Na swoim szóstym albumie Leash Eye przeciera dawno przetarte szlaki swoimi niezawodnymi, wysłużonymi krążownikami szos. Wracają do dobrze znanych miejsc, odwiedzają starych znajomych...
Uwaga! Recenzja zawiera dygresje, offtopy i skróty myślowe.
Ponowna jubileuszowa emisja Epizodu III Gwiezdnych wojen osiągnęła lepszy wynik niż współczesne produkcje. Produkcja niepozbawiona wad ale w porównaniu z post-luca$owymi produkcjami jawi się jako Absolutne Arcydzieło.
Nostalgia w nieprzemijającej pełni. Trwamy rozpamiętując wczorajsze. Tęsknimy za wyidealizowanym dawnym. Bardziej od czarnego jutra zatrważa nas dzisiejsza szarość, od której staramy się rozpaczliwie uciec, w co raz banalniejsze formy eskapizmu.
A taki proszę ja ciebie Leash Eye: z płyty na płyty - progres (era Sebby datowana na lata 2003-2014) lub przynajmniej „tylko" utrzymywanie poziomu, poniżej którego uparcie nie chcą schodzić (era Queya, która nieprzerwanie trwa od 2016 roku).
Swoją drogą dacie wiarę, że to już trzecia odsłona z Łukaszem Podgórskim na wokalu?
Dlatego w przypadku stylistycznych konserwatystów jakimi są niniejsi czciciele Południa, nie ma powyższego (urojonego) problemu - odpalając Destination: 125 (2025) dochodzi do paradoksu czasoprzestrzennego i na niecałe 40 minut wskakujemy do muzycznej butelki wczorajszo-dzisiejszej myszówki.
Najnowszy długograj ukazuje się trzy lata po Busy Nights Hazy Days (2022) i w pewnym sensie można traktować ją jako bezpośrednią kontynuację... albo i nie, bowiem już dawno zespół osiągnął poziom swoistej uniwersalności swojego podejścia do brzmienia w starym dobrym stylu (nie mylić z rutyną - chyba, że przewrotnie pozytywnie rozumianą jako kolejna machnięta solidna produkcja w dyskografii).
Tak jak poprzedniczka przepysznie została zrealizowana przez Mikołaja Kiciaka. Jest surowo, brudno a jednak tam gdzie trzeba tłusto i przestrzennie.
Jak już jesteśmy przy temacie wydania - obiecująca okłada z dobrze nam znanymi pojazdami, mówiącymi wszystko. Cieszy, że to tradycyjny jewel (kto by pomyślał, że może cieszyć plastikowe pudełko?!). Zarówno graficzny aspekt wydawnictwa jak i muzyczna treść żołądka mogłyby być ścieżką dźwiękowej do filmów Lyncha, Tarantino, Urodzonych morderców (1994), a nawet starego dobrego Mad Maxa...
Album otwiera singlowy „Some Like It Hot", po zblazowanym wstępie ożywia się dzięki nerwowym klawiszowym spazmom Piotra Sikory. Tak jak poprzednio klawisze znają swoje miejsce w szeregu, płyta idealnie nadaje się do puszczania w tle, ale warto wsłuchać się w nią na spokojnie bo nie raz zawiesicie na niej ucho. W „Venom" band rżnie i rąbie zapalczywie niczym drwale w afekcie w piekielnej wycince. Sekcja rytmiczna trzepie jak przywoływane w tekście grzechotniki. Następny na liście jest „Do or Die" - kolejny popis maestrii Piotra Sikory, po „rozstrojonej" grze wstępnej Arkadiusz 'Opath' Gruszka dociąża riffem i Leash Eye ciśnie do przodu highwayem aż się kurzy i tylko patrzeć jak w popłochu uciekają kukawki kalifornijskie zaplątane w dobrze uprażone kłęby chamaechorów. Uwagę przykuwa wyśmienite oleiste solo gitarowe Opatha.
Nie raz słuchając szóstego długograja złapiecie się na tym, jak muzyczne dekady swobodnie się przenikają.
Bulgocący rozruch ciężkiego silnika, basiur Mareckiego pracuje jakby napotykał opór podczas wyrywania trzewi. Chropowata tęsknota bije z „Back to Hell", nawet do domu trudno się wraca z Wyoming. To jeden z najbardziej lirycznych i „spokojnych" momentów jakie można znaleźć na tym krążku. W ostatecznym rozrachunku nie ma tu miejsca na miękką grę.
Pod ścianą, pytany po raz szósty powiedziałbym, że większe wrażenie zrobiła na mnie druga połowa albumu.
Masywnie kroczący przemarsz riffów w „Big" ogłusza, Hammond świdruje. Utwór bogaty w zarówno gitarowe jak i klawiszowe ozdobniki do tego dochodzą chórki w kolorze sepii, które skutecznie zagnieżdżają się w głowie i dają o sobie znać jeszcze długo po przesłuchaniu.
Jeszcze to nie wybrzmiało w tej recenzji, ale podziwiam zróżnicowane spectrum maniery wokalnej Łukasza. Pod tym względem bardzo mocnym punktem programu jest „A Trap". Intro ma coś z klawiszowego odpału w „…of the Night” z poprzedniej płyty. Szkoda, że nie pociągnięto tego dłużej. Tajemnicza transmisja, pełna zanieczyszczeń i zniekształceń. Powoli wyłania się tłuściutki bas i taktowna młócka perkusisty. Na pierwszy plan wybijają się wyższe rejestry wokalisty, zwłaszcza w refrenie szarżuje skutecznie omijając pułapkę zbytniej pretensjonalności.
Krótka gitarowa złomownia na wstępie „String Puller" zostaje ucięta przez brawurowy głos wokalisty. Bujający, gejzer adrenaliny, zdrowa rock and rollowa przebojowość - aż się prosi żeby skonfrontować jak nowy materiał żre na żywca. W krótkim wyciszeniu cały zespół miesza aż miło, warto wsłuchać się w te wszystkie subtelności. Po krótkim zaczerpnięciu tchu następuje iście płomienny gitarowy wystrzał - kolejne wyborne solo w kolekcji Opatha.
Gdybym miał wskazać najbardziej liszajowaty utwór na tej płycie to wskazałbym „Case Closed". Prujący niczym lokomotywa kawałek, mógłby zasilić każdą poprzednią płytę (zwłaszcza drugą i trzecią). Niestety dojechaliśmy już do końca naszej podróży. W „House od Setting Sun" zespół zadoomiał się, serwując przejmujący nastrój nieuniknionego. Ołowiany Apollo na stalowym niebie przyćmił żelaznymi skrzydłami, trawione kwasem zachodzące słońce.
To kolejna dojrzała pozycja w dorobku Leash Eye. Gdyby nie gitarowy ciężar płyta ta mogłaby zostać nagrana 40./50. lat temu. Nie ma mowy o seryjności, każda nagrana do tej pory płyta zespołu Opatha posiada swój charakter i smaczki, przy tym wiernie zespół pielęgnuje swoją muzyczną tożsamość. Nic nie jest wymuszone, słychać rzemieślniczą lekkość i swobodę aktu tworzenia. Płytę włączamy i zasypuje nas burza piaskowa, zanim z ust pozbędziemy się ostatniego ziarenka piasku Destination: 125 (2025) w magiczny sposób się kończy i to niezależnie od monotonni akurat wykonywanego zajęcia - po prostu przelatuje niczym fura z okładki. Nie ma miejsca na zapychacze i takowych tu nie uświadczycie, zwłaszcza, że czas trwania dedykowany jest z myślą o plackach wypiekanych z polichlorku winylu.
Ignacy J. Krzemiński
Inne tematy w dziale Kultura