Do napisania tego artykułu natchnął mnie w swojej wypowiedzi prof. Tomasz Nałęcz, nowo mianowany doradca prezydenta ws. poltyki historycznej. Tyle tylko, że profesor w politykę historyczną najwyraźniej nie wierzy, przyznaje, że najchętniej mówi o "polityce pamięci". Na wstępie wypada nam zatem rozważyć czym różni się pamięć od historii.
"Jaki jest koń - każdy widzi." I dlatego każdy wie czym jest pamięć, nie ma co się rozwlekać. Nawet wyleniała małpa pamięta to i owo, a co dopiero człowiek. To właśnie to drugie pojęcie różni małpę od człowieka. Bo nasz wyleniały zwierz nie potrafi uprawiać historii. Do tego potrzebna jest jeszcze umiejętność interpretacji faktów historycznych i wyciągania z nich wniosków. Dociekania prawdy. Tymczasem pamięć wcale nie musi się opierać na prawdzie.
Nie wróży to najlepiej "polityce pamięci".
Może być ona zatem stronnicza, nadmiernie mitologizująca fakty historyczne, oderwana od prawdy a nawet irracjonalna. Jest tylko pamięcią, zapisem minionych zdarzeń. Pamięć jest także niezwykle subiektywna. Historiografia naturalnie też, nie możemy interpretowac faktów bez naszych osobistych poglądów. Ale pamiętać możemy jakieś wydarzenie tak, jak chcemy, zgodnie z naszymi przekonaniami, emocjami, odczuciami. A historia opiera się na faktach, nie złudzeniach. Po co nam zatem to mętne i (nie czarujmy się) sztuczne pojęcie?
Bo profesor Nałęcz, jak wielu historyków ulega pokusie, by odciąć historię od teraźniejszości. To znacznie ułatwia sprawę - można całkowicie wyciąć z kontekstu dany okres i w spokoju go analizować. Zasłonić Historię rejtanowskim gestem i uchronić ją przed manipulacjami. Kuszące. Rzeczywiście, aby rzetelnie interpretować fakty historyczne trzeba, używając myślenia Piłsudskiego, "wejść w epokę", zerwać nici łączące "wczoraj" i "dziś" i zrozumieć perspektywę człowieka żyjącego w danym wycinku przeszłości. Ale nie to jest celem polityki historycznej. Jej zadaniem jest właśnie szukanie tych powiązań. Każda epoka tworzy nowe realia. I każde pokolenie, będąc w nowych warunkach, w naturalny sposób szuka swoich korzeni w przeszłości. Próbuje znaleźć analogie między swoimi czasami a minionymi. Prof. Nałęcz wydaje się zatem nieco zagubiony w nowej roli. Musi przestać być już historykiem, który zagłębia się całkowicie w danej epoce historycznej, który oddycha powietrzem, które dawno już minęło i patrzy na świat oczami swoich przodków, ale powinien spojrzeć na przeszłe z perspektywy tego, co dopiero nastąpi.
W okresie Młodej Polski bohema ukuła hasło "sztuki dla sztuki", czegoś, co ma wartość samą w sobie. Było to wyrazem szerszego europejskiego trędu, który odebrał sztuce rację bytu, odebrał jej sens istnienia. Można się ze mną zgadzać w tej materii lub nie, ale do kogo, oprócz artystów przemawia sztuka współczesna? Do bandy snobów, którzy chcą uchodzić za jej znawców, chociaż nie mają o niej zielonego pojęcia, za to mogą za nią sypnąć zielonymi. Czy ten sam mechanizm może spotkać historię? Czy może zamknąć się tylko na historyków? Czy może być sztuką dla sztuki?
"Historia magistra vitae est." Jakże pięknie brzmią te łacińskie słowa! Jakże dostojnie, jakże mądrze! I jakże są wyświechtane. I bezużyteczne. Przecież od setek lat powtarzamy te same dziejowe błędy. Mechanizmy wybuchu wojny peloponeskiej i I wojny światowej są do siebie bliźniaczo podobne. "Rozbiór Polski" z początku XI w. przypomina pakt Ribbentrop-Mołotow. A nasze współczesne elity zachowują się zupełnie jak te z XVIII w. Nie za wiele się zmieniło. Z resztą, tak naprawdę Cycero spisując te wiekopomne słowa nie miał na myśli tego, co wbija nam do głowy szkoła. Raczej wtrącił je mimochodem i to w zupełnie innym kontekście*.
Historyk nie ma być sędzią. Ma docierać do prawdy. To właśnie rekonstrukcja przeszłości ma być jego głównym celem i misją - twierdzą jedni. I słusznie. Tylko po co nam ta rekonstrukcja? Żeby zapisana i udokumentowana leżała w formie opasłej księgi i zbierała kurz na półkach tej czy innej biblioteki? (No, może czasem jakiś zbłąkany i przymuszony do tego student historii musiałby po nią sięgnąć, aby poznać wiedzę dostępną tylko Oświeconym.) "Zostawmy historię historykom" - wołają inni. Wygodne. Pozwala to odciąć się od przeszłości. Przeszłości niechcianej i wstydliwej. A jak wreszcie jakiś historyk przetransformuje ją w Historię, tak jak alchemik przemienia ołów w złoto, wnet zostaje okrzykniętey "tendencyjnym". I jest to uniwersalna zasada. Tak określano pierwszych badaczy, którzy nazywali Wielką Rewolucję Francuską ludobójstwem i tak mówi się na Cenckiewicza i Gontarczyka.
Aby zrozumieć teraźniejszość trzeba się cofnąć, ruszyć ku przeszłości. Aby zrozumieć współczesną historiografię rzućmy zatem okiem (w bardzo dużym skrócie) na dawnych historiografów. Nie jest przypadkiem, że rozkwit historiografii polskiej i zainteresowania historią w ogóle przypada na XIX wiek. W przeszłości szukano przecież recept na przyszłość. Tak postępował i Lelewel i przedstawiciele dwóch wybitnych szkół historycznych: warszawskiej i krakowskiej. W podobny sposób podchodziła wreszcie do uprawiania historii osławiona szkoła Szymona Askenazego. Dała ona odrodzonej Polsce to, czego ta pragnęła. Historyk ma zatem nie tylko "czytać epokę", odtwarzać ją, ale także szukać w niej oparcia dla teraźniejszości. I tłumaczyć tą relację innym.
Nie wyobrażam sobie lepszej puenty niż słowa jednego z moich wykładowców: "Historyk nie po to poznaje historię, żeby żyć w krainie smoków i księżniczek, tylko żeby zrozumieć teraźniejszość."
* Zainteresowanych odsyłam do książki Gerarda Labudy "Rozwój metod dziejopisarskich od starożytności do współczesności (do schyłku XIX wieku)".
Inne tematy w dziale Kultura