Miesięcznik idź Pod Prąd Miesięcznik idź Pod Prąd
555
BLOG

ZAPOMNIANI NIEPOLICZENI - JAKBY ICH NIE BYŁO cz.5

Miesięcznik idź Pod Prąd Miesięcznik idź Pod Prąd Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Kiedy zlikwidowano w Polsce obozy koncentracyjne? Prawidłowa odpowiedź może zaskoczyć – pod koniec lat pięćdziesiątych. Z początku trudno w to uwierzyć. Jeśli jednak się zastanowić, to nie ma nic dziwnego w tym, że władza ludowa tak długo ich potrzebowała.
Stanisław Adamczyk – żołnierz LWP, który stanął w obronie ludzi zmuszanych do wstępowania do rolniczej spółdzielni produkcyjnej, trafił do polskiego GUŁAG-u. Jego historia jest świadectwem o wciąż nieukaranej zbrodni komunistycznej.

 

POCIĄG SPECJALNY

Droga Stanisława Adamczyka do śląskich obozów pracy rozpoczęła się 24 marca 1954 roku. Co prawda wyroku nie zatwierdził jeszcze Najwyższy Sąd Wojskowy, czego gdy skazany był oficerem, wymagało prawo, ale wiadomo było, że to tylko formalność. Najwidoczniej w koszalińskim więzieniu uznano, że nie jest to powód, by go w nim trzymać do następnego transportu. Oficjalnie obozów koncentracyjnych w Polsce nie było i wszystko, co ich dotyczyło, okryte było tajemnicą. Dlatego organizowano je tak, by w miarę możliwości niewtajemniczeni ich nie zauważyli. W nocy grupę skazanych, w której znajdował się Stanisław Adamczyk, zaprowadzono w jakieś ustronne miejsce przy torach. Zatrzymał się tam jakiś pociąg i skazanych wsadzono do niego. Po wejściu można się było przekonać, że został przygotowany specjalnie dla więźniów. Wagony były podzielone na przedziały, z których nie można było wyjść, dopóki strażnicy nie otworzyli kraty. W każdym mieściło się ośmiu ludzi. Konwojentami byli żołnierze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Podróż trwała trzy dni i przez ten czas nie dano nic do jedzenia. Jeśli ktoś poprosił, mógł dostać wodę do picia. Pociąg najwidoczniej zbierał więźniów z całej Polski. Co jakiś czas stawał i ładowano kolejnych. Zawsze odbywało się to w nocy i z dala od ludzi. Stanisław Adamczyk jest pewny, że przejeżdżali przez Poznań. Poza tym nie wie, jaką trasą jechał. W oknach wagonu były kraty i matowe szyby. Nic nie było widać.

W końcu transport stanął w Sosnowcu. Było to kilkanaście wagonów więźniów, ale rozładunek przebiegał bardzo sprawnie, choć oczywiście odbywał się w nocy. Widać było, że ludzie przyjmujący ich nie robią tego po raz pierwszy. Wysiadało się na specjalną rampę. Pociąg był otoczony szczelnym kordonem żołnierzy KBW. Mieli psy, które złapałyby każdego próbującego uciec, i pistolety maszynowe – na wypadek buntu. W odległości około pół kilometra znajdowało się więzienie. Drogę do niego obstawiono w podobny sposób jak pociąg. Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego był liczną formacją...

Więzienie to znajduje się przy ulicy Radocha i nadal jest użytkowane zgodnie z przeznaczeniem. W latach pięćdziesiątych była w nim wielka hala. Pociąg przywiózł kilkuset więźniów, może nawet około tysiąca i wszyscy się w niej zmieścili. Czekali tam dość długo na to, co się z nimi stanie. Pierwszych wyprowadzono po kilkunastu godzinach. Potem co kilka godzin zabierano następnych. Transport dzielono pomiędzy śląskie ośrodki pracy więźniów. Na Stanisława Adamczyka kolej przyszła na drugi lub nawet trzeci dzień. Trafił do ośrodka przy kopalni węgla w Mysłowicach.

