Ignatius Ignatius
133
BLOG

More Pete Sandoval!: Morbidfest - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

W ubiegłym roku stuknęło kilka istotnych dla metalowej ekstremy jubileuszy - zwłaszcza okrągłe trzydziestki galopująco rozwijającego się death metalu. Bezdyskusyjnie jednym z takich arcydzieł jest drugi album czołowych reprezentantów rodem z Florydy - Morbid Angel: Blessed are the Sick (1991). Pandemia pokrzyżowała plany świętowania dlatego opóźniona festiwalowa trasa odbyła się w roku bieżącym, z mocno zmodyfikowanym składem. Szkoda mi zwłaszcza występu Grave.. ale nie ma co roztrząsać czegoś na co wpływu nie mamy. W ramach Morbidfest w Polsce odbyły się trzy sztuki m.in. w Prima Aprilis. w katowickim klubie P23.

Jak wiadomo Morbid Angel cudownie rozmnożył się przez podział i mamy obecnie:

1) skład Treya Azagthotha z intrygującym powrotem Steve’a Tuckera (wokalista z lat 1997-2004).

2) I am Morbid czyli schizmowcy: David Vincent, który zgarnął do siebie ówczesnego pałkera Tima Yeunga. Złośliwi określili zespół „cover bandem” jak bardzo krzywdząca ta ocena okaże się poniżej. Historia zna mnóstwo takich „podwójnych” zespołów w naszym kraju mieliśmy podzielone, wadzące się ekipy TSA i KAT, gdzie dopiero śmierć czołowych muzyków ukróciła bezsensowny smród, który nikomu i niczemu nie służył. W death metalu pamiętamy historie szwedzkiego Entombed... gdzie również jakże przedwczesna i nieodżałowana śmierć L-G Petrova ukręciła łeb sprawie. Takich przykładów niestety można by wymieniać długo ale nie skupiajmy się tylko na negatywach. Cieszmy się z tego co mamy bo zdecydowanie trasa ta zapisze się w pamięci uczestników na bardzo długo.

Hate

Pominąwszy występ niemieckiego Critical Mess, przybyłem na treściwą, gęstą czarną polewkę serwowaną przez stołeczny Hate. Niezwykle płodna horda, regularnie racząca fanów wysokiej klasy śmiercionośnymi dla duszy racjami. Najświeższą porcję skondensowanej nienawiści podano w zeszłym roku a imię jej Rugia (2021).

Grupa dowodzona przez Adama First Sinnera zajebała przekrojowym setem, oczywiście skupiający, się na wykrystalizowanym stylu, który Hate eksploruje już dwie dekady. Zaczęło się to gdzieś w okolicach Awakening of the Liar (2003) i Anaclasis: A Haunting Gospel of Malice & Hatred (2005), które ukazywały się jeszcze w dogorywającym już periodyku Mariusza Kmiołka - Thrash’em All (ehh to były czasy).

Mistrzowskie blackened deathmetalowe rzemiosło, czterdziestominutowy seans nienawiści z zachowanym kompromisem techniki a klimatem. Ostatni krążek reprezentowany był przez otwierający gig „The Wolf Queen” i tytułowy strzał „Rugia”. Najczęściej Hate wracał do krążka Erebos (2010), nic dziwnego, stanowił on przełom, dzięki któremu Warszawiacy trwale rozszerzyli zakres rażenia poza granice Polski. Nie zabrakło materiału z wspomnianego kmiołkowego okresu, który został zaznaczony wykonaniem „Hex” oraz „Immolate the Pope”.

Na uwagę zwraca zwłaszcza świetny perkusista Nar Sil – bardzo świeża krew, talent i wielka nadzieja, że chłopak daleko zajdzie w tym fachu.

Świetna rozgrzewka o czym świadczyło wyborne przyjęcie i aktywność publiczności w młynie pod sceną. Warto wspomnieć już w tym momencie na bardzo dużą frekwencję – było znacznie gęściej niż na Vader.

Belphegor

Od ostatniego koncertu w Dąbrowie Górniczej u ziomków Fritzla niewiele się zmieniło a jednak było lepiej, ze względu na zdecydowanie lepszą akustykę/nagłośnienie i optymalną przestrzeń sceniczną. Zaprocentowało to nieco bogatszą scenografią i choreografią, bardziej naturalną i zdecydowanie większą batalia pod sceną. Był dosłownie ogień (taki, że aż kozie rogi gorzały), pachniało kadzidełko, lider nie skąpił popisowymi numerami z mimiką oddającą (gitarowy) skowyt upadłych.

Belphegor wypracował swoją własną koncepcję mieszania black metalu z death metalu, także bardzo atrakcyjnym była możliwość zestawienia i porównania Hate z Belphegorem w warunkach scenicznych - dwóch niekwestionowanych tuzów tego stylu. Austriacy posiadają pieczołowicie dopieszczony scenariusz, z niezmierną dbałością o detale, rekwizyty, gesty, dramaturgię całego show.

Niezmiennie nikczemna gromadka Helmutha promuje album Totenritual (2017) – set w zasadzie niczym się nie różnił od tego jaki zaprezentowano w 2021 roku, kiedy to Belphegor zasilał Metal Doctrine Festival. W kontekście dogorywającej, (ale jednak jeszcze obecnej w naszym życiu) pandemii, wartością dodaną stanowią utwory (luźno bo luźno) ale mające coś wspólnego z plagami, zarazami itp. mowa o „Swinefever – Regent of Pigs” a zwłaszcza „Gasmask Terror”. W trakcie ponurego obrządku inwokowano m.in. „Belphegora” i „Baphometa”. Mimo, że widziałem i słuchałem ten set po raz drugi, to występ Austriaków zrobił na mnie jeszcze większe wrażenie niż za pierwszym razem!

Na koniec wspomnieć trzeba, że sekcja rytmiczna napędzana jest od niedawna przez polskiego perkusistę – Krzysztofa Klingbeina, kolejnego świetnie zapowiadającego się w tym fachu wymiatacza, który terminował już m.in. w Hate, Vader, Aggressor.

I Am Morbid (50-75% Morbid Angel/Terrorizer)

Gwiazda wieczoru to wyjątkowe wydarzenie, (nie)małe święto death metalu o randze historycznej. Po (zbyt) wielu latach, deski jednej sceny dzielą: frontman Morbid Angel David Vincent wraz z perkusistą Petem ‘Commando’ Sandovalem (propagator blastów – bo o pionierstwo przypisuje się kilku innym znaczącym zawodnikom). Czyli 50%* złotego składu Morbidów. Szkoda pozostałej połowy, ale jak już wyżej wspominałem, to niestety jeden z tych niechlubnych przykładów, że nie tylko my borykamy się z operami mydlanymi tego typu. Czas przedstawić gitarzystów wymiataczy, którzy przewinęli się przez wiele zacnych składów mowa o Kellym Mclauchlinie i Billu Hudsonie.

Spodziewałem się programowego odegrania drugiej płyty w całości, która wydaje się stworzona na taką okoliczność. Dopieszczona i przemyślana struktura albumu pełnego nastrojowych przerywników, akustycznych wtrętów i wreszcie esencjonalnymi death metalowym standardami, którymi Morbid Angel wytyczył drogę dla następców na następne dekady. Zwłaszcza tym, którzy zapragnęli poeksperymentować w miazmatach metalowej ekstremy. Trochę liczyłem na artystyczne show, choćby nawet opartym na np. odpowiednich lovecraftiańskich wizualizacjach albo motywach z szaty graficznej pierwszych czterech długograjów.

Tak się jednak nie stało chore anioły postawiły na bardziej bezpiecznej konwencji the best of obejmujące A,B,C,D. Dzięki temu było mniej przewidywalnie i dynamiczniej. Fani otrzymali skondensowaną dawkę tego co w Morbid Angel najlepsze - choć nad doborem repertuaru można by pewnie długo dyskutować.

