Tuż przed tegorocznymi Dziadami jesiennymi odbył się najazd germańskich czcicieli dyń. Helloween jeden z najważniejszych power metalowych zespołów wszech czasów, w katowickim Spodku świętował swoje XL lecie. Sądząc po średniej wieku publiczności, stawili się również fani, którzy mogą pamiętać pierwszą wizytę zespołu w ramach Metalmanii w 1987.
To był koncert XL (jak nie XXL) pod każdym względem. Piszę to jak zwykle z dużym opóźnieniem. Dzięki temu mogło mi się wszystko w głowie dobrze uleżeć, nabrać dystansu a jednak pod względem niniejszego wydarzenia nadal pozostaję pod wielkim wrażeniem.
Beast in Black
Początkowo występ rozgrzewaczy Dyń odbierałem (z delikatnie rzecz ujmując) z wyraźną konsternacją.
Nie mogłem zdzierżyć absurdu, niczym Greta chciałem wykrzyczeć: How dare you!?
Taka potwarz, bezwstydna dyskoteka przed koncertem Helloween?!
Z czasem w trakcie koncertu zaczęli mnie, może nie urabiać - po prostu starałem się ów absurd objąć, wyzbyty uprzedzeń, umysłem swym ogarnąć... zaskoczyło mnie to, że jeden z utworów przezeń wykonywany był mi znany (a nawet o tym nie wiedziałem...)
Zespół zapiera się w żywe oczy, że jest zespołem metalowym (jest to kwintet więc wydawałoby się, że armia z poważnym arsenałem instrumentów) ale krzywdę robią sami sobie nieszczęśni Świnowie absolutnym brakiem balansu.
Ja rozumiem - ejtis rewajwal, ale powinny być granice. Metalu tam są śladowe ilości, przekroczone zostały za to limity intencjonalnego kiczu. Mimo, że warsztatu zespołowi jest - Yannis Papadopulos zaśpiewać potrafi pewnie wszystko (nie sympatycy zespołu zarzucają playback). Gitarzystów mrowie a na pierwszy rzut ucha niestety nie było tego słychać - jedynie partie solowe wskazywałyby, że pojęcie o wiosłach jakiekolwiek mają.
Wszystko jednak przykryte szczelnie obficie gęstą polewą podkładu dyskotekowego. Jak wspomniałem wyżej - w bardzo złych proporcjach. To tak jak szlachciury nadużywały szafranu nie bacząc, że za dużo, że psuje smak. Grunt, że drogie, prestiżowe etc.
Nawet biorąc pod uwagę, że to zamierzona koncepcja - Black in Beast nie znają umiaru w dyskotece.
Największym grzechem tegoż zespołu jest to, że mowa o podkładzie. Cała dyskotekowa cekinada w tle jest odtwarzana. Żeby chociaż statystę postawić koło keyborda (wtedy by to może wizualnie chociaż nie raziło) innym rozwiązaniem byłoby danie gitarowych klawiszy tzw. keytar, któremuś z wiosłowych, którego i tak nie słychać.
W South Parku w sezonie 20. pojawiły się tzw. nostalgiczne jagódki (Memberberries), które po spożyciu niezdrowo rozbudzały sentymentalizm. Twórczość Beast in Black jest właśnie takim gronem jagódek jadącym na sentymentach muzyki tanecznej lat 80. Zespół brzmi tak jakby ktoś ich wyprodukował za pomocą sztucznej inteligencji.
Wyprodukowane jest to poprawnie, mają parcie na sukces komercyjny, wokalista dwoi się i troi, showmaństwa odmówić mu nie można. Zespól przygotowuje się do wydania czwartej, niezatytułowanej jeszcze płyty, zapowiedziano już przyszłoroczną trasę w roli headlinera (zahacza o nasz kraj, sztuka odbędzie się w Gliwicach 3.11.2026). Są to tym samym ostatki promowania EPki Power of the Beast (2024)
W Spodku zaprezentowali naturalnie mieszankę swojego dotychczasowego dorobku, najczęściej sięgając po materiał z drugiej płyty pt. From Hell with Love (2019). Obserwując reakcje publiczności wypełniającej płytę - wszyscy doskonale się bawili, nikt przysłowiowego kija w czterech literach nie miał. A to w tym wszystkim jest najważniejsze. Wokalista z resztą o tym wspomniał pod koniec sztuki, mówiąc, że to najbardziej uśmiechnięci metale jakich widział.
Co nie zmienia faktu, że to nie moja bajka (mimo szczerego sentymentu do rozwiązań brzmieniowych charakterystycznych dla ósmej dekady XX wieku).
Wystartowali z „Power of the Beast", od pierwszych sekund cekinada na całego, solówki niczym cukierki, aż zęby zaczęły swędzieć, w tle rozpędzona karuzela w wesołym miasteczku. Wokal Yannisa ledwo przebijał się - odnotowałem świetne górki, tylko niestety oprawione w dojmującą plastikozę. Jako drugi poleciał „Hardcore" - a jakże 80 lata w rozkwicie (niestety nie metalowe) - w epoce dominacji Van Halen i Europe świat padłby im do stóp, nic dziwnego skoro potrafią machnąć covery na pycie zarówno Manowar jak i Michela Jacksona.
Naszła mnie kolejna refleksja: po co im właściwie perkusista w składzie, skoro tak niewiele wnosi w rytmikę zespołu? Remiza w czystej postaci.
Tytułowy numer z drugiej płyty to wypisz wymaluj odświeżona wersja czegoś co mógłby równie dobrze uwarzyć Dieter Bohlen wraz z Thomasem Andersem, na nieco wyższych obrotach. Przy okazji czwartego numeru przywitali się, zasygnalizowali 10. lecie zespołu karykaturalną balladką pt. „Black of Lion". Zdziwiłem się szczerze kojarzeniem utworu „Sweet True Lies" - za tak radykalnym radiowym killerem stoi rzekomo power metalowy zespół.
Drugą świeżynką jest niealbumowy singiel „Enter the Behelit" będący częścią kampanii marketingowej kolaboracji franczyzy Diablo i mangi Berserk. Nie jest to przypadek bo od zarania zespół inspiruje się powyższą serią. Wiele odniesień można znaleźć w poszczególnych utworach a najlepszym hołdem dla serii było zatytułowanie debiutu Berserker (2017)
Najbardziej intensywnym i bombastycznym manifestem występu Beast in Black był utwór o takim właśnie tytule. Niestety po „One Night in Tokyo" przygrzmocili (jak ja nie cierpię porównań} czymś na kształt odrobinę zmetalizowanej wariacji na temat Bronskiego Beatu - i coś mi się wydaje, że Finowie nie obraziliby się na takie porównanie.
A pamiętacie nostalgiczne jagódki z
South Park?
Helloween
Ahh jaka to była odtrutka, istne remedium, dyniowy krem na moje uszy. Koncert Niemców sprawił, że niczym Klaudiusz poczułem się udyniony.
Już w 2017 trasa Pumpkins United World Tour z rozbudowanym składem okazała się doskonałym pomysłem. Teraz wszystkie małostkowe, poróżnione zespoły mogą zacząć się wstydzić. W przeciwieństwie do nich zespół założony przez gitarzystów Kaia Hansena i Michaela Weikatha, zdaje sobie sprawę z nieuchronności upływającego czasu. Jak już poruszyłem kwestię personaliów, to pozwolę sobie w tym miejscu przedstawić resztę składu: Markus Grosskopf na basie od 1983r., Michael Kiske wokalista w latach 1986-93, Andi Deris wokalista od 1994r., Sascha Gerstner - wiosłowy od 2002 i grający zaledwie od 20 lat w Helloween pałker Dani Löble. Wszyscy w kapitalnej formie zarówno pod kątem instrumentalnym jak i wokalnym. Początkowo nie chciałem o tym pisać, ale pod kątem wykorzystywania potencjału instrumentalistów, biją na głowę Iron Maiden, gdzie też występują na scenie trójka gitarzystów a szczerze mówiąc, niezbyt to na koncertach słychać. Tu każdy ma możliwość pokazać się od najlepszej strony, swój charakter i wkład w historię Helloween.
Wtedy zaliczyłem gig w
stołecznym Torwarze i było wzorcowo. Jedna tylko rzecz mnie raziła - oprawa wizualna oparta na tandetnych wizualizacjach, z typowo płytkim szwabskim poczuciem humoru. Przaśność mocno kontrastowała z rangą wydarzenia i epicką muzyką rzecz jasna. Już kiedyś miałem wspomnieć, że ulewa mi się wizualizacjami na jedno kopyto, które dawno się zdezaktualizowały (mowa często o weteranach sceny).
Tym razem celebra 40. lat na scenie została oprawiona w jedną z najlepszych jakie w ogóle widziałem. Helloween przez ponad 2h karmił oczy audiowizualną, immersyjną ucztą, wspaniałymi dopracowanymi obrazami. Baśniowymi, kiczowatymi ale jakże spójnymi z tych co zespół serwował choćby na okładkach płyt. Pod tym względem najbardziej w pamięci zapisały mi się wykonania świeżego „Universe (Gravity for Hearts)" i starego ale jakże jarego „Halloween", który swoją estetyką wpisał się w zmierzch października. Oba zupełnie inne, na swój sposób porywające i zachwycające.
Rzecz to jak już podkreślałem jest drugorzędna, MUZYCZNIE byli bezkonkurencyjni. Zaprezentowali rzetelny przekrój od pierwszych nagrań po współczesną odsłonę, która w wydaniu na żywo broni się lepiej niż znakomicie.
Historyczne podsumowanie dorobku zespołu obejmowało również stylistyczną paletę możliwości dyniowatych. Dzięki realizacji i wręcz rozpisania na role - wykorzystano w pełni potencjał wszystkich występujących muzyków scenie.
Niezliczone ilości solówek, pojedynków i dialogów wokalnych to była esencja heavy metalu / power metalu. Wykonano epickie hymny, rozpędzone patataje, dla chwili wytchnienia (pewnie bardziej dla siebie niż publiczności) wcisnęli w to gargantuiczne show segment rzewnych akustycznych ballad, z kontrowersyjnych płyt dla ówczesnych fanów zespołu. Drugim takim dogodnym momentem dla instrumentalistów na kilka sztachnięć w namiocie tlenowym było niekrótkie (niezbyt też porywające) perkusyjne popisy Daniego.
Historię widowiska rozpisano, w dużej mierze opierając się na dwóch pierwszych części Keeper of the Seven Keys (1987-88) i najnowszej płycie Giants and Monsters (2025).
Jako intro wykorzystano trafnie utwór Robbiego Wiliamsa „Let Me Entertain You", rozrywki, atrakcji od opadnięcia kurtyny do końca było co niemiara. Właściwym początkiem był „March of Time", który tematycznie idealnie wpasował się w temat przewodni wydarzenia. Rozpoczął się marsz przez dyskografię, lata, dekady metalowego dziedzictwa, „The King for a 1000 Years" tylko umocnił w przekonaniu, że będzie to gig, który bardzo długo będzie wspominany.
Spodek w zasadzie odleciał już na „Future World" - dla mnie Helloween nie był hitmakerem ale to był przebój w metalowym światku połowy lat. Pierwszą wizualizacją, która zrobiła na mnie duże wrażenie była ta towarzysząca „This is Tokyo" cyberpunkowa estetyka uwypukliła i podkręciła klimat utworu. Solidny singiel z ostatniego długograja, który pokazał, że zespół ma jeszcze coś do powiedzenia.
Dla mnie pik tego wieczora Helloween osiągnął wykonując „Ride the Sky" - surowy, drapieżny, zaśpiewany oczywiście przez Kaia Hansena. To był jeden z tych (wielu) momentów, gdzie czuć było prawdziwego ducha epoki. Drugim takim hymnem, który pozamiatał był „Heavy Metal (Is the Law)", gdzie dla podkręcenia klimatu wyświetlono... ścianę Marshalli.
Na finał zostawiono lwią część reprezentantów Keep of the Seven Keys, Part II (1988) wykonując „Eagle Fly Free" - z wyświetlanym tytułowym drapieżnikiem, który przez cały czas trwania utworu starał się do nas przebić. Bardziej disneyowsko się podczas „Dr. Steina", którym zespół ostatecznie (niestety) zakończył swój monumentalny występ, który długo będę wspominał. Nie wiem czy nawet nie stanie się dla mnie punktem odniesienia bo nie sądzę, że prędko zobaczę coś na takim poziomie.
Zespół dał z siebie wszystko a nawet więcej, bo Michael Kiske nadwyrężył się na tyle, że zespół zmuszony był przełożyć grudniowe koncerty w Azji na 2026 rok.
Inne tematy w dziale Kultura