Dwie gwiazdy kalifornijskiego metalu, które swymi debiutami zasiały ferment w latach 90. Przyjechały do Katowic w ramach wspólnej letniej trasy. Machine Head nie oglądał się zbytnio za siebie, a Fear Factory w całości przypomniał swój drugi album.
Nasze uniwersum próżni nie znosi, pustka po Metalmanii musiała zostać wypełniona. Co prawda nie w katowickim Spodku ale tuż obok w MCK.
Na początku sierpnia Międzynarodowe Centrum Kongresowe w Katowicach, przez trzy dni z rzędu oblegane było, przez ludzi rządnych niebanalnych, czasem niełatwych w odbiorze dźwięków. Wystąpiły znakomite zespoły.
Odbyła się XVIII edycja OFF Festiwalu, koncert Machine Head oraz zadebiutowała nowa impreza na festiwalowej mapie: Silesian Noise.
4.08 odbył się koncert Machine Head. Zespołu, który w czasach zapaści popularności thrashu i co raz bardziej panoszącej się sceny grungowej stanowił nową nadzieję. Był to jeden z kluczowych graczy post-thrash/groove metalu. W 1994 roku nagrał wiekopomny debiut, który był prawdziwie ożywczym zastrzykiem świeżej juchy. Na początku swej świetlanej kariery supportowali znaczące zespoły, które Machine Head nie dość, że przeżył to jeszcze swym sukcesem przeskoczył.
W obecnej trasie: Europe Summer 2025 wspomagani są przez ziomali z industrial metalowego Fear Factory - zespołu. który równie zdrowo namieszał w latach 90.
Fear Factory
Dziwna atmosfera panuje wokół czołowego przedstawiciela industrialnego metalu. Głównie miało pójść o płytę Re-Industrailzed (2023) - czyli babraniu się w odgrzewanie starocia z 2012 roku. Samo w sobie to nie jest grzechem - problemem są kulisy finansowania przedsięwzięcia, konkretnie dogrywaniu żywych partii bębnów. Cała afera skończyła się odejściem wokalisty Burtona C. Bella - który został zastąpiony przez Mila Silvestra.
Do Polski zespół przyjechał celebrować jubileusz 30. lecia wydania drugiej płyty Demanufacture (1995). Z tej okazji zagrali ów album w całości. Jest to wyśmienity koncept album poświęcony filmowi Terminator (1984), to nie koniec filmowych tropów - „Zero Signal" trafił na słynną ścieżkę dźwiękowa ekranizacji Mortal Kombat (1995).
Tyle pozamuzycznego wtrętu, niech ciężki przemysł strachu wygrzmi i obroni się sam...
Fear Factory pod dowództwem Dino Cazaresa zaprezentował swój charakterystyczny zimny, syntetyczny metal napędzany nową duszą - i to dosłownie, biorąc pod uwagę, obecność wspomnianego wokalisty na pokładzie, który bardzo dobrze się sprawdzał w obu stronach. Potrafi ryknąć, rzygnąć i uduchowionym czystym głosem zachwycić, niczym ministrant odnajdujący w sobie powołanie chałturzenia disco polo.
Desensitized by the values of life
Sam album pod kątem dramaturgii napisany bardzo dobrze, w wydaniu na żywo sprawdziło się to równie wyborowo. Począwszy od tytułowego „Demanufacture" poprzedzonego pamiętnym motywem z Terminatora (1984) po „A Therapy for Pain" (zadedykowany Ozziemu) zagrali album bez zbędnych przerw, chwilę wytchnienia dawały, tak jak to ma miejsce na płycie intra poszczególnych utworów, które potęgowały postapokaliptyczną atmosferę.
Bezduszna, metodyczna eksterminacja, napędzana najdoskonalszymi ze znanych ludzkości maszyn - Kalifornijczykami*.
Na albumie znajduje się ciekawy cover, który rzecz jasna również został zagrany - chodzi o utwór zapomnianego projektu Head of David - „Dog Day Sunrise". Niestety dla kolekcjonerów fizycznych nośników, nie było wznowień materiałów Brytyjczyków, przez co nagrania te należą do dość trudnych do zdobycia. Jest to zespół gdzie udzielał się Justin Broadrick, który współtworzy do dnia dzisiejszego m.in. Godflesh. Na koniec zagrali „Linchpin" z płyty Digimortal (2001).
Pod ogromnym wrażeniem byłem wszechstronnością i zapałem wokalisty, który idealnie wpasował się w styl zespołu. Tyczy się to również scenicznego zachowania, przeżywania muzyki, nawiązywanie kontaktu z fanami, zagrzewaniu ich do moshowania. Starał się stworzyć namiastkę klimatu koncertów z lat 90.
Równie zachwycająca była gra Petera Webbera - perkusisty, który niczym automat eksterminował, świetną techniką, precyzją, entuzjazmem robił powalające wrażenie. Obserwowałem jego grę i mimo wielu wymagających technicznie partii, nie było po nim widać, żeby sprawiały większy wysiłek.
Dino w trakcie sztuki pozdrowił kumpli po fachu z Ministry - to nie przypadek, dobrze wiedział, że dzień później (delikatnie rzecz ujmując) Al z załogą pozamiatają publikę pierwszej edycji Silesian Noise.
I welcome death with open arms
Obiekt gdzie odbył się gig zagrał mocną drugoplanową rolę. Fantastyczne nagłośnienie, optymalna głośność, selektywność iście chirurgiczna - tego zresztą wymagała konwencja płyty i ogólnie styl zespołu. Co ciekawe nie tylko pod tym względem Fear Factory wypadł znacznie lepiej niż headliner.
*chodziło o zabieg stylistyczny, oczywiście zespół, już nie jest już czysto kalifornijski: wokalista jest Włochem a perkusista pochodzi z Colorado.
Machine Head
W przeciwieństwie do Fear Factory miałem dość spore oczekiwania względem gwiazdy wieczoru (nie wykluczało to pewnych obaw). Prześladowało mnie małe fatum i dopiero po niespełna dwóch dekadach udało mi się wreszcie posłuchać Machine Head na żywo.
Przez ten czas w zespole zdążyło wydarzyć się wiele: stylistyczne wolty, kolejne mniej lub bardziej udane płyty na koncie. Personalne roszady wynikające z nabrzmiałego ego lidera, 5 lat Vogga w składzie, który dobrze, że pozostał przy swoim flagowym Decapitated - w Machine Head marnowałby swój potencjał.
A muszę to podkreślić: pojedynki na solówki Flynn-Vogg należały do najjaśniejszych momentów koncertu i sądzę, że Robb Flynn już jest świadom straty.
Mój krytyczny stosunek, do czołowego przedstawiciela mainstreamowego metalu nie oznacza, że go nie cenie a nawet lubię. Niestety z płyty na płytę wizja lidera zespołu co raz bardziej rozmija się z moim muzycznym gustem.
Robbowi marzą się stadiony - morze fanów machającymi łapkami, odpowiadający na zaśpiewy łooo, looo, akustyczne cukierki, od których w momencie odzywa się potrzeba odbycia wizyty u dentysty. Ja to oczywiście rozumiem i szanuję ale ja widzę Machine Head raczej w klubowo halowym wydaniu, gdzie swym niepodrabialnym stylem i nieprzeciętną dynamiką gniotą maniaków do ostatniej kropli potu.
Zresztą wymowna jest setlista, zespół wydał swój n-ty album, ale szczęśliwie przyjechał do Europy z dość rzetelnym przekrojem swojej bogatej dyskografii.
Zaczęli od epickiego „Imperium" pochodzącym z płyty która zrehabilitowali się po dość mocno zjechanych przez konserwatywnych fanów nu metalowych albumach z przełomu wieków (chciał nie chciał osobiście mam spory sentyment do tychże płyt, mimo świadomości, że były poważnym spadkiem jakościowym).
Jako drugi wybrzmiał przytłaczający obuch, druzgocący czaszki, otwierający The More Things Change... (1997) - „Ten Ton Hammer" to tektoniczne turbulencje, w stronę publiczności poleciały ogromne nadmuchiwane młotki. Przez większość sztuki na scenie „coś" się działo. Obfita pirotechnika, perkusja na podeście, obowiązkowe telebimy z niestety sztampowymi wizualizacjami.
Trzeci na liście „CHØKE ØN THE ASHES ØF YØUR HATE" był pierwszym wyraźnym spadkiem jakościowym w moich uszach, choć fanom się podobało. Machine Head sprzed dekady reprezentowały epickie „Now We Die" z albumu Bloodstone & Diamonds (2014) i do bólu pretensjonalny, antyestablishmentowy „Is There Anybody Out There?" (niealbumowy singiel mający chyba pokazać, że Kalifornijczycy silą się na bycie zespołem „zaangażowanym" - wpisującym się w anty-trumpową histerię).
Czuję lekki absmak ze względu na mały wał jaki miał miejsce, z rzekomym wyborem publiczności. Wybór miał być między „Blood for Blood" a „Aesthetics of Hate". Publiczność wybierała intensywnością reakcji - trudno mi jednoznacznie rozstrzygnąć ale znamiennym było to, że przed zapowiedzią Robbowi brzdąknęła gitara z przygotowanym efektem z utworu pochodzącego nie z debiutu a The Blackening (2007)...
Przez to Katowice straciły możliwość posłuchania trzeciego tego wieczora kawałka z Burn My Eyes (1994) a ja nie mogę odżałować koncertu na 25. lecie tejże płyty...
Choć nie powinienem tak bardzo wybrzydzać, bo „Aesthetics of Hate" to niemal równie zacny numer, w dodatku będący hołdem dla Dimebaga Darrella.
Tu pozwolę sobie na dygresję. Na dzień dzisiejszy w warunkach koncertowych 1/2 Pantery wciąga lewą, zasmarkaną dziurką 1/4 Machine Heada (ciekawe, że w tym wypadku nie mówi się cover bandzie).
Brzmienie Machine Head wydało mi się, zbyt ciepłe, rozmemłane, zdecydowanie bardziej przytłumione po laboratoryjnej żylecie Fear Factory. Jak najbardziej pożądane organiczne brzmienie to jedno, w tym wypadku zabrakło na mój gust impetu charakterystycznego dla początków zespołu (wystarczy odpalić sobie archiwalne nagrania z epoki, żeby dostrzec różnicę). Z opowieści nausznego świadka (mojego Współtwórcy, który zdobył komplet autografów ówczesnego składu) pierwszego koncertu w Polsce, kiedy to Machine Head rozgrzewał przed Slayerem w Zabrzu w grudniu 1994 roku wiem, że to zdecydowanie nie jest ten sam zespół. Wówczas swoim wizerunkiem, zachowaniem scenicznym i impetem kasowali konkurencję. Ponoć wypadli wówczas lepiej niż sam Slayer, który promował również kapitalny, nowoczesny album Divine Intervention (1994).
Old man, dead hand
If only in their insanity
The lie feeds off their greed
Jesus wept
Jak już wspomniałem od początku występ miał bogata oprawę pirotechniczną, największe wrażenie robiło świetnie synchro zwłaszcza w „Old" i „Davidian" - najlepszych momentach całego koncertu.
W trakcie sztuki nie opuszczało mnie przeświadczenie, że jak na zespół, który był jednym z akceleratorów sceny metalowej końca ubiegłego wieku. Dziś jako zespół wiodący, jawi się jako zachowawczy, niezdrowo eklektyczny, amerykańsko kiczowaty, oddalający się od potencjalnych następców Metalliki a niebezpiecznie zbliżających się do miana podstarzałego wujka 5FDP, który na siłę stara się przypodobać młodzieży niewybrednymi, sprośnymi żartami przy rosole.
Nie zrozumcie mnie źle. Robb dwoił się i troił, zagadywał fanów, dbał o kontakt z fanami, wznosił swoje piwne toasty i rzucał kubkami w publiczność (to właśnie słuchając koncertówek Machine Head poznałem słowo cheers!)
Po bezdyskusyjnym wzlocie jakim, były płyty Through the Ashes of Empires (2004) i The Blackening (2007) przyszedł czas na kolejne upadki, co miało swe odzwierciedlenie w drugiej części występu. Za dużo było plumkania, zmiękczania w reprezentantach ostatnich płyt. Mowa o „ØUTSIDER", „BØNESCRAPER" „NØ GØDS, NØ MASTERS". To nie są może takie złe utwory, ale w takim natężeniu zrujnowały dynamikę i dramaturgię całego koncertu, tak pieczołowicie budowanej w jego pierwszej części (choć nie ukrywam, ludzie przy scenie bawili się znakomicie).
Najbardziej kuriozalnym momentem tego wieczora było solo na basie Jareda MacEacherna - o ile sama jego gra była całkiem, całkiem, to kompletnie niezrozumiałym dla mnie był fakt, że... przygrywał do puszczonej w tle muzyki, która rozpraszała a momentami nawet zagłuszała, to co miał basista do zaoferowania. Brzmiało to tak nieudolnie, jakby był jakimś amatorem w przejściu podziemnym.
Po popisie Jareda, Robbowi się wzięło na dłuższą pogadankę. Wziął sobie gitarę akustyczną i zaczął opowiadać o tym jakim jest ogromnym fanem twórczości Ozziego, że potrafi zagrać pierwsze sześć albumów Black Sabbathu, że przy łóżku wisiał plakat samego Księcia Ciemności... o tym, że wieść o jego śmierci go wstrząsnęła a miało to miejsce tuż przed pierwszym koncertem trasy koncertowej. Już myślałem, że po tym przydługim przynudzaniu zagrają chociaż „Hole in the Sky" ale niestety na farmazonach się skończyło i zagrali „Darkness Within" z Unto the Locust (2011).
Szczerze mówiąc lepiej wypadały proste nu metalowe ciosy zostawione na bis: „From This Day" i „Bulldozer" było to jako tako energetyczne i miało znamiona stylu Machine Head.
Let freedom ring with a shotgun blast
Nie wiem jak to możliwe, ale sami sobie pogrzebali piorunujący efekt na bisach. Skończyć powinni „Davdianem", tą całą orgią ognia. Widać było, że Voggowi największą frajdę sprawiało granie utworów z debiutu. Mało tego, „Davidian" zabrzmiał dużo lepiej niż „Old" i taki właśnie powinien być cały występ!
Po czym jak na złość znowu przymulili, skądinąd bardzo dobrym utworem „Halo". Sądzę, że odwrócenie kolejności odniosłoby dużo lepszy efekt.
To było świetnie zrealizowane show, produkcja godna marki jaką niewątpliwie od lat jest Machine Head. Zagrali uczciwie przekrojowy set, który niepotrzebnie został przytłoczony, zbyt mocno skondensowanym płaczliwym pitu pitu. Gdzie owszem są mocarne riffy, przejmujące partie solowe, jest przy czym srogo moshować, ale niestety ostateczny efekt utopiony został w zbyt grubej warstwie amerykańskiego lukru.
Ignacy J. Krzemiński
Kiedyś to było... czyli wspomnienia nausznego świadka pierwszego koncertu Machine Head w Polsce.
Dzięki zbiegowi okoliczności - redaktor odpowiadający za dział kulturalny śląskiego oddziału ogólnopolskiego dziennika nie mógł uczestniczyć w wydarzeniu, poprosił abym go zastąpił. Impreza rozpoczęła się od konferencji prasowej Machine Head i Slayera. Tłumaczem był Roman Rogowiecki. Zespoły opowiadały jak bardzo cieszą się, że mogą wystąpić w Polsce i takie tam... W pakiecie prasowym były kasety wydane przez Dziubę. Wszyscy rzucili się po autografy obu zespołów. Kasetę MH mam do dziś, Slayera zniknęła...
Pierwszy rozpoczął MH. Niesamowite brzmienie, jak dla mnie wtedy nowatorskie. Moc gitar, wykrzykiwane teksty przez gościa w krótkich spodenkach w czapce i dziwną bródką robiły ogromne wrażenie. Zupełnie inna muza niż ta, której słuchałem wcześniej. Pamiętam, że latami katowałem kasetę aż nabyłem CD.
Po MH na scenę wyszedł Slayer, całego koncertu nie mogłem zobaczyć (byłem uzależniony od transportu do domu). Porównując jednak pełny set MH i fragment Slayera uważam, że Machine Head wypadł lepiej, bardziej świeżo i nowocześnie.
Inne tematy w dziale Kultura