25.04. w katowickiej Korbie po wielu latach Śląsk odwiedzili pionierzy stonerowego łupania w Polsce - Corruption. Odbyło się to w ramach drugiej części trasy To Hell'n'Back Tour 2025. Tę skandalicznie długą absencję zrehabilitował powrót do składu Rufusa (!) - gardłowego ze złotego okresu działalności zespołu, pod dowództwem niezłomnego Anioła. Wokalista wrócił do zespołu po 12. latach, wydarzeniu towarzyszy jubileuszowa reedycja albumu Bourbon River Bank (2010).
Corruption na trasie wspiera sandomierski Slaughter of the Souls - w skład zespołu wchodzą muzycy którzy grali m.in. w Corruption (Melon wówczas na bębnach a obecnie nadwyręża struny głosowe i grube struny gitary basowej) i Night Gallery.
Do składu dokooptowany został również katowicki Devil in the Name, który jest w trakcie ogrywania na żywca swojej drugiej, jeszcze cieplutkiej płyty Black Stone (2025).
To było nadzwyczaj kameralne spotkanie miłośników grania w starych dobrych stylach. Nie orientuje się jak było na pozostałych sztukach, ale można odnieść było wrażenie zespoły grały dla siebie wzajemnie... ale podkreślę to wyraźniej - ALE, dzięki temu koncert miał wyjątkowy klimat, idealnie współgrający z rasowym wystrojem wnętrza. Zresztą ta garstka nielicznych co przybyła na szczęście wiedziała po co przyszła.
Co najważniejsze i to też trzeba zaznaczyć - frekwencja w najmniejszym stopniu nie odbiła się na jakości poszczególnych występów. Każdy z zespołów zagrał tak jakby grał na wyprzedanym wydarzeniu!
Devil in the Name
Katowickiej załodze przypadł zaszczyt rozgrzewania fanów oldschoolowego, mocno upalonego grzania. Grają i buczą od 2013 roku, określają się mianem okultystycznego rocka/metalu i jest to mieszanka inspirowana latami 70. a nawet końcówką 60. W tym co zaprezentowali tego wieczora wybrzmiał subtelnie uwspółcześniony zmetalizowany acid rock, psychodeliczne zjazdy, dociążony doom metalem skąpanym w stonerowych oparach.
Byli zdecydowanie czarnymi koniami wydarzenia sama, obecność pieca Orange, z stojącą nań gołą czaszką stanowiło symboliczną obietnicę.
Zagrali set oparty na obu płytach. Zaczęli od „Wolfsong" i tak sobie snuł ten koncert w posępnym tonie - to zdecydowanie nie była energetyczna sztuka, Devil in the Name winni grywać raczej później, aby być nastrojowym przyczynkiem do aktywnej regeneracji gdzieś pomiędzy bardziej morderczymi gigami.
Pierwszy raz ożywcze podrażnienie zmysłu słuchu nastąpiło w „Dark Summer" z silnie zaakcentowanym kwaśnym niczym bulgot w bongo partią bytomskiego basisty Rastava.
Zdecydowaną ozdobą koncertu była interpretacja „The Four Horseman" - nie, nie Metalliki, choć też by pasował, może rozruszało by publiczność Korby dobrze znanymi riffami.
Devil in the Name zagrało utwór z repertuaru starego, greckiego psychodelicznego zespołu, z którego wywodzili się m.in. Vangelis i Demis Rusos - chodzi o Aphrodite Child. Na uwagę zwłaszcza zasługują partię perkusisty zagrane na dzwonkach zawieszonych na wieszaku - niby nic szczególnego ale dla mnie było to wyjątkowo ujmujące.
Na koniec zagrali prawdziwą perłę zatytułowaną „Incoming", to z pewnością jeden z lepszych numerów z nowej płyty. Zaczyna się leniwie, dramaturgia narasta stopniowo aż do kulminacyjnego upustu emocji w której brylował wokalista Piotr Palonek.