Niewiele wiemy na temat organizacji obozów pracy w PRL. Wiadomo, że istniały na terenie całego kraju, a najwięcej było ich na Śląsku. Najprawdopodobniej wszyscy więźniowie skierowani do śląskich obozów przeszli przez ich "stację rozrządową" w Sosnowcu. W pobliżu więzienia na ulicy Radocha przechodzi 6 linii kolejowych. Łatwo było przywozić więźniów z całej Polski, a potem dostarczać ich do kopalń i hut. Rampa, na którą wysiadali, została rozebrana. Pod adresem Radocha 25 znajduje się dziś areszt śledczy. Nie zrobiono nic, by upamiętnić ludzi, których kiedyś przywoziły tam nocami specjalne pociągi. Jakby ich nie było.

Z oficjalnych statystyk wynika, że w latach czterdziestych i pięćdziesiątych dwudziestego wieku liczba więźniów w Polsce przekraczała znacznie sto tysięcy. Jeśli je fałszowano, to raczej w dół. Historycy szacują, że około 40 procent z nich odbywało kary w obozach, które pod różnymi nazwami istniały do roku 1959. Więźniów często przerzucano z obozu do obozu. Zmieniało się zapotrzebowanie na siłę roboczą. Poza tym nie należało dopuszczać do tego, by zbyt długo przebywali ze sobą. Mogli wtedy nabrać zaufania do siebie, a to umożliwiało bunt. Prawdopodobnie większość z nich prędzej czy później trafiała do więzienia przesyłowego Sosnowiec – Radocha. Mogło przez nie przejść kilkaset tysięcy ludzi. Wielu z nich już nie wróciło do domów. Władza w PRL interesowała się niemal wszystkim i niemal wszystko liczyła. Prawie jak dziś. Jednak wypadki w kopalniach były wyjątkiem. Nie prowadzono żadnych statystyk na ten temat i chyba nie leży w ludzkich możliwościach, by dziś policzyć dokładnie tych, którzy zginęli, ale można ich liczbę oszacować. W latach 1949–1959 istniał tak zwany Wojskowy Korpus Górniczy. Kierowano do niego podejrzanych politycznie poborowych. W sumie około 200 tysięcy ludzi odbyło służbę wojskową, pracując w kopalniach. Zginęło około tysiąca z nich. Więźniów pracujących w kopalniach było prawdopodobnie dużo więcej i byli traktowani znacznie gorzej niż żołnierze WKG. Jestem przekonany, że częściej ulegali wypadkom, a władza ludowa pozbyła się w ten sposób tysięcy niewygodnych dla siebie ludzi.

W roku 1954 komunistyczny terror w Polsce zdawał się wygasać. Podziemie niepodległościowe było już rozbite. Coraz rzadziej sądzono ludzi oskarżonych o powiązania z nim. Rzadko już orzekano i wykonywano na nich wyroki śmierci. Stalin nie żył, a jego następcy jakby starali się hamować represje. Oficerów i dygnitarzy partyjnych nie sądzono już w pokazowych procesach jako agentów imperializmu. Zaczęto zwalniać tak zwanych skazanych na podstawie fałszywych oskarżeń, na razie tylko partyjnych. Pomimo to pociągi pełne więźniów wciąż jeździły, choć może rzadziej niż kiedyś. Stanisław Adamczyk ocenia, że około połowy jego towarzyszy niedoli trafiło do obozów w związku z trwającą kolektywizacją polskiej wsi. Rzadko dziś się o niej wspomina, a była to olbrzymia akcja.

W tym czasie PZPR starała się jeszcze na serio zbudować w Polsce komunizm. Nie było w nim miejsca na prywatną własność. Tymczasem ciągle miliony Polaków utrzymywały się ze swych gospodarstw. Byli to ludzie w jakimś stopniu niezależni od władzy ludowej, a ona nie chciała się pogodzić z tym, że ktoś jest od niej niezależny. Tworząc rolnicze spółdzielnie produkcyjne, czyli polskie kołchozy, bezwzględnie łamano rozpaczliwy opór polskich chłopów. Czasami wyglądało to tak, jak w Darginii, ale częściej stosowano ekonomiczne środki nacisku. Przede wszystkim starano się obrzydzić indywidualne gospodarowanie poprzez tak zwane obowiązkowe dostawy. Obowiązek odstawiania kontyngentów wprowadzili Niemcy podczas okupacji, a PKWN go utrzymał. Zniesiono go przed referendum w roku 1946, ale w roku 1951 obowiązkowe dostawy przywrócono. Dopóki władza ludowa dążyła do kolektywizacji, były one bardzo wysokie, a za niewywiązywanie się z nich surowo karano. Później zaczęto je łagodzić i ostatecznie zniesiono w roku 1972. Oczywiście karano też tych, którzy wypowiadali się przeciwko wstępowaniu do spółdzielni, namawiali do występowania z nich lub próbowali uniknąć płacenia zabójczego podatku gruntowego.

Zwykle tacy ludzie stawali przed Komisją Specjalną do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym. W tej nazwie wszystko jest kamuflażem. Ilu członków może mieć komisja? Trzech, pięciu, dziesięciu... Dekret Krajowej Rady Narodowej powołujący komisję stwierdzał, że może ona tworzyć delegatury terenowe. Powołano je chyba przy wszystkich sądach w Polsce. Powstała ogromna instytucja. Niezliczona liczba trzyosobowych zespołów orzekających rozstrzygała o losie przeciwników kolektywizacji, ludzi, którzy w listach pisanych do rodzin za granicą skarżyli się na warunki życia w PRL, słuchali zachodnich rozgłośni radiowych, opowiadali dowcipy polityczne, zbezcześcili Lenina poprzez pomalowanie jego popiersia lub popełnili podobne "zbrodnie". Trafiali też przed te trójki prywatni rzemieślnicy i sklepikarze oraz pracownicy handlu uspołecznionego próbujący dorobić na boku.

Funkcjonariusze Komisji mieli prawo wymierzyć karę do dwóch lat obozu pracy. Aby to zrobić, musieli właściwie tylko zapisać parę stron papieru kancelaryjnego, a od ich wyroków nie było odwołania. Działała ona w latach 1945–54 i przez cały ten czas kierował nią członek Biura Politycznego Roman Zambrowski. Podobnie jak Jakub Berman był to przedwojenny komunista żydowskiego pochodzenia. Miał opinię doskonałego organizatora i kierując Komisją, z pewnością ją potwierdził. Historycy oceniają, że stanęło przed nią 280 tysięcy ludzi. Około 90 tysięcy z nich trafiło do obozów. Wobec reszty orzeczono lżejsze kary – grzywny lub konfiskatę majątku. Zapewne ustalili to na podstawie dokumentów, do których dotarli. Nie wiem, czy dotarli do wszystkich i czy części nie zniszczono. Trudno nazwać organizację działającą tak długo i z takim rozmachem "specjalną". Była to raczej całkiem zwyczajna część stalinowskiego aparatu represji.

Skazani przez Komisję Specjalną do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym byli w lepszej sytuacji od Stanisława Adamczyka. Musieli przetrwać w obozie najwyżej dwa lata. Zwykle rok. Jednak nawet to nie było takie łatwe.

cdn.

Piotr Setkowicz

kontakt email: knp@knp.lublin.pl Trzymasz w ręku gazetę niezwykłą. Już sam tytuł "idź POD PRĄD" sugeruje, że na naszych łamach spotkasz się z poglądami stojącymi w konflikcie z powszechnie lansowanymi opiniami. Najważniejsze jest jednak to, że pragniemy opisywać rzeczywistość nie z perspektywy teologii, dogmatów czy zmiennych nauk kościołów, lecz w oparciu o Słowo Boga, Biblię. Co więcej, uważamy, że Bóg wyposażył Cię we wszystko, abyś samodzielnie mógł ocenić, czy nasze wnioski rzeczywiście z niej wypływają. Bóg nie skierował Pisma Świętego do kasty kapłanów czy profesorów teologii. On napisał je jako list skierowany bezpośrednio do Ciebie! Od wielu lat w naszej Ojczyźnie pojęcia: chrześcijanin, chrześcijański mocno się zdyskredytowały. Stało się tak głównie "dzięki" zastępom faryzeuszy religijnych ochoczo określających się tymi wielce zobowiązującymi tytułami. Naszą ambicją jest przyczynienie się do tego, by słowo chrześcijanin - czyli "należący do Chrystusa" - odzyskało w Polsce należny mu blask!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura