5 sierpnia w Międzynarodowym Centrum Kongresowym w Katowicach odbyła się pierwsza edycja Silesian Noise. Ministry zaprezentował esencję industrial metalu przełomu lat 80./90. Obituary świętował 35. lecie Cause of Death (1990) a Mastodon dowodził czy bez Brenta Hindsa ma rację bytu.
Dzień po równie mocnym wydarzeniu - wspólny koncert Machine Head i Fear Factory, za nim zdążył opaść kurz w Katowicach znów było głośno. W ramach Silesian Noise wystąpiły m.in. Ministry, Obituary i jako gwiazda wieczoru Mastodon. Uważam że to zdecydowanie Ministry powinien być gwiazdą: zarówno ze względu na staż, prekursorstwo, wpływ na muzykę i wreszcie za to, że zagrali tego wieczora po prostu najlepiej.
Ze względu na rozciągnięcie w czasie pisania niniejszej relacji trudno się nie odnieść do tragicznej śmierci, wówczas już byłego gitarzysty Brenta Hindsa. Opuścił zespół w delikatnie rzecz ujmując dziwnej atmosferze (seria niepochlebnych wypowiedzi o zespole w którym grał połowę swego życia). Po czym 20 sierpnia zginął w wypadku motocyklowym w Atlancie w stanie Georgia. Z ustaleń policji wynika, że to były muzyk Mastodon spowodował wypadek.
Abstrahując od ostatnich wypowiedzi, wkład gitarzysty w charakterystyczne brzmienie Mastodona i sukces zespołu jest nie do przecenienia.
Ministry
Kluczowi popularyzatorzy muzyki industrialnej. Jedni z pionierów metalu industrialnego. Zaczynali od synthpopu/EBM by w drugiej połowie lat 80. Poszerzyć arsenał o charakterystyczne, przemysłowe brzmienie gitary, inspirowane drapieżną buntowniczością thrashu.
Wielu zastanawia się, jakim cudem współtwórca jeszcze żyje… Al Jourgensen zaprawdę się nie oszczędzał. Lider Ministry jest zresztą tego świadomy, bo ze sceną żegna się przynajmniej od dekady. Znów jest na etapie odgrażania się, że Ministry nagra kolejną pożegnalną płytę i wyruszy w ostatnią trasę.
Byłaby nieodżałowana szkoda, bo guru z wypalonym układem nerwowym od nadużywania niezliczonych środków odurzających jakimś cudem żyje i fizycznie ma się nie źle. Również zespół jest w wybornej formie. Zaprezentowali bardzo krzepiącą miksturę tego, co najlepsze z przełomu lat 80. i 90. Najlepiej świadczy o tym fakt, że zagrali w całości swój pierwszy album koncertowy In Case You Didn't Feel like Showing Up (1990) + klika strzałów z późniejszych płyt.
W sumie mogliby zamiast tego dorzucić coś z Twitch (1986) albo namiastki tego, co grali w USA, czyli odświeżone pierwociny. Niemniej było wybornie, nie licząc może oikofobicznych bzdur, w które muzyka ta jest obleczona (tyczy się to również wypowiedzi Ala w wywiadach). Oczywiście w pełni zdaję sobie sprawę z przekazu Ministry, jakie serwuje kolejną dekadę - pod względem konsekwencji Al Jourgensen dorównuje Korwinowi.
Kiedyś robił to może bardziej w wyrafinowany sposób lub po prostu muzyka broniła się sama.
Hey thanks for nothing!
Morals in the dust
Two-faced bastards and syncophants
No trust
Wystartowali bardzo mocno „Thieves”, który otwiera The Mind Is a Terrible Thing to Taste (1989) jeden z ścisłych industrial metalowych arcydzieł na thrashującym silniku. Gorzki przekaz artykułowany przez jedyny w swoim rodzaju głos Ala, dynamiczna ściana dźwięku najeżona niepokojącymi ozdobnikami, w momencie porwała słuchaczy w Katowicach. Idealny początek kontynuowano w dwóch następnych srogich wymiataczach „The Missing” i „Diety” z albumu The Land of Rape and Honey (1988). W tym momencie już wszyscy byli porobieni po pachy, pląsom i tańcom nie było końca.
Nastąpiła krótka przerwa na poznęcanie się nad Georgem W. Bushem. Przypomnę, że dla Ala to była tak inspirująca prezydentura, że w latach 2004-2010 machnął o niej trzy płyty długogrające, trzy remix albumy i koncertówkę (a jakże, z pożegnalnej trasy).
Tak fascynują go republikanie a o takiej prezydenturze Baracka Husseina Obamy płyty już nie nagrali... Widocznie o demokratach, w tym środowisku się nie „śpiewa”. Niemniej po 20. latach antyrepublikańska szydera w industrial thrashowym wydaniu broni się znakomicie.
Niestety nie można tego powiedzieć o „Goddamn White Trash” z Hopiumforthemasses (2024) będącą wspomnianą, wtórną jak diabli manifestacją jadącą po zacofanym, brunatnym (w mniemaniu zespołu) Południu, którego najlepiej jak by nie było... Szkoda, że Alowi i spółce brakuje jaj żeby poruszyć np. temat tego czego dokonuje się w Strefie Gazy. Już pomijam fakt, że rodzina wraz z Alejandro Ramírezem Casasą uciekli z kubańskiego piekiełka do USA, aby normalnie żyć po to tylko, żeby ten okazał swą delikatnie rzecz ujmując niewdzięczność... ciekawe czy w Havanie założyłby zespół równie „zaangażowany” i antyestablishmentowy, czy odważyłby się nagrywać płyty poświęcone walce z reżimem Fidela Castro, upstrzone okładkami z obraźliwymi karykaturami dyktatora?
Szczęśliwie odbębnili świerzynki i szybciutko wrócili do nieśmiertelnych próbek hutniczych: „Burning Inside” i „Stigmata” - i zastrzelcie mnie ale nie wiem, który bardziej sponiewierał. Idealnym zbalansowaniem, intensywnością, dynamicznością, intencjonalnej transowej monotonni, ciężaru metalu i aspekcie tanecznym pozostałym jeszcze po EBMowej fazie. Dzięki fenomenalnej akustyce obiektu wszystko brzmiało przepotężnie i selektywnie.
I could do was ding a ding dang my dang a long ling long
Na koniec zostawili trzy pociski z ΚΕΦΑΛΗΞΘ (1992), obrazujące, że krytyka republikanów i prezydentury obu Bushów jest głęboko zakorzeniona w historii zespołu. Mowa o „N.W.O”. poprzedzony lekko surrealistycznym hiciorem ery MTV „Jesus Built My Hotrod” – jeden z kulminacyjnych momentów, w którym publika odlatywała.
Zakończyli dubowym „So What” redukując obroty stopniowo wygaszając obezwładniający stupor Ministry. Myślami można było już myśleć o Obituary i powili kierować się do drugiej hali (rozwiązanie logistyczne dwóch sąsiadujących, odrębnych sal umożliwiające płynne przemieszczanie się z koncertu na koncert, okazało się ogromną oszczędnością czasu).
Mniej więcej w tym samym czasie, na „basenie narodowym” zagrało Iron Maiden. Z niejednej opinii wynikało jasno, że tradycyjnie zarżnięto koncert brakiem akustyki - wspominam o tym bo czytałem komentarze ludzi, którzy mimo to potrafili bronić taki stan rzeczy argumentami pokroju: chcesz jakości jak na płycie? Siedź w domu i słuchaj…
Oczywiście jestem w pełni świadomy, że koncert halowy w nowoczesnym miejscu do tego przeznaczonym a koncertem na stadionie to dwa odrębne światy to jednak da się uzyskać optymalną, jakość w obiektach lepiej zaprojektowanych, czego przykładem jest Stadion Śląski.
Pojechałem z tą dygresją, dlatego, że to jak zabrzmiało Ministry to przechodzi ludzkie pojęcie. Przypomnę, że dzień wcześniej w tej samej kategorii eksterminował Fear Factory - nie wiem jak to możliwe, ale Ministry byli jeszcze bardziej skuteczni w tej materii.
Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości doczekany się jeszcze dla porównania występu Godflesh i może Treponem Pal.
Bing bing bang a bong bong bing bing binga binga banga bong
Bing bing bang a bang bang bing bong
Obituary
Trochę musiało czasu upłynąć nim oczy przyzwyczajały się do nieprzeniknionej ciemności drugiej sali. Trwały ostatnie przygotowania do występu jednego z fundamentalnych death metalowych załóg made in Florida. Widziałem Obituary na małej i
dużej scenie, ale nigdy z tak wyżyłowanym brzmieniem… to było coś nieprawdopodobnego, a w dodatku zespół zagrał swój standard. (Prawie) cały album
Cause of Death (1990) pominęli „Find the Arise” - który zwykle gości w setach, a jest utworem znacznie starszym, pochodzącym jeszcze z lat 80. z czasów, gdy zespół funkcjonował pod nazwą Xecutioner.
Absencja „Memories Remain” jest już mniej zrozumiała. Wielka szkoda bo, nikt by się nie pogniewał, gdyby zastąpić nim któryś z późniejszych utworów.
Podobnie jak dzień wcześniej w przypadku Fear Factory, można było mówić o bliskim ideału, w tym wypadku esencjonalnym oldschoolowo death metalowym gigu. Jakby jeszcze tak w trasę wzięli gitarzystę Jamesa Murphego to by było… klękajcie narody.
Zaczęli tradycyjnie instrumentalnym „Redneck Stomp”, za nim przeszli do zardzewiałego, wykrzywionego bretnala programu przypomnieli: dwie kompozycje z ostatniej przed kilkuletnią przerwą płyty Back From the Dead (1997): „Threatening Skies”, „By the Light” i „The Wrong Time”, który promuje jak na razie ostatni album z 2023 roku. Początek jak najbardziej zacny i treściwy.
Gęsty oblepiający posoką death metalowy rozkład, dojmujący niczym bezlitosny tropik panujący w Tampie w słonecznym Stanie Pomarańczy.
Brzmienie jak wspomniałem powalało, tyczyło się to przede wszystkim dźwięków generowanych przez braci Tardych. Johny wybebeszał się swymi wybitnymi gardłowymi artykulacjami. Donald ciężką ręką kruszył chrząstki słuchaczy, powtarzalnie detonując swój zestaw perkusyjny.
We're coming
Rotting in the wastes below
Od początku do końca wygar był niemiłosierny, ale jednak Cause of Death (1990) na żywca to jednak śmiercionośne wydarzenie, o którym długo fani będą pamiętać. Tak jak w pamięci mam koncerty, gdy grali w całości debiutancki album.
„Infected”
„Body Bag”
„Dying”
„Cause of Death”
...
Jeden po drugim robiły piorunujące wrażenie niczym celne strzały z .44 Magnum, człowiek podziwiał występ z przeświadczeniem, że taki set może się już w przyszłości nie powtórzyć. Ścieżka dźwiękowa końca świata pełna bezlitosnych riffów, szarpiącymi do żywego licznymi zmianami tempa.
O ile na płycie cover Celtic Frost: „Circle of the Tyrants” jest dla mnie solidną interpretacją, hołdem wskazującym na korzenie i inspiracje, tak na żywca był to istny pogrom, Tom G. Warrior śmiało mógłby z akompaniamentem Obituary koncertować w takim wydaniu.
Coming soon the end of life
Niestety wszystko co dobre zbyt szybko musi się kończyć, po rzeźnickiej zbitce „Chopped in Half” i „Turned Inside Out”, gdzie wybrzmiały kolejne masywne, bezpardonowo druzgocące riffy a narastające tempo przytłaczało niczym fala uderzeniowa wybuchu jądrowego.
W ramach aktu (wątpliwej) mizerykordii zostawiono apokaliptyczne „I'm in Pain” z trójeczki i obowiązkowy tytułowy utwór z debiutu. wyborne uzupełnienie i tak już bezkonkurencyjnego setu. Blisko czterdziestoletni death metal, ani trochę się nie zestarzał (przynajmniej w moich biednych, umęczonych uszach). Kolejny wspaniały koncert Obituary, najlepszy na jakim byłem zarówno pod kątem programu, wykonania i nagłośnienia.
Mastodon
Zespół rodem z Georgii od samego zarania zaskakiwał swoim charakterystycznym brzmieniem, stając się czołowym przedstawicielem współczesnej muzyki metalowej. Mieszali doom, sludge z metalowa progresją, w błotnistym brzmieniu unoszą się opary psychodelii, nagrali jeden z najlepiej ocenianych albumów konceptualnych w XXI wieku. Stając się jednym z wiodących amerykańskich zespołów metalowych XXI wieku, który nie skalał się nu metalem.
Co prawda po dotychczasowych miażdżąco kapitalnych występach Mastodon mocno kontrastował, żeby nie napisać, że odstawał...
...jednak co by nie napisać, obiektywnie w swej kategorii wypadli bardzo dobrze. Było trochę onirycznie, sennie ale instrumentalnie dość intrygująco zwłaszcza, że zagrali przekrojowy set. Mnie osobiście najbardziej ruszały wyczekiwane, zresztą nie tylko przeze mnie ciosy z pierwszych płyt (których niestety było jak na lekarstwo).
Jako intro wybrzmiało „Crazy Train” cały zespół ubrał koszulki z Ozzym - szok niedowierzanie (mimo wszystko, nawet biorąc pod uwagę stan zdrowia pod koniec żywota Księcia Ciemności, trudno do dnia dzisiejszego pogodzić się z jego odejściem), kilka dni po śmierci nadal kwitła „Ozziemania, rzesza słuchaczy na koncerty wdziewała na grzbiet koszulki z wizerunkami Ozziego.
Zaczęli od „Tread Lightly” następnie dołożyli „The Motherload” i to był dobry początek, taki stylistyczny reset dla uszu. I tak snuli swoim tempem tajemnicze opowieści, nośnikiem ich była muzyka głównie z piątego i szóstego długograja. Okraszona przeważnie przyzwoitymi wizualizacjami. Współgrały one tworząc niepokojącą aurę tripu w adaptacji „disneyowskie”j grozy. Konwencja kwaśnie przerysowanego komiksu. Kolorystycznie przesyconej psychoaktywnej zupy zlewającej się ze ścianą, zgrzytliwie zapiaszczonego brzmienia zespołu, za które odpowiedzialny był m.in. ś.p. Brent Hinds.
Mastodon niczym zaprogramowana pustynna burza, miast nabierać tępa, mknąć po pustyni podświadomości, krążyła i kisiła się w bryle MCK. Było to niewątpliwie spójne i w jakimś stopniu urzekająco hipnotyczne. Jednak najbardziej mi zrobiły oczywiste hiciory „Mother Puncher” i „Blood and Thunder”, które rzecz jasna zostawili na końcówkę koncertu. W połowie gigu jeszcze znalazło się miejsce dla „Megalodon” z płyty Leviathan (2004).
Co ciekawe największe we mnie emocje wywołał finał w postaci naprawdę pięknie zagranego „Supernaut” z repertuaru Black Sabbath. Pewnie miały na to wpływ zarówno specyfika czasu i panująca atmosfera. Jednak czuć było, że dużo serca włożyli w hołd dla dziedzictwa Black Sabbath i jego bezkonkurencyjnego i czego nie sposób zakwestionować - wielkiego frontmana, bez których muzyka metalowa miałaby z pewnością inne oblicze niż te, które znamy.
Widziałem Mastodon z Brenten na
Mysticu w 2022 roku ale nie powiem żebym odczuł poważniejszą różnice w brzmieniu obecnego składu zespołu. Może w przyszłości będzie to bardziej wyraźne. Czas pokaże. Jego zdecydowanie przedwczesna i niepotrzebna śmierć, jest stratą dla zespołu - obstawiałem, że w niedalekiej przyszłości, jak się już zdąży wyszumieć, ogłosi szumny reunion, który pewnie zostałby odpowiednio zmonetyzowany: najpierw trasą potem płytą, którą może nawet wróciliby do korzeni? To już tylko i wyłącznie pozostanie w sferze bajań i snów na jawie. Słuchaczom pozostaje słuchanie.
Jak na pierwszą edycję i mam nadzieję, że nie ostatnią, trzeba pogratulować organizatorom świetnie rockującej imprezy. Bardzo dobry dobór zespołów, świetne wykorzystanie obiektu do płynnego przemieszczania się z koncertu na koncert. Uważam jednak, że należało połączyć Silesian Noise z koncertem Machine Head i zaproponować dwudniowe i jednodniowe bilety odpowiednio tańsze dla uczestników obu wydarzeń. W tedy mielibyśmy do czynienia z festiwalem, który konkurowałby z samym Mysticiem... O iroino byłaby to konkurencja z samym sobą... bowiem za organizacją wspomnianych imprez stoi ten sam organizator.
Inne tematy w dziale Kultura