Zagrali z pasją, pokazali nienaganny warsztat i intencjonalne zblazowanie którego wymaga konwencja, która się podoba albo nie. Osobiście brakło mi większej dozy dynamiki, można przecież pozaciągać się oparami dekadencji i trochę przy tym swawolnie pohasać.
Slaughter of the Souls
Hasania za to nie zabrakło podczas występu Slaughter of the Souls. Kumaci dobrze kojarzą - nazwa zespołu pochodzi od czwartej płyty At the Gates. To było znacznie bardziej współczesne wymiatanie na pograniczu groove metalu, (melodyjnego) death metalu.
Zespół (zwłaszcza wokalista) z zdecydowanym dystansem do siebie, przepełnieni pozytywną energią, coś musi być w w wodzie w tym Sandonierzu. Zresztą co rusz Melon z troską dopytywał publikę czy jest odpowiednio „nasączona".
Zespół ma na koncie dwie płyty i na bieżącej trasie skupili się na odegraniu niemal w całości The Beast in You (2024). Trudno o szczególnego faworyta, cały gig od początku do końca był bardzo równy. Zespół sprawnie omija pułapki popadania w plastikowość. Minimalnie ponadprzeciętną wybijało się wykonanie utworów: „Godzilla" i tytułowej Bestii. Do najmocniejszych momentów czasu scenicznego Sandomierzan należało również „My Mother Told Me (In Memory of Sova)" - tak jak w tytule został zadedykowany basiście. Na finał zapodano mocarny cudzes - „Bloodline" Slayera. Gościnnie udzielił się rozpromieniony Anioł - człowiek instytucja, dobry, gościnny gospodarz całej objazdówki, który podczas całego wydarzenia był jakby wszechobecny, skłonny do krótkiej wymiany zdań, tryskający bachusowym usposobieniem.
Była to naprawdę niekiepska sztuka, kawał mięsistego wymiatania, Slaughter of the Souls zręcznie bawią się swoją stylistyczną mieszanką, posiadają specyficzne chropowate, rozedrgane brzmienie niepozbawione melodyjnego sznytu - naprawdę można by przy tym uczciwie potańczyć i pewnie w bardziej sprzyjających warunkach (niezależnie od stopnia nasączenia gawiedzi) byłaby to świetna pożywka do prawilnego moshowania. Co by nie napisać, rozgrzać, rozgrzali i o to w tym przecież chodzi.
Corruption
Anioła zastęp wystąpił w następującym składzie: Rufus za sitkiem, Icanraz za beczkami a wiosłował nam Bartek Sadura (CETI).
Corruption nigdy nie był personalnie stabilnym zespołem, po odejściu Rufusa rolę wokalisty najdłużej piastował Łukasz 'Chuck' Adamski, z którym zespół zarejestrował siarczysty kop w mordę pt. Spleen (2017) i dwie EPki: Ruin of a Man (2018) i jak na razie ostatnią pozycję w dyskografii, krótką ale za to pełną niespodzianek - Road to Kill (2023).
Zagrali jak gwiazda tylko bez gwiazdorzenia. Załoga Anioła jest zgrana, Rufus sprawiał wrażenie jakby nie było żadnej kilkunastoletniej przerwy, tylko poszedł do kibla się odlać. Widać i słychać było radość z powrotu do składu - wskoczył na powrót, jak do znoszonych kowbojek tylko, bez znużenia i rutyny. Cóż więc lepszego może być w tej materii? Pewnie radość z nowego co zresztą ma miejsce, o czym jeszcze zdążę napisać niżej.
Tego wieczora zapodali naprawdę uczciwy przekrój twórczości z ostatniego ćwierćwiecza, obejmujący najlepszy towar jaki Corruption ma fanom do zaoferowania. Rzecz jasna raczyli nas dobrodziejstwem pochodzącym z trylogii: Pussyworld (2002), Orgasmusica (2003) Virgin's Milk (2005) a najwięcej zagrali z Bourbon River Bank (2010) ze względu na wspomnianą celebrację jubileuszu.
Zaczęli od intra pochodzącego z filmu Od zmierzchu do świtu (1996) - scena kiedy to na środku piaszczystego niczego groteskowy meks nagania do speluny będącą świątynią cielesnej rozkoszy o bogatej „karcie pań". Następnie zdetonowali „Blasting Foreskins" - jak to cudnie robi - Corruption już od pierwszych sekund był na właściwych torach, mknął przed siebie nie oglądając za siebie.
Z niniejszej relacji można wywnioskować, że najbardziej skupiałem się nad powrotem i kondycją wokalisty, dlatego słów kilka należy się oczywiście instrumentalistom. Wszystko chodziło jak w zegarku, zespół osiągnął wyborne brzmienie, gdzie nie wykluczały się takie aspekty jak surowość, brud, ubóstwo selektywność.
Za brzmienie Corruption w dużej mierze odpowiada gitara Bartka Sadury - to na jego barkach opiera się w zasadzie nadwozie. Sekcja rytmiczna napędza i dociąża ten piaskoczołg.
Jako drugi zagrali „Shades of Death" z Spleen (2017) i zabrzmiało to tak naturalnie jakby to był utwór szyty na miarę Rufusa. Jakby tego było mało szybko przeszli do cieplutkiego „To Hell'n'Back" (pst! funfle z Leash Eye na swojej najnowszej płycie podobny wątek już podjęli - przypadek?!), które pilotuje nadchodząca premierę pierwszej od 8 lat płyty długogrającej Corruption i pierwszej od 15 z tymże wokalistą. Ta malutka próbka bardzo dobrze rokuje i wyostrza apetyt na więcej!
Rufus jest zdecydowanie w formie, hiciory pokroju „Lucy Fair" czy „Candy Lee" wypadły tak wybornie, jakby je przez te wszystkie lata absencji śpiewał, przy goleniu glacy.
Dużą frajdę sprawiła możliwość posłuchania Rufusa wykonującego utwory z płyt na których się nie udzielał - i nie chodzi o to kto jest lepszy, po prostu cieszy możliwość posłuchania interpretacji nowego-starego wokalisty w kawałkach nagranych bez jego udziału. To miłe zwłaszcza, że nie tak rzadko gardłowi, którzy są najczęściej frontmanami, miewają awersję do śpiewania utworów swoich poprzedników.
Na ten przykład „I Piss on your Grave" to jeden z mocniejszych pocisków, z jak na razie ostatniego długograja - na żywo to istny sztos. Tyczy się to również kawałków z Devil's Share (2014), Rufus czuł się jak ryba w wodzie a był to krążek będący swego rodzaju eksperymentem w dziejach zespołu. Na koniec zagrali „Born to Be Zakk Wylde", idealny finał, ostatni zryw aktywności publiczności. Po wszystkim można było wskoczyć na scenę i dać sobie po ryju się uwiecznić na pamiątkowym zdjęciu.
Corruption z Rufusem to było jedno z moich małych muzycznych marzeń. Teraz tylko pozostaje czekać na nowy album, który jak dobrze będzie ukaże się we wrześniu bieżącego roku.
To był bezsprzecznie jeden z najbardziej kameralnych koncertów na jakich byłem i był to zdecydowanie atut! Takie koncerty zapadają w pamięci najbardziej.
Jeżeli chodzi o niespodzianki to na tym Corruption nie poprzestaje i zapowiada specjalne koncerty gdzie, zespół wróci do swoich death doomowych korzeni (sic), z byłymi członami zespołu, w programie ma być odegranie w całości debiutanckiej płyty Ecstasy (1995) - słowem nareszcie! Czas najwyższy.
Ignacy J. Krzemiński
Inne tematy w dziale Kultura