzejmego Piotra może tworzyć wrażenie, iż jest on człowiekiem miękkim, w oczach niektórych wręcz słabym. A było dokładnie odwrotnie: w sprawach istotnych, rudymentarnych Piotr - nie obrażając nikogo i nie przestając się uśmiechać - był twardy jak skała. Czyż nie są to cechy idealnego dyplomaty, ambasadora, może ministra spraw zagranicznych?
Nie było jednak dane Piotrowi zrobienie kariery w polskiej dyplomacji. Gdy zbliżały się wybory parlamentarne roku 1993 i pojawiły się złowróżbne sygnały, że mogą je wygrać postkomuniści, grupka 8 czy 9 dyplomatów z “nowego rozdania”, tych z solidarnościowym rodowodem, postanowiła spotkać się, żeby przedyskutować, co robić, gdy spełni się czarny sen. Na miejsce spotkania wybrano Paryż, przytulne bistro na Montparnasse. I dalej było jak u Balzaka: przy szklaneczkach calvadosu panowie uradzili, że jakby doszło co do czego, to podadzą się do dymisji, nie będą “służyć czerwonemu panu”. Może tych szklaneczek było za dużo, bo wtedy łatwiej o buńczuczne deklaracje, ale prawdą jest, że tylko Piotr dotrzymał słowa i podał się do dymisji. Jednak, co jest pouczającą ciekawostką, kiedy kilka lat później partie o korzeniach solidarnościowych znowu przejęły władzę w Polsce, a Piotr nie marnując czasu podniósł swoje dyplomatyczne kwalifikacje zaliczając z powodzeniem specjalny program zorganizowany prze Departament Stanu USA dla dyplomatów krajów Europy Środkowo-Wschodniej - nowy minister spraw zagranicznych Bronisław Geremek jakoś zwlekał i zwlekał z jakąkolwiek sensowną propozycją.
Często się wtedy spotykaliśmy. Piotr był bez pracy, szukał jej, gdzie się tylko dało. Bez efektu. Nie przestawał się uśmiechać, ale wiedziałem, że nie jest w najlepszej formie. Gdy w końcu znalazł zatrudnienie - w Polskiej Agencji Informacyjnej - został po kilku miesiącach skasowany, bo decydent postanowił wsadzić na jego miejsce tzw. swojego człowieka. I znowu zaczęło się dla Piotra bynajmniej nie beztroskie bezrobocie. Dalej znosił to dzielnie, ale zaczął się zastanawiać, czy nie szukać pracy poza granicami Polski. Nie mogłem się nadziwić, że ktoś o takim dorobku i kwalifikacjach nie może znaleźć miejsca w służbie publicznej, pracując dla dobra własnego kraju. Brzmi to nieco patetycznie, ale wiem co piszę, bo dla Piotra samoidentyfikacja jako polskiego patrioty była czymś oczywistym. W końcu na szczęście zła passa się zakończyła i Piotr znalazł pracę w tworzącym się Instytucie Pamięci Narodowej zostając dyrektorem oddziału warszawskiego.
I wtedy jakby zamieniliśmy się rolami. Po odejściu z “Tygodnika Solidarność”, chwilę wcześniej poprzedzonym rodzinnym dramatem, również znalazłem się bez pracy. Nie będę się rozpisywał, ale byłem w kiepskiej raczej kondycji. Piotr to widział i otoczył mnie serdeczną, czasami wręcz rozczulającą przyjaźnią. Miałem wtedy, co zrozumiałe, dużo wolnego czasu, Piotr przychodził do mnie po pracy niemal codziennie i gadaliśmy, gadaliśmy - czasami po blady świt. IPN się wtedy dopiero organizował, Piotr bardzo się przejmował tym co się tam działo, był zbulwersowany wieloma decyzjami, ale również brakiem decyzji, które uważał za konieczne. Chciał nawet podawać się do dymisji - co mu odradzałem. Bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Stał się, że zacytuję Herberta, „dziekanem moich przyjaciół”.
We wrześniu 2002 r. postanowił wyjechać na kilka dni do Paryża - i nie była to wyprawa turystyczna ani sentymentalna. Piotr jechał, bo chciał wyjaśnić, a być może zamknąć niektóre sprawy z przeszłości. I nie były to sprawy prywatne.
Wrócił z Paryża w zaplombowanej trumnie.
x x x
Na jednym z nagrobków Cmentarza Powązkowskiego wyryta jest następująca inskrypcja: “Śmierć jest kresem życia, ale nie miłości”. Od siebie dodam - przyjaźni też.
Inne tematy w dziale Rozmaitości