From churning worlds of mindlessness
Come screams unheard before


Zaczęto od mocarnego, ponadczasowego „Immortal Rites”, idealna praca Sandovala i wiosłowych, z zaskakująco czytelnym growlem Davida Vincenta. Następnie przygwożdżono publiczność ołowianym piekłem „Fall from Grace” - jak widać od samego początku koncertu ostrzeliwano publiczność najlepszym co Morbidzi mają w arsenale. Poziom ten utrzymywany był przez resztę gigu wszak Morbidzi zgotowali istne soniczne pandemonium.
Skomasowanym jadowitym atakiem „Voices from the Dark Side” - jak już wspominamy przedwieczny tektoniczny debiutancki wstrząs, to nie mogło zabraknąć, długo wyczekiwanego przez publiczność „Maze of Torment”.

So ancient curse known to me

Behold the powers I unleash

Upon Your throne

Know my words, feel my hate descend


I am Morbid nieustanne raził prastarą bronią masowego rażenia A,B,C,D. w uczciwych proporcjach, z każdego z wyżej wymienionych albumów. Bo choć to miała być celebracja urodzinek Blessed are the Sick (1991) to zagrano oprócz wspomnianego „Fall from Grace”, raptem: nieśmiertelny „Day of Suffering”, zabójcze mielenie tytułowego sztosu rodem z innego, połamanego, niepojętego wymiaru i… pięknie zagrana przez Billa isnarumentalna miniatura pt. „Desolation Way”, która miast poprzedzać jak to było na płycie „The Ancient Ones” stanowiła wstęp do hiciarskiego „Dominate”… Niby zaprezentowano esencję drugiego długogrającego albumu ale zdecydowanie pod tym względem czuć niedosyt.

Najwięcej zagrano paradoksalnie z Covenant (1993) warto podkreślić, że na trasie tej gra zagrało 2/3 składu, które ten album nagrało. Były to wielbione single, których teledyski były niezliczone razy maglowane w MTV. Nie powinno to w sumie tak bardzo dziwić skoro to pierwszy w historii album death metalowy, który został wydany przez amerykańskiego majorsa. 

I'll take Your soul and You'll

Be like me

In emptiness, free


I to właśnie na sam finał sztuki. Morbidzi zostawili swoje największe przeboje czyli „God of Emptiness” i „World of Shit (Promised Land)”. O dziwo nie zagrali „Angel of Disease” w zamian odium śmierci roztoczono podczas bluźnierczych aktów „Rapture”, „Pain Divine” i „Sworn to the Black” – a że są to nośne i dosadne majstersztyki (zwłaszcza pod względem perkusyjnego kunsztu Sandovala).
Największą niespodzianką, która stała się punktem kulminacyjnym całego wieczora było zagranie „Death Shall Rise” Terrorizer (!!!), to było arcywspaniałe posunięcie i szkoda, że tylko na jednym kawałku stanęło… no bo co im szkodziło nie zagrać jeszcze choćby „Fear of Napalm” (?!) Ciekawie ten kawałek kontrastował z twórczością Morbid Angel – unauszniał się zwłaszcza inny styl gry na perkusji Sandovala, bardziej gęsty i znacznie bardziej zajadły terroryzm.

Żywię ogromną nadzieję, że to nie był jednorazowy wybryk i Pan Vincent wraz z Panem Sandovalem zdecydują się na dłuższą i owocną artystyczną współpracę w ramach dwóch projektów – no bo kiedy jak nie teraz? Podziw budzą kondycja i zgranie zespołu - zwłaszcza tyczy się to wiosłowych- wiadomo nikt w pełni, nigdy nie zastąpi tak charakterystycznego gitarzysty jak Trey Azagthoth. Jest to bezdyskusyjne ale uczciwie przyznać trzeba, że obaj skrzydłowi znają się na rzeczy i nie silą się na imitację.

Piękna sztuka, piękna masakra, cudnie nagłośniona, selektywne brzmienie perkusji, niezwykle czytelny wokal, bez większego problemu można było zrozumieć poszczególne słowa. Godnie spełniający swe obowiązki gitarzyści sprawili, że ten koncert biję na głowę jubileuszowy koncert z okazji dwudziestolecia Covenant (1993), który wspominam bardzo dobrze.  



*Tak wiem, odkopać Brunella byłoby trudno ale takim Rutanem chyba nikt by nie pogardził

Zobacz galerię zdjęć:

Hate
Hate Belphegor ~50-75% Morbid Angel
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura