W poprzedniej notce Dexia, ładny bank, kolorowy, zwróciłem uwagę na jeden z wielu banków europejskiej strefy euro, który popadł w poważne tarapaty w związku z fiaskiem idei wspólnej waluty dla państw UE, którego kanalizatorem był światowy kryzys finansowy. Francusko-belgijski bank nie jest instytucją ani prywatną, ani tym bardziej państwową, gdyż powstałą przez połączenie regionalnych (samorządowych) instytucji finansowych, przy niewielkim wkładzie kapitału państwowego Francji i Belgii. Misją założycielską banku była i nadal pozostaje obsługa sektora publicznego obsługująca czyli obracanie pieniędzmi jakie rząd przyznaje regionom oraz pieniędzmi jakie wygospodarują samorządy regionalne z przeznaczeniem na rozwój oraz inwestycje.
Dexia jako wspólna belgijsko-francuska instytucja finansowa tymi pieniędzmi dysponowała, udzielając kredytu swoim macierzystym regionom, ale także zwiększając zasoby własne przez inwestowanie na giełdach oraz realizację różnych operacji finansowych pomnażając powierzone bankowi pieniądze, jak setki innych tego rodzaju instytucji finansowych w Europie i na świecie.
Niestety dla Dexii sprawy zaczęły się komplikować już w 2008 roku, co każe przypuszczać, że bank inwestował na rynku amerykańskim, a na domiar złego kryzys dotarł do Europy i uderzył w europejski sektor finansowy, przy okazji obnażając słabość wirtualnej konstrukcji jaką okazała się tzw. strefa euro. Nagle wyszło na jaw wręcz horrendalne zadłużenia wszystkich państw, które zaledwie kilka lat temu entuzjastycznie porzuciły własną walutę na rzecz wspólnej, europejskiej. O tym kto głównie zyskał na wprowadzeniu wspólnej waluty w 17 państwach Unii Europejskiej zastanawiałem się w notce: Kto najbardziej zyskał na wzroście zadłużenia państw strefy Euro
Obecnie niemal każdy dzień przynosi nam nowe wiadomości o kolejnych zawirowaniach finansowych wynikających ze stale rosnącego zadłużenia i wysiłkach podejmowanych w celu wyhamowania kryzysu finansowego.

rys. Andrzej Krauze
Dzisiaj w Bundestagu zatwierdzono dalszą finansową pomoc dla Grecji, co oczywiście poprzedziła trwająca nieustannie debata, w której oczywiście nie obeszło się bez grożenia Grekom, że na więcej już liczyć nie mogą. Niemieccy parlamentarzyści zdają się zapominać, że pieniądze wyasygnowane ze specjalnego europejskiego funduszu kryzysowego nie tyle są przeznaczone dla nieszczęsnych Greków, co na uratowanie od bankructwa kilku niemieckich i francuskich banków, które zaślepione żądzą szybkiego zysku napożyczały Grekom pieniędzy na kupno Meroli i Auditów. Podobnie zresztą jak Włochom, Hiszpanom, Portugalczykom itd. …… a nawet Austriakom, co pozwoliło tym ostatnim prześcignąć Niemców jeśli chodzi o luksusy życia (tak przynajmniej twierdzi Lubicz).
Natomiast na tym kupowaniu niemieckich produktów najbardziej skorzystał nie kto inny, a właśnie Niemcy, o czym najlepiej świadczą doskonałe wskaźniki gospodarki niemieckiej w 2011 roku – rekordowe przychody z eksportu, najniższe od 20 lat bezrobocie itp. Niestety Niemcy mają jakieś niezrozumiałe trudności z kojarzeniem tych wszystkich faktów i objawów, które mają przecież swoje obiektywne przyczyny, a jedną z pierwszych jest wprowadzenie wspólnej waluty europejskiej na obszarze 17 często bardzo zróżnicowanych pod każdym względem państw. W tej konstelacji dość szybko okazało się, że euro przede wszystkim służy Niemcom, gdyż pod niemiecki model gospodarczy zostało skrojone (eksport, eksport, eksport).
Wszystko więc niby układa się po myśli najsilniejszego państwa Europy, tylko nadal pytanie pozostaje otwarte czy również po myśli pozostałych państw Unii Europejskiej. Przyjęcie terapii "szokowej" do walki z kryzysem w strefie euro odbyło się głównie pod dyktando Berlina i służy głównie interesom niemieckim, tak jak do tej pory im służyła wspólna waluta. Wybrano więc drogę najbardziej uciążliwą, której koszty, zwłaszcza dla pozostałych państw są trudne do oszacowania, zarówno w sferze ekonomicznej co politycznej.
Reset, czyli odstąpienie od wspólnej waluty z miejsca został wykluczony pod pretekstem zbyt wielkich jego kosztów, podobno. Niestety o słuszności, czy braku słuszności tego twierdzenia będziemy się mogli przekonać dopiero po wielu latach mitręgi, gdyż wracając do wspomnianego na wstępie przykładu francusko-belgijskiego banku Dexia, wymagającego z roku na rok coraz większych zastrzyków pieniędzy sztucznie podtrzymujących tę instytucję przy życiu, można mieć poważne wątpliwości czy sprawy idą we właściwym kierunku. Opisany przypadek Dexii nie jest bynajmniej odosobniony, w podobnej sytuacji znajduje się już kilkadziesiąt banków europejskich, którym nie pozwala się zbankrutować zgodnie z prawami wolnego rynku, do których stale odwołują się europejscy neoliberałowie, że już o naszych nadwiślańskich liberałach nie wspomnę. W tej materii panuje jakaś wprost niewiarygodna zmowa milczenia.
A przecież nie tylko neoliberałowie, ale przede wszystkim normalni zdrowo myślący ludzie mają do dyspozycji wymowny przykład jak inaczej można sobie z kryzysem poradzić. Mam na myśli Islandię, na temat której również panuje niewytłumaczalna zmowa milczenia. Na szczęście zaczęli o tym pisać blogerzy, a w zeszłym tygodniu przypadek Islandii pięknie opisał nam Marek Magierowski:
"Na szczęście Islandia wchodziła w kryzys z niskim zadłużeniem publicznym - ok. 28 proc. - i z własną walutą, co w dużej mierze złagodziło skutki krachu. (…)
Deprecjacja islandzkiej korony sprawiła, iż w latach 2008-2010 wartość eksportu wzrosła o ponad 70 proc., a cała gospodarka wreszcie odetchnęła z ulgą. Islandia dostała od MFW i kilku krajów (także Polski) ponad 10 mld euro, choć nikt nie stawiał jej tak wygórowanych warunków, jakie dzisiaj musi spełnić np. Grecja.
Najważniejsze było jednak to, w jaki sposób islandzki rząd potraktował Landsbanki, Kaupthing i Glitnir. W przeciwieństwie np. do Irlandczyków, którzy wpompowali w swój system bankowy 80 mld dol., władze Islandii najjpierw przejęły ledwie zipiące banki, a potem delikatnie złożyły je do grobu. Żadnej kroplówki, żadnego usta-usta, żadnych defibrylatorów. Słynna zasada „too big to fail" (za duży, by upaść") ustąpiła miejsca nowej: „too big to save" (za duży, by go ratować).
Działania islandzkiego rządu pochwalił nawet w swoim raporcie MFW: „Wspieranie banków i pożyczkobiorców publicznymi pieniędzmi w ramach walki z kryzysem może mieć skutki odwrotne od zamierzonych. Banki podejmują kolejne ryzykowne operacje, tym razem na koszt państwa, powiększając tylko swoje straty. Rośnie obciążenie podatkowe obywateli, gdyż rząd musi uzbierać fundusze na wykupienie bankowych długów".
Niemniej Islandia nie wróciła jeszcze do dawnej formy. Bezrobocie, które przed kryzysem nie przekraczało 2 proc., jest wciąż na poziomie 6 proc. Wiele rodzin ma kłopoty ze spłacaniem kredytów. Zmieniło się podejście wyspiarzy do gospodarczego liberalizmu. „Straciliśmy zaufanie do bankierów i menedżerów z dużych korporacji" - mówi „URz" Sverrir Thorgeirsson, Islandczyk studiujący matematykę na uniwersytecie w szwedzkiej Uppsali.*
i bardziej jestem skłonny wierzyć islandzkiemu matematykowi niż prezydentom, premierom i ministrom finansów codziennie pokazywanym i cytowanym w mediach.
Strefa euro jest za duża aby ją ratować. Tym bardziej przystąpienie do niej teraz nie ma najmniejszego racjonalnego uzasadnienia. Jeżeli w Berlinie i Paryżu jednak się uprą brnąć dalej, to trzeba spokojnie odczekać, aż „pozabijają się nawzajem”, a dopiero potem wejść ;-)
* Marek Magierowski - „Islandia wychodzi z piekła” [w:] URze 8(55) 2012 ss 80-82
Inne tematy w dziale Gospodarka